czwartek, 21 listopada 2024
adam_boberskiCzy amator może stworzyć dzieło profesjonalne? Może. Musi jednak za to zapłacić straszną cenę. Musi walić głową w mur. Musi przejść przez piekło zwątpienia we własne możliwości. Musi poznać, aż do dna, czym jest przekleństwo i błogosławieństwo formy. Musi pisać lepiej, niż potrafi.


Z Notatek kryzysowych Józefa Kołobrzeskiego
Kilka uwag na marginesie Dyżurów Literackich

Musi zdobyć
wiedzę na temat efektu końcowego pisania. A następnie, uświadomiwszy sobie przepaść między tą wiedzą a umiejętnościami, musi wytężyć wszystkie siły i, przekraczając granicę własnych możliwości, tę przepaść przeskoczyć. Usłyszawszy właściwe brzmienie, musi samemu teraz to brzmienie wydobyć. Musi, musi, musi… Tu nie ma miejsca na „może”, tu nie ma miejsca na „zmiłuj się”. Cóż zresztą innego można radzić nieszczęśnikowi? Jeśli ktoś połknął bakcyla pisania, rada: „Nie pisz!” będzie i okrutna, i nieskuteczna – nikt takiej rady nie posłucha, i słusznie. Może samo przejdzie, ale jeśli nie przejdzie, rada: „Pisz lepiej, niż potrafisz” wydaje się jedyną sensowną radą. Prowadzi ona przez piekło, to prawda. Ale ratuje przed innym piekłem, gorszym − piekłem śmieszności. Na tej drodze − kontemplacji własnej mierności i przekraczania własnych ograniczeń − powstają czasem rzeczy natchnione. Piszą je potężne siły. Ukryte w człowieku. W najgłębszych głębinach.
  

Autor nigdy nie ma właściwego dystansu do swego dzieła, bo albo ten dystans jest za mały, albo za duży. Najpierw za bardzo się swoim dziełem zachwyca, potem za bardzo na nie wybrzydza. Czytelnik jest w o wiele lepszej sytuacji i jego ocena jest bardziej sprawiedliwa, mimo że nikt tak dobrze nie zna dzieła, jak jego autor. 

Nieraz pracując nad własnym tekstem czynimy wielkie starania nie tyle, żeby napisać coś, co by nam się spodobało, ile żeby nam się spodobało to, co napisaliśmy. I czasem nam się to drugie, niestety, udaje. Zamiast naginać tekst do naszych oczekiwań, naginamy nasze oczekiwania do tekstu, takiego jaki jest. Oczywiście dzieje się to niecałkiem świadomie. 

Spadając ze schodów, nie myśl o głupstwach − myśl, jak to opisać! 

Czy powieść epicka w rodzaju Lalki czy Ziemi obiecanej jest możliwa w naszych czasach? Epicka powieść wymaga epickich czasów, a nasze czasy nie są epickie. Bo czyż mogą być epickimi czasy Facebooka i sms-ów?! Internet i telefony mobilne są wybitnie nieepickie, niefabularne, nieliterackie. Jedyne, co może literatura w tej sytuacji zrobić, to wrzucić człowieka z czasów epickich (a są tacy) w te nasze, nieepickie czasy. I zobaczyć, co z tego wyniknie. 

Słyszałem, że Anna Karenina jest ulubioną lekturą amerykańskich sekretarek. To podejrzane. Zastanawia mnie, jak panie czytają tę klasyczną powieść. Czy zauważają różnicę między Tołstojem a pierwszym lepszym romansidłem? Czy nie wyłuskują z tekstu, wspierając się filmową adaptacją, to, co je interesuje najbardziej, a więc: jaki ten Wroński przystojny!, jaki ten Karenin brzydki, niesympatyczny i nudny!, a dobrze że go zdradziła!, ja też bym tak zrobiła!, zwłaszcza że Wroński taki seksowny! Czy Anna Karenina nie jest w specyficznym, „kobiecym” odbiorze „powieścią sensacyjną” dla mężatek, dzięki której czytelniczki mogą śnić na jawie o dniu upragnionej zdrady w ramionach atrakcyjnego kochanka, o rozkoszach i niebezpieczeństwach grzesznego związku? 

Głupią książkę można przeczytać mądrze, a mądrą książkę można przeczytać głupio. Miłosz wspomina, jak to pewien jego student w Berkeley, zachęcony przez niego do przeczytania Biesów, na drugi dzień, rozentuzjazmowany pod wpływem lektury, oświadczył swemu profesorowi, że zamierza zorganizować takie rewolucyjno-nihilistyczne towarzystwo jak to z powieści Dostojewskiego − tak mu ono przypadło do gustu. 

Przegadania nie mierzy się samą liczba słów, tylko liczbą słów niepotrzebnych. Nieprzegadana może być kilkusetstronicowa powieść, a tekst jednostronicowy może być przegadany. 

W prozie płaci się za słowa, które są, a w poezji − za słowa, których nie ma. 

Jest w literaturze poważny problem z przedstawianiem scen miłosnych. U Stefana Grabińskiego, nierównego pisarza, autora znakomitych nowel grozy z tomu Demon ruchu, w jego tym razem słabej, przepojonej młodopolskim erotyzmem, powieści Wyspa Itongo napotkałem taką frazę: „jej łono wygięło się ku niemu łukiem tęsknoty”. Z wrażenia o mało co z krzesła nie spadłem. Bardzo to sugestywne, nie powiem. Widzimy to łono, jak się wygina, a usta nam się same do cmokania z zachwytu układają. Ale ja mimo to z krzesła spadam! Nie potrafię tego wytłumaczyć. 

„Po to są mity, by ożywiała je wyobraźnia” zauważa Albert Camus. I rzeczywiście. Wiele z nich wydaje się nieprawdopodobnych, niewiarygodnych, i przez to martwych. Dlatego nasza wyobraźnia musi je ożywić, to znaczy uprawdopodobnić, uwiarygodnić. Szkolny przykład: Edyp spotyka na wąskiej górskiej ścieżce idącego z naprzeciwka wraz ze świtą Lajosa, notabene swego ojca, nie wiedząc, że to ojciec. Nie mogą się wyminąć. Jeden nie chce ustąpić drugiemu. Dochodzi do sprzeczki, następnie do bójki, w której Edyp zabija Lajosa i jego poddanych. Niedorzeczne, prawda? Pokłócić się, pobić, zabić z tak błahego powodu? Poczucie realizmu się w nas buntuje. Ale przecież nie jest to niemożliwe ani nieprawdopodobne. Jest to właśnie dlatego możliwe, a nawet prawdopodobne, że niedorzeczne. Powieściopisarz jednak musiałby tę sytuację psychologicznie uwiarygodnić, wypełnić ten szkielet fabularny, jakim jest mit, żywą tkanką emocji, realistycznym konkretem, abyśmy nie mieli cienia wątpliwości, że tak mogło się wydarzyć, że to wszystko sama prawda. Odmalowałby więc Lajosa tego feralnego dnia. Starzec wstał lewą nogą, był wściekły, bolała go prostata i wątroba, pojawił się na dodatek Sfinks. Wszystko Lajosa drażniło tego dnia, wrzeszczał na służbę, pożarł się z żoną, której uroda już nie tak słodka i rozbrajająca, szukał poza domem zaczepki, aby wyładować piekącą złość. Zanim irytacja minęła, iskra padła na beczkę prochu tą iskrą mogło być jedno obraźliwe słowo, wypowiedziane przez równie tego dnia złego i ponurego w końcu nieodrodny syn swego ojca Edypa. I tak od słowa do słowa, do pięści, do sztyletu… 

Niechcic pyta się Szymszela, jak mu się wiedzie na gospodarstwie. Źle, plony się nie udały. A przeorałeś? Przeorałem. Niechcic długo się nie zastanawia: No to trzeba było nie przeorywać. Tak samo jest w pisaniu (jak zresztą w każdej innej dziedzinie): wszystko jest dobre, co jest na właściwym miejscu. Zastosowanie tego samego środka w jednym przypadku wyjdzie na dobre, w innym przypadku wyjdzie na złe. Aby wyszło na dobre, trzeba mieć ten słuch, trzeba mieć to wyczucie. 

Ja nie rozumiem moich kolegów. Mówią „zła poetka”. Jak to zła?! Młoda, ładna, ślicznie się uśmiechająca podczas ustnej (i co za usta!) prezentacji swoich wierszy – to zła?! To bardzo dobra poetka! 

Mądrej głowie dość bezsłowie. 


Adam Boberski

boberski na pasku