Rok kalendarzowy zaczyna się zimą i kończy zimą. Dwie zimy w roku. Co roku, z nieubłaganą powtarzalnością. W tym naszym klimacie, który ktoś nazwał umiarkowanym. Ten rok jest jak życie: z prochu powstaje i w proch się obraca, z jednej martwoty przechodzi w drugą, z nicości w nicość. Smutne to. A najsmutniejszy dzień ostatni. Dzień świętego Sylwestra I, papieża.
Po co te bale? Dlaczego ludzie zbijają się w tym dniu w większe stada i watahy, bawią wspólnie do upadłego, upajają swym towarzystwem? Właśnie dlatego, że jest to najsmutniejszy dzień roku, z którym konkurują urodziny, imieniny, wszelkie rocznice i jubileusze, jak drogowskazy, mijane z szaloną i zwiększającą się prędkością, podkreślające czasowy i skończony wymiar naszego istnienia; jest to dzień agonii roku, a więc zagłady jakiejś cząstki nas samych, który powinien być, zgodnie z logiką rozumu, dniem żałoby, a przekształca się, dzięki przewrotnej ludzkiej witalności, w swoje przeciwieństwo - w dzień beztroskiej zabawy.
Obowiązuje tu też pewna logika: ludzie radują się, aby się nie smucić. W takim dniu należy być razem, aby, dodając sobie nawzajem otuchy, życząc na przyszłość, co tam ślina na język przyniesie, ale zawsze „wszystkiego najlepszego", łatwiej go znieść, raźniej, w poczuciu względnego bezpieczeństwa. Rodzi się nie uświadomiona, pierwotna potrzeba przezwyciężenia grozy śmierci i przemijania, gęstniejącej, bardziej porażającej wraz z upływem ostatnich godzin i minut starego roku, kiedy tryby wielkiego Zegara, jak młyny boże, mielą resztki czasu, jaki nam pozostał, i kiedy to nie wolno pozostawać w samotności czy nawet ryzykować zamknięcia się w wąziutkim gronie własnej rodziny. Na co dzień samotni w ulicznym tłumie, bo rozproszeni pogonią za własnymi sprawami (błędne koło: ta pogoń jest przyczyną samotności, a równocześnie odpowiedzią na nią i próbą złagodzenia jej skutków), tej strasznej nocy ludzie skupiają się we wspólnocie zorganizowanej intencją zapomnienia i przetrwania, choćby do rana. Szukają schronienia i pociechy w stadzie, które celebruje, przefiltrowane przez pokłady mody i tradycji, magiczne obrzędy, dzięki którym radość rodzi radość, rozmnaża się we właściwy sobie sposób w nas, rozprzestrzenia poza nami, jak wirus, zaraża innych, gdy tymczasem poza bezpiecznym kręgiem, swoistym azylem, tuż za oknami, pośród zgiełku gwiazd i mamrotania planet - przechadza się Śmierć, jak w scenie z filmu Nosferatu wampir, gdzie ludzie weselą się na ulicach Lubeki, przy suto zastawionych stołach, w tańcu, pośród szalejącej dżumy i jej posłańców - szczurów. Śpieszą się, bo czas ucieka - nicość czeka. Tańczą Panowie Fikalscy i Panie Fikalskie taniec życia, który jest zarazem tańcem śmierci.
A ja to wszystko tylko rozumiem, ale nie uczestniczę, nie przyłączam się do balu, taki jestem nieużyty: ani do tańca, ani do różańca, ani do Facebooka. Zamiast zapisać się do sekcji sportowej albo tanecznej, zamiast brać przykład z Pana Starosty wirującego z żoną w tańcu na oczach zszokowanej gawiedzi. Ile człowiek musi się nieraz natyrać i nawygłupiać dla własnego szczęścia! Nie fikam - znikam.
Adam Boberski