piątek, 22 listopada 2024

 

adam_boberskiPragnę spisać to, co najważniejsze. Zostawić ostatnie słowo. Dlatego nie będzie tego dużo. Kilka stron o moim życiu. Zapewne marnych, zapisanych niewprawną ręką, przywykłą do innej roboty.

 

 

ZAPISKI ZMARŁEGO W DOMU
PROLOG


             Pod wieczór, siedząc u wejścia do namiotu, Adam rysował w brunatnym pyle ziemi tajemne znaki pisma, danego mu od Boga. Opodal bawili się Kain i Abel. Ułożyli z kamieni małe ołtarzyki. Następnie rozbiegli się w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby udawać mięso owiec i płody ziemi. Tak zapamiętali się w swej pracy, że nie istnieli dla siebie nawzajem. Istniał wyłącznie Bóg. O zachodzie słońca złożyli swe ofiary: źdźbła traw, drobne kamyczki, kawałki kory i spróchniałego drzewa.

            "Oto jest dla nas prawdziwa kara. Nasze drugie ciało, doskonalsze w odczuwaniu bólu i strachu." Adam wiedział, co czeka jego synów... Znał także plany Boga wobec siebie. Wkrótce zaśnie, a właściwie umrze, i w tym śnie śmiertelnym pozna przyszłość całego rodzaju ludzkiego. Będzie śnił historię świata, będzie w każdym miejscu i o każdym czasie, będzie widział korowody sobowtórów, posłańców dobrej i posłańców złej nowiny, a kiedy się obudzi, kiedy zmartwychwstanie, świat zniknie, rozwieje jak nocny koszmar o brzasku, a on powróci do swego Ojca, który jest w Niebie, i nigdy się już nie rozstaną.

            Bracia wrócili przed namiot, zmęczeni i radośni. Świat przesłoniła już krystalicznie czysta kopuła usianego gwiazdami nieba. Uwielbiali, kiedy im w taki czas, przed zaśnięciem opowiadał o Stwórcy, którego nigdy nie widzieli ani nie słyszeli, tak jak on słyszał i widział Go wielokrotnie, w różnej postaci. Zdawał sobie sprawę, że był dla nich Jego namiastką. Więc zaczął swą opowieść, która działa się dawno, dawno temu, w dalekiej krainie czterech rzek, a ich niewinne dusze unosiły się na skrzydłach dziecięcych marzeń, ciała zaś wiotczały, osuwały się z wolna na rozłożone pod gołym niebem posłanie z owczego runa. Nim opowieść dobiegła końca, leżeli obok siebie, pochrapując z cicha. Ręka Kaina spoczywała na ramieniu brata. Była otwarta. Ta sama ręka. Ewa przykryła synków miękko wyprawioną skórą. Adam zanurzył twarz w jej włosach i oddychał, oddychał, czerpał życie. Kurczowo trzymał ją w ramionach. "Panie, wybacz swemu słudze. Gdybym miał wybierać między Tobą a Nią..." Nagle zerwał się gwałtowny, ciepły wiatr, który potargał ognisko i wzniecił tuman kurzu, popiołu i iskier. Czy to nie Bóg? Czy to była odpowiedź? Czy to Bóg, po długim milczeniu, chciał mu w ten sposób coś przekazać? Może go pobłogosławić, a może przekląć? Adam jeszcze mocniej przygarnął Ewę i wtulił się w nią, jakby się bał, że ten powiew ich rozdzieli.

 

zapiski

 

ZAPISKI ZMARŁEGO W DOMU
(tytuł pochodzi od znalazcy rękopisu)


           Pragnę spisać to, co najważniejsze. Zostawić ostatnie słowo. Dlatego nie będzie tego dużo. Kilka stron o moim życiu. Zapewne marnych, zapisanych niewprawną ręką, przywykłą do innej roboty. Ale mam takie przeczucie, i nadzieję, że będzie to i tak najlepsza rzecz, jaka po mnie zostanie. Będę się starał. Dla kogo to? A choćby dla Ciebie, który mnie w tej chwili czytasz. Niech to będzie mój list do Ciebie, kimkolwiek jesteś, który pierwszy te kartki zobaczysz i pierwszy, a być może jedyny, zapoznasz się z ich treścią.

            A więc źle ze mną, tak że już gorzej być nie może. To zdanie właściwie by wystarczyło. Na nim mógłbym poprzestać. Nie ma sensu pisać, choć jest o czym. Tylko co to da? Najwyżej chwilę ulgi. A więc dla tej chwili... Może warto.

            Czasem sobie myślę, jak dobrze by było nie wiedzieć, kim się jest. Zapomnieć o swoim życiu, o całym swoim nędznym życiu. Zasnąć i obudzić się jak nowo narodzone dziecię. Zapomnieć - aby nie zwariować. Albo właśnie zwariować - żeby zapomnieć. Co byłoby lepsze? I jedno, i drugie byłoby dobre. Ale i jedno, i drugie jest niewyobrażalne. Bo przecież nie da się zapomnieć tego, co się chce zapomnieć. To, co chcemy zapomnieć, właśnie pamiętamy najlepiej. Nie da się tego wymazać. I nie my wybieramy szaleństwo, nie my decydujemy o jego rodzaju, to szaleństwo wybiera nas. Wybiera również moment, przychodzi, kiedy ma ochotę, a nie, kiedy my tego chcemy. Może mnie kiedyś wywiozą do czubków. Kto wie? Dzisiaj, jutro, za rok... Wszystko jest możliwe. Ale raczej w to wątpię. Szaleństwo, jakiego bym sobie życzył - tylko czy takowe w ogóle istnieje? - szaleństwo takie jest... powinno być rodzajem znieczulenia, kiedy ból staje się nie do wytrzymania. W głowie przepala się nam bezpiecznik - i mamy spokój. I żyjemy dalej. Jak gdyby nigdy nic. Nieważne, jak. Ale już bez bólu. Mnie ta łaska nigdy nie spotka. Ja muszę swój los znosić "na żywca". Nigdy nie zapomnę, kim jestem, a więc nigdy nie przestanę cierpieć. W tym życiu i przyszłym. To za pokutę.
{mospagebreak}

            Czego się domyślasz, nieznajomy czytelniku tych zapisków, jeśli nie wiesz od początku, kim jestem? Trochę Ci podpowiedziałem. Kto sadził te kulfony na kartce, którą masz przed sobą? Ktoś, kogo dręczą wyrzuty sumienia, kto żałuje za swe grzechy, prawda? Ciężkiego kalibru, najcięższego? Jak myślisz? Skruszony zbrodniarz? Ktoś, kto chce się oczyścić, prawda? Dobrze się domyślasz. Ale nadal nie wiesz, kim jestem. Chociaż pewnie mógłbyś zgadnąć, gdybyś spróbował. Mógłbyś zgadnąć - że byłem rzeźnikiem. Tak, byłem rzeźnikiem. I cóż z tego? Co to rzeźnik - każdy wie. Nie... inaczej. Zacznę może od końca. Mam 71 lat, życie za sobą, przed sobą - wiadomo co: reumatyzm, artretyzm, skleroza, alzheimer, prostata, krwawy stolec, mogiła - same "przyjemności"; za dużo palę, chciałem rzucić, ale już chyba tego nie uczynię, bo albo nie zdążę, albo nie starczy mi samozaparcia. Ale nie o tym przecież chciałem mówić... Siedzę przy stole, w ogromnej kuchni w moim domu, takim dużym, ciężkim, znaczy się stole. Miałem go kiedyś porąbać i spalić zimą w piecu. Po tym jak żona wyjechała, przytargałem go z szopy. Jego niemalowany, chropowaty blat nosi nieprzeliczone ślady różnych rzeźnickich noży, którymi się kroi i porcjuje mięso, a jest tak przesiąknięty zapachem tego mięsiwa, że długotrwałe mycie i szorowanie nie wywabiłoby go. Cuchnie zjełczałym tłuszczem, który wniknął w jego pory. Kiedyś nie wydawał mi się taki odrażający. Teraz wzdrygam się, kiedy go dotykam, a nawet kiedy na niego patrzę. Ale jest mi on teraz potrzebny. Ten ostatni raz. Muchy brzęczą ożywione, choć już zmierzcha. Na wsi zawsze jest pełno much. Ale dzisiaj szczególnie. Nawlatywało ich całe mnóstwo. Ten stół ich tak przyciąga. Jego lepka powierzchnia. I może jeszcze coś. Siedzę przy tym stole, a na stole leży narzędzie mojej pracy. Wygląda jak bagnet. Taki długi szpikulec na drewnianym trzonku - który nie wygląda na oryginalną rękojeść. Wbijałem go w serca wielu zwierzaków, pracując po wioskach. Służył mi od zawsze. Nie pamiętam, bym miał inny. Należał do mojego ojca... Znowu nie tak. Nie wiem, od czego zacząć. Mówiłem, że pisanie nie będzie mi szło. Może jednak lepiej było od początku, po kolei. Pisanie przychodzi mi z wielkim trudem. O wiele łatwiej zarżnąć wieprzka, niż napisać jedno porządne zdanie. Pisanie - to wielka rzecz. Przeczytałem dość dużo powieści i zawsze zazdrościłem tej sztuki pisarzom.

            Bo co ja miałem z życia? Harowałem jak wół, w rzeźni i prywatnie. Żeby to jeszcze przyjemna praca, ale rzeźnik - to jak, z przeproszeniem, grabarz albo śmieciarz - nieczysty zawód. Taki co to dzieci i wyrostki za człowiekiem rzucają kamieniami. Oczywiście, że nikt tam nigdy za mną niczym nie cisnął, ani nie słyszałem o takich przypadkach, żeby innych rzeźników to spotykało, to raczej nie do pomyślenia, ale ja tak się nieraz czułem, idąc przez wieś, przemykając się, skulony w sobie, jak gdyby mnie palcami wytykali, jak gdyby mnie ktoś miał zaraz wykląć i błotem obrzucić, a w mojej wyobraźni tak się właśnie nieraz działo, kpiny i szyderstwa prześladowców leciały w moją stronę, takie lęki mnie czasem ogarniały, po robocie, gdy wracał człowiek pod wieczór do domu. Taki zawód. Mówią: ktoś to musi robić. A własne dzieci się ciebie wstydzą. Może przesadzam, bo ja swego ojca się nie wstydziłem. Który też był rzeźnikiem i zdradził mi później wiele tajników swojej profesji. Jako małe dziecko nigdy nie byłem świadkiem, jak zabija, choć nieraz nadarzała się okazja, bo mieliśmy zawsze parę świnek i ojciec je na podwórku życia pozbawiał. Ale później, jak miałem już 15, 16 lat, to widziałem, wszystko, z bliska, i pomagałem, bo ojciec kazał, i w końcu przyzwyczaiłem się, choć było mi bardzo ciężko się przyzwyczaić, a ojciec, jako że nerwowy był trochę, to czasem i obsobaczył, jak coś źle wykonałem, i w ucho czasem palnął. Natomiast kiedy byłem jeszcze brzdącem, chowałem się na ten czas w domu, nawet przez okno nie wyglądając, i tylko słyszałem rozdzierający kwik prowadzonych na ubój moich zwierzęcych przyjaciół, których tak lubiłem karmić, nagle przerywany głuchym stuknięciem, najbardziej przerażającym odgłosem mojego dzieciństwa. Mimo to, mimo że wiedziałem, na czym polega jego praca, nie wstydziłem się swego ojca, ale z moimi dziećmi mogłoby być inaczej. Gdybym je miał, oczywiście. I dobrze, że nie mam. Po co je na ten okrutny świat sprowadzać? Na to bagno? Gdzie piękne kwiatki sobie tak dla niepoznaki rosną tu i ówdzie, a my hyc, hyc, z kępki na kępkę przeskakujemy, tak żeby się nie uwalać, tak żeby się nie zapaść, ale do czasu, do czasu... Po co to? Wstydziłyby się ojca. Albo, co gorsza, jeszcze by któreś poszło w moje ślady. I dalej harować niewdzięcznie, w sztafecie pokoleń. Bo taki to zawód, że cały czas, jak nie w ciepłej krwi, to w zimnej, potem w stygnącym mięsie, które jeszcze przed chwilą było żywym stworzeniem, nie świadomym swego przeznaczenia, brykającym, żarłocznym, spontanicznie okazującym radość istnienia, aż do dnia egzekucji, do ostatnich momentów przed egzekucją, kiedy to zwierzęcy strach staje się bardzo ludzki. To rzeźnik najlepiej wie, jak bardzo zwierzęta przypominają ludzi, a ludzie zwierzęta. Im większy zwierzak, tym bardziej przykre zabijanie. Co innego kogut czy inny drób - raz siekierą w szyję i po krzyku, jak muchę pacnąć, no, może przesadziłem. Ale ja do tego nie byłem potrzebny. To każdy gospodarz potrafił. Chyba że jakiś bardzo delikatny, to nie. Znałem jednego, co ani razu nie splamił się krwią kuraka czy gęsi. Wyręczała go żona. Ale wyższe stworzenia - to co innego. Najgorzej jest z bydłem, nie daj Boże takiemu tuż przed zaszlachtowaniem spojrzeć w ślepia, a trudno nie napotkać jego wzroku, którym wodzi za tobą domyślnie - wtedy się wszystkiego odechciewa. A robić trzeba. Taka krowa albo wół albo koza - to prawie jak człowiek. Jak na ciebie popatrzy tymi ślepiami szklistymi, a jeszcze zacznie ronić łzy, i ryczeć, beczeć, z wyrzutem, z żalem zdradzonej istoty, i trząść się na całym ciele - ciarki przechodzą. Bo zwierzę wyczuwa, kiedy chcesz je zamordować, i potrafi płakać, i przeżywać wszystko jak człowiek. I wtedy masz do wyboru: albo płakać razem z nim, albo...

            I tak schodziły mi lata: codziennie do roboty, do rzeźni, a popołudniami często dorabiałem na wsiach, szczególnie jesienią i zimą, taszcząc swój kuferek z narzędziami, odziedziczony po ojcu. Zawsze gdzieś mnie wynajmowali, bo byłem dobry. Słynąłem w okolicy z najlepszej ręki do kiełbasy i kaszanki. Bo rzeczywiście dokonywałem cudów w tej dziedzinie, i to była naprawdę przyjemna część mojego fachu. Znałem się na rzeczy. Świetnie przyprawione były moje specjały. Przygotowywałem też marynaty, roztwory do peklowania, wedle ojcowskich receptur i własnych. Zajmowałem się wędzeniem, jeśli tylko gospodarze sobie tego życzyli, a wiedzieli, że na tym również się znam, jak mało kto. Nawet smalec wytapiałem - niby proste, ale nie każdy to potrafił dobrze, tak żeby się smalec nie psuł, bo trzeba długo przy nim stać, żeby odparował jak należy i był bialutki, i taki się nie psuje w największe upały. I zawsze smakowało mi mięso. Po świniobiciu na przykład wybierałem sobie najlepsze kąski, móżdżek, polędwicę, przysługujące mi prawem "myśliwego", który upolował i oporządził zdobycz. W rzeźni, dopóki nie awansowałem na brygadzistę, byłem jednym z wielu, przy taśmowej robocie, a w gospodarstwie przez dwa, trzy dni byłem najważniejszą osobą, najbardziej zajętą, ale i cieszącą się największym posłuchem, takim mistrzem ceremonii byłem.

            Ale nie o tym przecież chciałem mówić. Chociaż nie, o tym też, ale śpieszy mi się, by powiedzieć to najważniejsze, to, co bezwzględnie musi być powiedziane. Pewnie myślicie, że ktoś taki jak ja nic nie czuje uderzając świniaka w łeb obuchem siekiery (nazywamy to w naszym żargonie znieczuleniem lub narkozą), a potem wbijając mu w serce sztylet. I w zasadzie nie mylicie się, w poważnej mierze macie niestety rację. Gdybym powiedział, że za każdym razem było mi ich żal, mielibyście prawo zaśmiać mi się prosto w twarz. Człowiek do wszystkiego się przyzwyczaja - przynajmniej do pewnego stopnia. Współczułem tylko od czasu do czasu, bo inaczej byłbym chyba zwariował albo zrezygnował. Szkoda, że do tego nie doszło. Te chwile były najstraszniejsze. Zdarzało się, że nachodziło mnie takie znużenie, że chętnie byłbym rzucił wszystko w diabły i się obwiesił. Ale mijało. Jak wszystko. A ja starałem się to, co robiłem, robić po mistrzowsku, waliłem celnie, w nasadę czaszki, pozbawiając od razu przytomności, uśmiercałem jednym pchnięciem sztyletu, a wszystko po to, żeby się zwierzaki nie męczyły. Następnie podcinałem gardziel, żeby spuścić krew. Wszystko sprawnie i szybko, automatycznie. Chodziło o to, żeby nie myśleć w trakcie tego najgorszego. A "przed" i "po" dużo gadać, podśpiewywać, pogwizdywać, przekomarzać się z córkami gospodarzy, być dobrodusznym i ludzkim, pokazywać ludziom swoją dobrotliwą twarz - bo ja naprawdę, nie uwierzycie, naprawdę mam twarz dobrego człowieka. A kiedy zwierzak był już martwy, kiedy ustały śmiertelne drgawki i było pewne, że jego ból i strach się skończyły i nigdy się nie powtórzą - to on znikał, tu i teraz, a wraz z nim cała ta potworność, następowało cofnięcie w czasie, bydlątko prosto z macicy przenosiło się na niebieskie pastwisko, a zostawał - wór pełen mięsa, słoniny, podrobów i kości, które nigdy nic nie miały wspólnego z jakąkolwiek żywą istotą. Takie w myślach przeprowadzałem samooczyszczenie. Na szczęście nie ześwirowałem jak niektórzy moi koledzy po fachu, którzy wyzbyli się całkowicie wrażliwości na ból zwierząt i potrafili sadystycznie pastwić się nad nimi, niepotrzebnie ranić, w napadzie złości na przykład odciąć nogę. Stawali się niebezpieczni także dla ludzi. Zdarzali się wśród nich mordercy. Sam nie wiem, jak udało mi się, wykonując taką paskudną pracę, zachować tę odrobinę wrażliwości. Może to zasługa książek? A może zawdzięczam to krwi i wychowaniu mojej anielsko łagodnej matki?
{mospagebreak}

            Nieznany mi odkrywco tych pożółkłych i poplamionych tłuszczem kartek (wciąż ten tłuszcz i jego zapach!), pamiętasz tę scenę ze Zbrodni i kary? Raskolnikow, planujący zamordowanie starej lichwiarki, w przeddzień zbrodni ma sen, w którym on - jako dziecko - jest świadkiem wstrząsającej sceny: wychudzona, ledwo trzymająca się na nogach, stara klacz jest katowana bezlitośnie przez pijanego właściciela i wściekły motłoch za to, że nie ma siły uciągnąć zbyt ciężkiego wozu. Chłopczyk płacze, wyrywa się ojcu, protestuje, pragnie pomóc zwierzęciu, ale bezskutecznie, w końcu podbiega do leżącego, wydającego ostatnie tchnienie "konika", obejmuje jego głowę, całuje i zanosi jeszcze rozpaczliwszym płaczem. Pamiętam, że ten fragment zrobił na mnie piorunujące wrażenie, było w nim coś rozdzierającego serce. Wspominam o tym, bo ja byłem taki sam. Zanim zostałem rzeźnikiem oczywiście. Kiedyś na moich oczach, to było jakoś u schyłku lat dwudziestych, rozpędzone auto, wielka rzadkość na naszej ulicy, potrąciło czarnego pieska, kundelka, dobrze nam znanego włóczykija i obywatela miasteczka. Pokonała go nowa cywilizacja, do której nie zdążył lub był za stary się przyzwyczaić. Najgorsze było to, że żył jeszcze, a nie można mu było w żaden sposób pomóc, widać było, że jest stracony, wstrząsały nim drgawki, a z pyska obficie lała się krew. Usiłował wstać, ale podniósł się tylko na przednich łapach i trzęsąc się cały przepełznął kawałek, gdy zbliżył się do niego taki pijaczek, nasz głupi Jasiu, pogłaskał, delikatnie wziął na ręce i odszedł, czule coś bełkocząc. Byłem zrozpaczony. Nie chciało mi się żyć. W domu wyznałem matce, że gotów byłbym zginąć zamiast tego pieska. Tylko żeby on żył. Takim byłem wrażliwym dzieckiem. A później zostałem rzeźnikiem. Czy to ma jakiś sens?

            Zanim zacząłem mordować zwierzęta jako rzeźnik, oswoiłem się już ze śmiercią. Zabijałem na froncie wrogów mojego kraju. Służyłem w zwiadzie. Było to o tyle łatwiejsze i inne, że odbywało się w walce, przeciwnik był uzbrojony po zęby, i miał wielką szansę przeżyć, mógł równie dobrze zabić mnie jak ja jego. Walcząc w tej formacji, byłem bliżej wroga niż zwykły żołnierz. Nie mogłem powiedzieć, że ja strzelam, a Pan Bóg kule nosi. Nieraz trzeba było zabić z bliska, po cichu, nożem, zakrywając usta Niemca, aby stłumić jego krzyk. Tak więc ze śmiercią jestem za pan brat. Całe życie się jej wysługiwałem.

            Czy to ma jakiś sens? - powtarzam. Czy moje życie ma jakiś sens? A jaki sens ma życie w ogóle? Po co się żyje? Może żyje się po to, by odpowiedzieć właśnie na to pytanie. Tylko po to. Żyje się po to, by zrozumieć, po co się żyje. Ale po co rozumieć? Czy nie wystarczy po prostu żyć? Wystarczy, i to jest piękne. To byłoby piękne, gdyby mi wystarczyło.

            Niewiele czasu mi zostało. Siedzę tylko w domu i myślę. I tak od roku. Przesiaduję przy tym stole. Czas się zatrzymał. Minął rok, a mnie się wydaje, że jeden dzień. Głowa mi pęka od myślenia. Nie wychodzę z domu. Tyle co do sklepu na drugą stronę ulicy, jak mnie głód mocno przyciśnie. Nie odzywam się do nikogo. Nie słucham. Żona się zdenerwowała i pojechała do siostry. Powiedziała, że wróci, jak mi przejdzie. I żebym ją powiadomił. A co mi po żonie? To obcy człowiek. Nie jest w stanie mi pomóc. A mnie chodzi po głowie szczególnie jedna myśl. Może to będzie ta najważniejsza z najważniejszych spraw, o jakich chciałem napisać. A zatem jeśli założymy, że Bóg istnieje i wszystko dzieje się zgodnie z Jego wolą, a moja praca według wszelkich praw, Boskich i ludzkich, musi być uznana jako dobra, ponieważ wykonywana jest dla dobra ludzi, jest niczym ofiara całopalna na ołtarzu ludzkości, zaś we mnie budzi sprzeciw, we mnie, po którym najmniej można by się tego spodziewać, to ja, właśnie ja mam moralne prawo do zadania Najwyższemu, bezpośrednio Jemu, tego pytania: "Dlaczego wszystkie żywe istoty muszą cierpieć?". To już prawie wszystko, co chciałem napisać.

            Teraz doszedłem do kresu. Czułem to szaleństwo, ten obłęd chyba był zawsze przy mnie. Siedzę za stołem. Ten stół to mój ołtarz ofiarny. Muchy po nim łażą. Bzyczą, parzą się, ruchliwe, zadowolone. Wirują nad stołem w obłędnym tańcu. Krążą też nad moją łysiną, przysiadają, wędrują po niej, łaskoczą. Opędzam się, ale są natrętne, wracają. Na stole leży sztylet, czy też bagnet. Z wąskim trójgraniastym ostrzem. Nie znam jego historii, nie wiem, skąd go ojciec wytrzasnął, ale domyślam się, że kiedyś już utoczył ludzkiej krwi. Może go ojciec wygrzebał pługiem na polu u dziadków, nad naszą rzeką, gdzie w czasie pierwszej wojny rozegrała się bitwa, po której pozostało w ludzkiej pamięci wspomnienie smrodu gnijących trupów. Czy to może jego własny bagnet z frontu włoskiego przywieziony? Mam go pod ręką. Mogę nim przebić sobie gardło, ale lepiej wbić w serce, poniżej mostka, albo w to zagłębienie nad obojczykiem, poniżej grdyki, u nasady szyi, kierując stal ukośnie w dół. Tyle razy przerywałem cudze życie, myślę, że teraz też nerwy i umiejętności mnie nie zawiodą. Jeśli zrobić to fachowo, śmierć jest natychmiastowa. Zapaliłem żarówkę, nakrapianą muszymi odchodami. Słaba żarówka. Daje mętne światło. Muchy obsiadły stół. To już mówiłem. Ale jak gdyby znieruchomiały wszystkie. Na coś czekają. Podniosłem bagnet lewą ręką, bo prawą mam zajętą pisaniem. Zaraz skończę i go przełożę do prawej ręki. Nie wiem, co mną kieruje, tak jak nie wiem, co mną kierowało w przeszłości. Nie ukrywam, że to, co robię, jest rodzajem prowokacji, szantażu, bluźnierczym eksperymentem, którego chyba nie będzie mi dane powtórzyć. Ryzyko niepowodzenia jest ogromne. Szansa sukcesu - minimalna. Bowiem próbuję z siebie złożyć ofiarę. I tą ofiarą, tą próbą ofiary - wstrząsnąć Nim. Sprowokować Go do działania, do interwencji, do wyjścia zza kulis. Więc zwracam się do Niego oficjalnie. Już teraz mówię bezpośrednio do Niego. Jeśli chcesz, możesz mnie powstrzymać. Żądam tego, proszę o to, błagam, daj jakiś znak! Niech na przykład w tej chwili mucha usiądzie na koniuszku mego nosa. Czekam! Albo coś innego. Nie chcę być nawozem, na którym w przyszłości wyrosną piękne kwiatki. Niech będą one najpiękniejsze, ja nie chcę. Nie rozumiem Ciebie. Nie rozumiem siebie. Nie rozumiem świata. Wyjaśnij mi to wszystko. Odsłoń mi sens Twego planu... Czy celem są piękne kwiaty? Jeśli tak, to ja się nie zgadzam.

 

 
STRACH
Duch


Tym, którzy widzieli, tym, którzy nie widzieli,
a nawet tym, którzy widzieli, którzy słyszeli, a nie uwierzyli

            Nasz kościół był pod wezwaniem Świętego Antoniego. Antoniego Egipcjanina. Pustelnika, którego dręczyły demony. Diabelska sfora nie dawała mu spokoju przez cały czas jego pobytu na pustyni, nie pozwalając mu zapomnieć o tym, czego się wyrzekł. Pani Antonina, nasza parafianka, też miała swego demona, z którym walczyła. Była nim epilepsja, zwana chorobą Świętego Walentego. Ludzie wierzyli, że to diabeł we własnej osobie zsyła tę chorobę, która jest rodzajem opętania. Jednak nie do Świętego Walentego pani Antonina się zwracała w swym cierpieniu. Bliższy jej był Święty Antoni. W kościele modliła się zawsze przy jego ołtarzu, na lewo od prezbiterium. Bardzo często zamawiała do niego msze. Jego, a nie opiekuna chorych na epilepsję, prosiła o wstawiennictwo.

            Pani Antonina miewała padaczkowe ataki także w czasie mszy. Ludzie z parafii nie wiedzieli, jak się zachować. Było im przykro, nieswojo. Wyczuwało się napięcie. Ci, którzy stali blisko niej, mogli przynajmniej udawać, że pomagają. Znający się trochę na rzeczy przytrzymywali głowę chorej, żeby jej nie rozbiła o kamienną posadzkę. Kilku mężczyzn niosło ją ostrożnie na zewnątrz. Inni przestępowali z nogi na nogę, spuszczali głowy, zawstydzeni swoją bezczynnością. Epilepsja przerastała ich. To nie była zwykła choroba, lecz choroba nie z tego świata. Złowrogie wyróżnienie, widomy znak oddziaływania nadprzyrodzonych mocy. Złych mocy. W tym, co wyprawiała na naszych oczach, przejawiało się jakieś groteskowe okrucieństwo, do jakiego rzeczywiście tylko piekło mogło być zdolne. Kruche ciało pani Antoniny, jak nakręcana zabawka, poddawało się konwulsjom, drgawkom i podrygom, które w swych paroksyzmach zdawały się być bliskie rozerwania go na strzępy. W wyobraźni trzynastoletniego chłopca, ożywionej opowiedzianą mi ongiś przez dziadka legendą o królu Bolesławie i biskupie Stanisławie, widziałem ją, pociętą i niejako rozmnożoną katowskim mieczem mściwego króla, jak ulatuje w pomieszanym szyku swych cielesnych kawałków, aby za wrotami domu bożego połączyć się w jedno, zmartwychwstać i wrócić triumfalnie do ołtarza, ku zbudowaniu wiernych, spragnionych cudu.

            Była wczesna jesień, kiedy pani Antonina umarła.

            W przeddzień pochówku zaszliśmy z mamą do domu żałoby. W spoczywających w trumnie zwłokach nie rozpoznałem naszej zmarłej. Byłem zdumiony, że śmierć może tak zniekształcić rysy twarzy, spowodować taką ich zapaść, aż do całkowitego niepodobieństwa. Wyglądało to tak, jakby wewnętrzne napięcie utrzymywało je za życia, a po śmierci ustąpiwszy pozwoliło im rozejść się, roztopić, rozpłynąć. Straszne wydały mi się dłonie pani Antoniny, ze splecionymi palcami, spoczywające na czarnej sukni. Były jak odlane z wosku. Owinięte różańcem, obejmowały świecę i przyciskały do piersi wysłużony katechizm. Te dłonie były najbardziej martwe z całej istoty, przytłaczająco nieruchome.

            Jako już dobrze obeznany z ministranturą byłem do dyspozycji naszego proboszcza. Nazajutrz, o świcie pobiegłem do kościoła, który znajdował się w sąsiedniej wiosce, aby przygotować wszystko co potrzeba, szaty i sprzęty liturgiczne, do porannej mszy żałobnej. Z plebanii wziąłem klucz. Otworzyłem kościół. W zakrystii czułem się jak u siebie w domu. Z szafy wydobyłem kielich, mszał, ornat, kadzielnicę. Bardzo lubiłem się tym zajmować. Cieszył mnie widok kościelnych utensyliów. Marzyłem nieraz, że w przyszłości zostanę księdzem i życie upłynie mi najpiękniej, jak tylko może upłynąć, pośród liturgicznego przepychu, w blasku świec migoczących refleksami na złoceniach, w pachnących niebem obłokach kadzidła.

            Właśnie kończyłem szykować trybularz, gdy usłyszałem od strony ołtarza wolne, posuwiste kroki. Pomyślałem, że to proboszcz, nikogo innego się nie spodziewałem tak wcześnie, i już się ucieszyłem na pochwałę za sumienność, wiedząc, że ksiądz Lemparty nie skąpi uznania tym, którzy na nie zasłużyli, ale nie potrafiłem sobie wytłumaczyć, dlaczego idzie tak ociężale, słaniająco, w sposób znamionujący wielkie zmęczenie, przecież zwykle poruszał się energicznie, mimo swej osiemdziesiątki, jak na defiladzie, nigdy nie powłóczył tak nogami. Co więc się stało, czyżby zachorował ciężko? Jeszcze go tego dnia nie widziałem. Klucz podała mi pani Jadwiga. Nie mieściło mi się w głowie, aby mógł poważnie zachorować. Choroba - żadna choroba - nie pasowała do księdza Lempartego.

            Albowiem był to starzec wielkiej postury, a tak zdrowy i silny, że niejeden młodzieniaszek by mu pozazdrościł. Głowa jak u byka, osadzona na grubym karku, zdawała się stworzona do rozbijania życiowych przeszkód. Powiewała nad nią wiecha niesfornych siwych włosów, jak sztandar triumfującej starości. Ksiądz Lemparty miał kłopoty ze sztuczną szczęką, która była - tak przynajmniej twierdził jej właściciel - źle dopasowana, urażała i gotowa była wręcz wypaść - i to w najmniej odpowiednim momencie. Ale ksiądz Lemparty niezbyt dbał o to i nie pofatygował się, by ją naprawić, wymienić, więc znosił niewygodę - albo i nie znosił: po prostu nie zakładał protezy, zostawiał na plebanii, chował do kieszeni, kiedy chciał się z kimś swobodnie rozmówić. Coraz rzadziej z niej korzystał, służyła mu jedynie od parady. Zwykle wyjmował ją, jeśli w ogóle miał założoną, przed nabożeństwem. Na wszelki wypadek. I nauczony doświadczeniem, jak powiadał. Jeżeli natomiast szczęki zawczasu nie wyjął, bo na przykład zapomniał, zawsze uwalniał się od niej tuż przed samym kazaniem, z bezwzględnej konieczności, jak uzasadniał, aby wymuszając ostrożność nie krępowała jego namiętnej mowy, ciskającej gromy na głowy grzeszników, i żeby nie musiał martwić się o to, że nagle wyskoczy i spadając z ambony podbije komuś oko. Jego usta wtedy ożywały, stawały się ruchliwsze, przeobrażały w jakiś samoistny twór, elastyczny, chłonny polip, który nas fascynował, toteż często na nie zerkaliśmy. A śmiał się ksiądz Lemparty jak nikt inny, bo nie był tylko gniewnym starcem, lubił się śmiać, kiedy było z czego i czas był ku temu, chwila nadarzała się sposobna, a czas ten, tę chwilę zawsze, nieomylnie umiał ksiądz Lemparty wybrać, w różnych, nie zawsze wesołych życiowych sytuacjach - taki miał dar subtelnego wyczucia tego, co wypada, i tego, co nie wypada. Nikt więc tak zabawnie się nie śmiał jak on: rozdziawiał roześmiane bezzębne albo uzbrojone w sztuczną szczękę usta, zadzierał głowę i myślałby kto, że zaraz ryknie z całych sił, ale nie, pochyliwszy tylko znów głowę, purpurowiał na twarzy, z tymi ustami śmiejąco od ucha do ucha znieruchomiałymi, i zamykał w sobie cały trzęsący nim głuchy śmiech. Zdawać by się mogło, że czas się księdza Lempartego nie imał, że w miarę jego upływu, ksiądz Lemparty, brnąc w starość, coraz bardziej w niej rozkwitał, i nie wiadomo było, kiedy temu rozkwitaniu nastanie kres. Oto człowiek potężny - można było pomyśleć z otuchą - który zwyciężył przemijanie, starość i śmierć; gdyby chciał, mógłby żyć wiecznie, ale jest na to zbyt roztropny, dlatego odejdzie w stosownej dla siebie chwili, ani za wcześnie, ani za późno zabierze go śmierć, bo jej na to pozwoli, albowiem ksiądz Lemparty umiał żyć, a kto umie żyć, będzie umiał umrzeć, odważnie i ze śmiechem na ustach... Lecz kiedy czasem drzemał sobie na ławeczce przed domem, wygrzewając po zimie stare kości na wiosennym słońcu, widzieliśmy jego twarz przenicowaną na smutną stronę, gdzie kryła się rozpacz, wewnętrzną dyscypliną świadomego i czujnego umysłu trzymana zawsze w ryzach - wtedy i nam, jego ministrantom, robiło się nagle smutno, i pewnie każdemu, kto by przechodząc opodal na niego spojrzał, tak jak i nam, dziwna i straszna musiałaby się wydać taka metamorfoza.



            My, ministranci, lubiliśmy naszego księdza Lempartego, i szanowaliśmy go jak Boga Ojca, posłuch wobec niego był absolutny - do tego stopnia, że raz, kiedy odstąpił dwóm z nas, w tym mnie, butelkę wina mszalnego, mówiąc, żebyśmy ją wypili, bo jemu nie smakuje, uczyniliśmy zadość jego życzeniu tak skwapliwie i w takim poczuciu niewinności, że została ona opróżniona w mig jeszcze w zakrystii, a my nie bardzo wiedząc, co się z nami dzieje, zataczając się, pląsając i wirując razem ze światem wokół nas, wsparci o siebie, wyśpiewując kościelne pieśni i przepytując się nawzajem z łacińskiej mszy, podreptaliśmy do naszych domów, gdzie tęgie lanie przywróciło nas trzeźwości. Kiedy, na przykład, ksiądz Lemparty potrzebował nas do młocki, też nie śmieliśmy odmówić, ale nie ze strachu przed jego władzą, lecz z szacunku dla niej, i mimo że praca przy ręcznej młockarni i przetaku była piekielnie ciężka, a nam strasznie się nie chciało, to bez szemrania i wstępnego ociągania uwijaliśmy się, bo wiedzieliśmy, że wykonana być musi, a im szybciej ją skończymy, tym krótsza będzie nasza katorga, zaś radość wyzwolenia sama w sobie wystarczy za nagrodę, nie mówiąc już o paru groszach, które wpadały do naszych kieszeni i za które kupowaliśmy u naszego Żyda mleczne cukierki...

            Tymczasem kroki zbliżały się, a mnie coś tknęło. Znieruchomiałem. Nasłuchiwałem z rosnącym niepokojem. To, co było dotąd oswojone i przyjazne, odmieniało się drapieżnie, wykrzywiało groźnie i dziko, odwracało się ode mnie, nie dopuszczając do jakiegokolwiek wspólnictwa. Nie potrafiłem nad tym zapanować. Moje myśli opanowała nagle jedna wizja, im rozpaczliwiej odpychana, tym natarczywiej powracająca. Zdawało mi się, że wiem, co za chwilę ujrzę. Czekałem na to, mając wzrok przykuty do niedomkniętych drzwi. Kroki ucichły. Ktoś przystanął za drzwiami. Drgnęła klamka, skrzypnęły zawiasy. Drzwi, pchnięte, już bezgłośnie otwierały się powoli do wewnątrz, i stuknęły klamką o szafę... To była ona. Nie weszła do środka. Postąpiwszy mały kroczek, stanęła w progu. Wyglądała nie całkiem tak jak w trumnie. Ta sama wprawdzie czarna suknia, te same w rękach przedmioty, którymi obdarowano ją na ostatnią drogę. Tylko twarz inna: ziemista, naznaczona chorobą, ale twarz żywej pani Antoniny, nie zaś oszpecona, przenicowana przez śmierć, tu i ówdzie wklęsła, zapadła, gdzie indziej wypuczona i obrzmiała maska przewiązana chustą dla podtrzymania szczęki. Żałowałem, że nie potrafię zemdleć i tym sposobem wydostać się z pułapki. Byłem pewny, że skrada się do mnie śmierć i coś jeszcze gorszego od śmierci; że pani Antonina, potwornie w swym charakterze odmieniona, jest wysłanniczką Kostuchy, przybywa w jej zastępstwie, z jej polecenia, aby mnie, brutalnie ciągnąc za ucho, zabrać w pewnemiejsce, gdzie rozliczony będę ze wszystkich moich łajdactw - a wśród nich takich, o których dopiero dowiem się, o zgrozo!, żem je popełnił - i będę ukarany.

            Wtedy pani Antonina odezwała się do mnie swym normalnym, potulnym głosem:

            - Jak przyjdzie ksiądz, proszę, powiedz mu, żeby odprawił mszę do Świętego Antoniego. Ty jesteś Bazyli, prawda? - Skinąłem głową. - Powiedz księdzu Lempartemu. - Jeszcze raz skinąłem. - Do widzenia, Bazyli.

            Mam te słowa wyryte w pamięci. Jeszcze dziś je słyszę. Tylko tyle powiedziała. I odeszła. Nie zniknęła, nie rozpłynęła się, lecz zwyczajnie, po ludzku, fizycznie się oddaliła. Wsłuchiwałem się w jej starcze, odmierzane pulsowaniem krwi w mojej skroni, szuranie i człapanie, które z wolna wtapiało się w ciszę. Zerkałem też raz po raz trwożliwie na klapę w podłodze, zasłaniającą wejście do krypty, którą na nowo, w jej niespodziewanej grozie odkryłem, i przetrząsałem w myślach pośpieszne modlitwy, aby kłódka wytrzymała, nie prysła za chwilę pod naporem siły podziemnej, obudzonej w ciemności a wyrywającej się na powierzchnię, śladem pani Antoniny, ale która to siła mogłaby okazać się nie tak potulna i dobrotliwa, jak nasza parafianka była za życia, a i po śmierci być nie przestała. Kiedy umilkły kroki pani Antoniny, doznałem dziwnego opuszczenia i jeszcze większa zdjęła mnie trwoga. Nie pani Antoniny teraz już się bałem najwięcej, ale tych innych przeczuwanych strachów, nieludzkich, cmentarnych strachów, które mogły skądkolwiek nagle wypaść na mnie, z grobowych podziemi, z czekającego na mnie za drzwiami zakrystii kościelnego wnętrza, przemienionego w groźną, nasyconą atmosferą nocnego cmentarza otchłań, którą będę musiał zaraz pokonać, aby wydostać się z pułapki strachu. Niemal chciało mi się biec za panią Antoniną, za tym mniejszym strachem, aby przed strachem większym się ratować. Ale nogi wrosły mi w podłogę. Nie wiem, jak długo trwało moje odrętwienie: minutę czy pięć minut? W końcu, podkradłszy się na palcach do wyjścia, odważyłem się wystawić głowę z zakrystii. W kościele, jak mi się zdawało, nie było żywej duszy. Żywej duszy nie było, ale martwa dusza, zjawa strasząca mogła gdzieś się kryć po kątach, jakieś widmo niegodziwe i występne, swym piekielnym, smrodliwym oddechem zatruwające świątynię, takie, co krzyża ani święconej wody się nie boi, mogło czaić się po skrytych w gęstym cieniu zakamarkach, mimo tak późnej dla duchów i upiorów pory. Na całej przestrzeni zapanował półmrok, nabrzmiały lękiem, i rozlała się przeraźliwa cisza, którą zakłócało jedynie nieprzystojne, bełkotliwe łomotanie w mojej piersi... Wtedy, nie mogąc już znieść napięcia, wyskoczyłem i pognałem ze wszystkich sił, ani się przeżegnawszy u stóp ołtarza, co niechybnie byłbym w normalnych warunkach uczynił. Strach mnie uskrzydlił, strach mnie popędzał, dopadał, osaczał, zastępował drogę, był z tyłu, z boku, z każdej strony, nie było go tylko tam, dokąd uciekałem, a ławki, kinkiety, stacje drogi krzyżowej śmigały mi przed oczami jak na karuzeli, a ja leciałem jak oszalały środkiem nawy, w strachu pomieszanym z radosnym niedowierzaniem, że nogi, posłuszne mej woli, naprawdę mnie unoszą, a nie są, jak w przykrych snach, osłabłymi kończynami, którymi przebiera się bezradnie, nie oddalając się na krok od niebezpieczeństwa. Przemknąłem przez kruchtę, wypadłem na dwór i w niewielu susach znalazłem się u drzwi plebanii, stojącej tuż obok kościoła. Zastukałem gwałtownie mosiężną kołatką. Otworzyła mi gospodyni, pani Jadwiga.

            - Ta co kawaler tak się dobija! Chce kołatkę wyrwać?

            Uderzył we mnie gorąc kuchni i mdły zapach mleka gotującego się na rozpalonej do czerwoności płycie pieca, pod którą huczał świeżo podsycony ogień. Ksiądz Lemparty jadł właśnie jajecznicę z chlebem, nie zważając na swą sztuczną szczękę, która moczyła się w szklance. Jego usta, pozbawione rusztowania zębów, znów, choć nieco inaczej niż przy mówieniu i bardziej dogłębnie, rozłaziły się na wszystkie strony i jakimś cudem na powrót schodziły, zapadały w niebyt, po czym znów się wyłaniały, ujawniając swą zadziwiającą amorficzność, płynność form pełzających, przechodzących jedna w drugą. Znowu nie mogłem oderwać od nich oczu.

            - Niech będzie pochwalony... Jezus Chrystus! Proszę księdza... właśnie... widziałem... ducha z ciałem! - oznajmiłem na wstępie, ciężko dysząc, po czym, jąkając się i plącząc, zdałem relację z tego, co zaszło, nie zapominając o prośbie pani Antoniny.

            Proboszcz wysłuchał mnie cierpliwie, nie przerywając śniadania, następnie spojrzał na mnie z politowaniem, mlasnął i powiedział, z umiarkowanym, kontrolowanym gniewem, tak jak on potrafił:

            - A bodajbyś skisł! Co ty, durny, w duchy wierzysz? W kościele duchy? Bazyli, opamiętaj się! Ile razy wam mówiłem, żebyście nie wierzyli w te brednie! Gusła i zabobony! Ciemnoto ludzka! A potem macie zwidy. A mszę do Świętego Antoniego tak czy inaczej się odprawi. I msze za zmarłą będą. Za spokój jej duszy. "Duch z ciałem" - też sobie wymyślił! - Pokręcił głową.

            Chciałem już zaprotestować i powiedzieć, że nigdy nie dawałem wiary opowieściom o duchach i zawsze byłem posłuszny naukom księdza Lempartego - jednak nie byłaby to prawda, choć bardzo bym sobie tego życzył, z szacunku dla naszego proboszcza, jego autorytetu, wielką przykrość sprawiła mi jego dezaprobata; sumienie nie pozwalało mi jednak zapomnieć, że chętnie nadstawiałem ucha, jak wszyscy zresztą, na te opowieści i wierzyłem im, a co więcej - to, co ujrzałem w kościele, nie wspierało nauk księdza Lempartego, lecz "gusła i zabobony" właśnie. Więc nie odezwałem się wcale. Prawdą natomiast było to, że dotąd, do dzisiejszego poranka nasz kościół był dla mnie azylem, całkowicie bezpiecznym i wolnym od strachu, mimo bliskości cmentarza, był domem, w którym mieszkał Pan Bóg, gdzie nic złego mnie spotkać nie mogło, a domem tym nadto zawiadywał nie byle kto, nie pierwszy lepszy klecha, bo niespożyty i mądry, mający w sobie coś z Boga Ojca, ksiądz Lemparty.

            Wyczerpany, bezmyślnie gapiłem się na plamkę żółtka, które zawisło na dolnej wardze księdza i hipnotyzowało mnie. Bezzębne usta księdza Lempartego zdawały się być potężniejsze od zjawy i zdolne przywrócić naruszony porządek świata.

            W piecu buzowało usypiająco. Z oddali naszczekiwały psy.

            - Coś jeszcze? - jakby nigdy nic, zapytał ksiądz Lemparty, popijając mleko. - Wszystko gotowe?

        - Tak - odparłem, ocknąwszy się z chwilowego otępienia. - Proszę księdza... ja już więcej nie chcę być ministrantem. Dzisiaj ostatni raz będę służył do mszy.

            Na pewno proboszcza moje słowa nie zdziwiły i nie zaskoczyły bardziej niż mnie samego. Chociaż musiały we mnie dojrzewać i przybierać na sile od dawna, czekając tylko na właściwy moment, by znienacka wymknąć się powstrzymującemu je instynktowi życia, kiedy ten przyśnie.

            Na początku był strach. I ten strach pomógł wyzwolić się czemuś, co nie było już podobne do strachu, ale miało moc niszczycielską i stwórczą szalonej, potępieńczej odwagi. Coś się kończyło, coś zaczynało. Coś we mnie umierało, coś się rodziło. Żałując tych słów, wiedziałem, że nie ma odwrotu. Chciałem się cofnąć, ale nie byłem w stanie. Uczyniłem siebie niewolnikiem swej pierwszej decyzji, która przytłaczała niepojętą ostatecznością. Sam siebie miażdżyłem i zatracałem swym uporem. Rzuciłem się w przepaść bez dna... która była moją osobistą przepaścią, moim losem. Wykonałem swoje pierwsze salto mortale. Zdusiłem tylko wewnętrzny dygot, ni to chichot, ni to spazm ekstatycznej rozpaczy, pierwszy dreszcz samopoznania, w który wplątało się jakby mgliste złudzenie, że już kiedyś czegoś takiego doświadczyłem, i też niejasne przeczucie tego, co się dopiero wydarzy - była to zapowiedź zrozumienia, które dzisiaj, kiedy to piszę, z nożem na gardle, własną ręką sobie przystawionym, które dzisiaj jest moim udziałem w pełnym wymiarze - zrozumienia, że nie można wyjść poza siebie, nie można być kimś innym, niż się jest, można być tylko swoim własnym niewolnikiem, a wolność wewnętrzna to jedynie świadomość tej prawdy, tego ograniczenia, które nas niewolnymi czyni - i nic więcej - oby nam przynajmniej to było dane - i dlatego zło nie wydaje mi się już, jak niegdyś sądziłem, ceną wolności, tylko ceną za życie, za istnienie świata, taką jak choroby czy śmierć - tak przerażająco jawi mi się dzisiaj tajemnica zła, która jest zarazem tajemnicą dobra, ale staram się, jak mogę, aby ta świadomość nieczęsto sprawiała mi zadowolenie.

            Ksiądz Lemparty niespecjalnie się zdenerwował. Z łagodną stanowczością kazał mi wziąć się w garść, nie wygłupiać się, powiedział, że jestem mu potrzebny, żebym po nabożeństwie i pogrzebie udał się do domu i wszystko przemyślał, a z pewnością zmienię postanowienie, przecież podobało mi się być ministrantem, a że trochę się strachu najadłem... strachy na Lachy, nie ma się czym przejmować, wyznał nawet, że sam w dzieciństwie raz widział ducha, ale to nie był żaden duch, tylko przywidzenie. Na koniec rzekł pięknie, widząc, jak trwam w milczącym, zapiekłym uporze, i że mój obłęd to nie przelewki: "Nie rozumiem ciebie, Bazyli, twojego zachowania. Ale jak nie można zrozumieć, trzeba uwierzyć. Jak w Trójcę Świętą" - czym udowodnił, nie po raz pierwszy, że rozumie bardzo wiele, albowiem "czucie i wiara" kryło się za jego "szkiełkiem i okiem".

            Później, kiedy wybuchła wojna, nieraz wspominałem niespodziewaną wizytę pani Antoniny niemal z nostalgią. Gość zza grobu mógł był mnie najwyżej nastraszyć, podczas gdy bardziej realne strachy z krwi i kości robiły wszystko, bym to ja w grobie się znalazł.

            Czy ja naprawdę widziałem wtedy ducha, czy naprawdę ukazała mi się jak żywa pani Antonina w dniu swego pogrzebu, i przyłapała mnie niczym skąpca, który w zachwycie przeliczał swoje złote monety? A co w ogóle jest prawdą? Co jest realne? Nie ja pierwszy zadaję to pytanie. Czyż wszystko na tym świecie nie jest na swój sposób prawdziwe, na swój sposób realne? To, co istnieje, i to, co nie istnieje, to, co nam się wydaje. Możliwe przecież, że wówczas, na progu zakrystii, w kościele całym nie było żadnego ducha, żadnej zjawy. A jednak... A jednak byłem ja i moja wyobraźnia, moja głowa - i to było prawdziwe. Prawdziwy był mój strach. Poczułem dotknięcie śmierci, chociaż śmierć być może nie dotknęła mnie wcale. Jakże prawdziwy potrafi być strach! Ten strach, przeciwko któremu powstała cywilizacja. Ten strach, który za pomocą cywilizacji jest przezwyciężany i nigdy nie zostanie przezwyciężony. Ten strach, który ma tyle twarzy. Który jest jeden i jest go milion. Który jest naszą najbardziej osobistą rzeczą. Który zadaje klęskę potęgom powołanym dla naszej obrony. Kiedy myślimy, żeśmy go pokonali, on nagle zjawia się przed nami i daje odczuć, jacy śmieszni byliśmy tak myśląc.


 

Sprostowanie


            Muszę się przyznać do pewnej nierzetelności. Wiejski kościółek parafialny z mojego dzieciństwa nie miał za patrona Świętego Antoniego Egipcjanina, tego od "kuszeń", rozsławionych w malowidłach Boscha i Grünewalda, tajemniczego i niepokojącego. W rzeczywistości był pod wezwaniem poczciwego i skrojonego na miarę prostych ludzi franciszkanina, Świętego Antoniego Padewskiego, tego od rzeczy zagubionych. Wiele istnieje kościołów pod jego wezwaniem i w każdym z nich znajdziemy obraz przedstawiający tego świętego z Dzieciątkiem na ręku. Wszyscy znamy ten obraz. Przed nim i do niego modliła się pani Antonina. Natomiast nie wiem, czy gdziekolwiek w Polsce lub na całym świecie znaleźć można kościół Świętego Antoniego Egipcjanina. Wydaje mi się to mało prawdopodobne. Ja postanowiłem jednak przyprawić tę opowiastkę demonizmem, aby była ciekawsza. Ale nie tylko dlatego. Bowiem każdemu człowiekowi, jak rycerzowi na miedziorycie Dürera, i tak, oprócz śmierci, nieustannie towarzyszy diabeł, niezależnie od tego, czy człowiek wierzy, czy nie wierzy w jego istnienie, a nawet niezależnie od tego, czy ów diabeł istnieje naprawdę.

            ...Ale gdybym był tej demonicznej przyprawy nie użył, czy byłaby moja historyjka przez to mniej prawdziwa?

1999

 

Szewc


            Był dobrym szewcem. Cała okolica znosiła mu buty. Po nowe się zgłaszała. Mimo szalonej pracowitości ledwo nadążał. Dzień był dla niego za krótki, pracował w nocy. O takich jak on mówiło się, że nie będą mieli czasu umrzeć, tak są zapracowani. Zarabiał niemało. Ale potrzeby i ambicje były jeszcze większe. Wybudował dom, dokupywał pole, z myślą o godnym wyposażeniu swego licznego potomstwa. Mówiono, że składa też na motocykl. Motor w tamtych czasach, zwłaszcza taki Sokół, o którym niechybnie szewc marzył, dla siebie lub dla swego pierworodnego, dorastającego młodzieńca - to było coś! Ale rodzina była na dorobku. Szewc nie chciał jej niczego, w granicach rozsądku i możliwości, odmawiać, nie był skąpcem, ale jedno surowe oszczędzanie, choć z ciężkim sercem, był zarządził - oszczędzanie światła, do odwołania, nie bez, oczywiście, wyjątków od tej zasady. Trzeba korzystać z naturalnego światła, ze słońca - mawiał. A sam, znany był z tego szeroko, wykorzystywał każdą nadarzająca się okazję, by popracować przy cudzym świetle i zaoszczędzić w ten sposób na nafcie. Każdy grosz się liczył. Ludzie z wioski zaakceptowali to. Jedni od razu, sami z siebie, inni, z początku niechętni, przez naśladownictwo, instynktem stadnym powodowani, przyzwyczaili się w ciągu kilku lat. Szewc wieczorami naprawiający stare, szyjący nowe buty w ich domach był nieodłącznym elementem ich życia "towarzyskiego", trwałym jak góra, niezmiennym jak wschody i zachody słońca, nieuniknionym jak deszcz czy spiekota składnikiem porządku świata, a nie jakimś dziwactwem. Zatem, zwłaszcza w długie późnojesienne i zimowe wieczory, wpraszał się i gościł w coraz to innym domu. Naprawiał w pierwszej kolejności buty gospodarzy, pod których dach zawędrował, a zawsze coś się znalazło, o czym szewc z góry wiedział, bo życie wsi od strony butów znał na wylot. Co jakiś czas wywdzięczał się za wielokrotną gościnę i użyczanie światła darmową reperacją. Potem zabierał się za to, co przynosił ze sobą. Umilał gospodarzom wlokące się godziny pogawędką lub samym łaskawym słuchaniem tego, co oni mówią. Zawsze go czymś uraczono, czym chata bogata, bo przecież o suchym pysku nie mógł, zaharowujący się chłopina, siedzieć tyle godzin w chrześcijańskim domu. Nigdy też nie pomijał nocnych czuwań przy umarlakach. Kiedy już wszyscy, pokonani znużeniem, zasypiali, on, przycinając co jakiś czas skwierczące knoty, robił swoje. Nieraz do samego świtu rozlegał się głuchy stukot szewskiego młotka i chrzęst skóry, wykrawanej knypem, którym to odgłosom towarzyszyły jego westchnienia, bo lubił sobie podczas pracy trochę powzdychać. Nikogo specjalnie to nie gorszyło, a rodzinie zmarłego, mimo że musiała się bardziej wykosztować na świece, nie wypadało jakoś sarkać, albo zamroczona bólem nie zwracała na to uwagi, ale skądinąd wiadomym było, że ksiądz Lemparty nie pochwalał tych praktyk, takiego dorabiania się za wszelką cenę, bezczelnego żerowania na cudzej śmierci, podkradania zmarłym światła ostatniej posługi.

            W tej wiosce mieszkał też niepoprawny żartowniś, niejaki Franek, zwany Wargatym, bo wargi miał jak Murzyn. Był to wyjątkowy gałgan, który niczym się nie przejmował, mimo swych trzydziestu lat. Dotąd tkwił w stanie wolnym, bardzo go sobie chwaląc. To sprzyjało jego wygłupom. Zabawiał się w wiejskiego donżuana (dziewuchy z wiosek szalały za nim), ale głównie - w niesfornego kawalarza. Jego to sprawką były andrzejkowe psoty - znikające furty, odnajdywane później w zeschłej trawie popod lasem, sanie windowane na dachy w sylwestra. On wmawiał naiwniaczkom, wykazując się niemałym, godnym wytrawnego politycznego gracza darem przekonywania, że rosną drzewa, które rodzą jajka. On skrzykiwał kawalerkę, której był prowodyrem, w wielką watahę, czyniącą w drugi dzień Wielkanocy we wsi potop. On znęcał się nad tymi, którzy byli na tyle nieostrożni, by zasnąć przy butelce okowity w karczmie, kiedy on w niej bawił. Przywiązywał im nogi do krzeseł lub stołów, i czekał aż się przebudzą, albo sam gwałtownie wyrywał ich ze snu, rycząc nad uchem, przez co efekt był silniejszy, a śmiechu co niemiara. Raz ukrył w czapce sąsiada zdechłą mysz, która wyśmierdziała się zupełnie, zanim jej wysuszone truchło przypadkiem zostało przez właściciela czapki znalezione. Ludzie ze wsi, ci wtajemniczeni w niegodziwy spisek i służący Frankowi za publiczność, zatykali nosy i pokładali się ze śmiechu z biedaczyny, który przez wiele dni "trącił myszką". Głupie ludziska uwielbiali być widzami psikusów Franka, ale nikt nie marzył o tym, by być ich ofiarą. Jednego dnia śmiał się z cudzej niedoli, następnego - z niego się śmiano. Franek nikogo nie oszczędzał, z wyjątkiem swej "przybocznej gwardii", której wierności potrzebował. Gdzie się nie zjawił, tam można się było spodziewać jakiegoś figla. Niejeden pokrzywdzony już chciał Franka za takie czy inne zabawy jego kosztem obić, i poprzysiągł zemstę. Ale Frankowi jakoś się dotąd udawało: albo wykręcić sianem, albo wyjść z nie lada opałów, bo przecież bywało, że szły w ruch, oprócz pięści, noże i kije. Lubił ryzyko i miał dużo szczęścia, a był przy tym sprytny, silny, czujny, wiedział, kiedy atakować, a kiedy brać nogi za pas, miał też popleczników, takich samych jak on nicponi, którzy go ostrzegali przed niebezpieczeństwem, dlatego dotychczas, nie licząc paru niegroźnych sińców, pozostawał cały, zdrowy i nie draśnięty.

            Jak każdy artysta, Franek dążył do perfekcji w swej sztuce. Jego ambicją był kawał nad kawały, który by go rozsławił.

            Co gorsza, Franek znajdował naśladowców, jego przykład był mocno zaraźliwy, szerzyła się już istna plaga głupich kawałów, nie tylko w jego rodzinnej wiosce, ale i we wsiach okolicznych. Co rozsądniejsi przestrzegali Franka i jego bandę, że się w końcu doigrają. Trafi kosa na kamień, znajdzie się wreszcie ktoś, kto Franka zleje, przejedzie mu majchrem po gębie, obije porządnie sztachetą gnaty, kłonicą kości porachuje, to tylko kwestia czasu. Nawet ksiądz Lemparty zagrzmiał raz w tej sprawie z ambony, na tę sodomę i gomorę się wydarł, ile sił w płucach, schowawszy uprzednio pod sutannę swoją sztuczną szczękę. I wyglądało na to, że Franek się tym przejął. Minął tydzień, a on nikomu nie doku­czył. Minął miesiąc - cisza. Nikt nie słyszał o nowych Frankowych wyczynach. Czy była to cisza przed burzą, czy też naprawdę się zmienił? Czekano niecierpliwie na to, co się wydarzy.

            Nagle gruchnęła wieść, że Franek wyzionął ducha. Zrazu nie wszyscy w to uwierzyli, powiadając, że staremu koniowi znowu zachciało się ludzi nabierać. Że nic się nie stało, że to tylko głupia plotka, rozpuszczona przez figlarza przy pomocy jego koleżków. Słowem, że wcale nie umarł, tylko się właśnie przebudził do nowych igraszek, i znów coś knuje, na inaugurację "nowego sezonu" własną śmierć wciągając do współpracy. Jedni się już na to, co miały następne dni przynieść, cieszyli, inni - przeciwnie. Trzeba było jednak to zbadać. Więc kto miał ochotę, szedł do domu Franka, by przekonać się na własne oczy, jaka jest prawda. Ci, którzy się na to zdecydowali, zapewniali, że Franek, blady jak płótno, istotnie leży nieruchomo i nie oddycha. Niektórzy podobno nawet odważyli się go dotknąć, by sprawdzić, czy to przypadkiem nie mistyfikacja. Wkrótce doniesiono, że zamówiona została trumna, a biedaka obmyto i odziano odświętnie.

            Nastał wieczór. Na to tylko czekał nasz szewc. Gdy tylko jego żona i dzieci się położyli, zwinął swój mały warsztat, zgasił światło i pognał co tchu do Franka. Dopóki Franek żył, nigdy go szewc nie odwiedził. Jego dom był jedynym, w którym ani razu nie naprawiał butów. Napotkał tam zastęp kolegów nieboszczyka, którzy często gęsto sekundowali jego wybrykom, a teraz kurzyli papierosy u progu chałupy, nerwowo chowając przed przybyłym twarze, dziwnie ściągnięte i czerwone. Widać bardzo przeżywali odejście swego wodza. Wszedł do środka. Przeżegnał się. Dwie staruszki, zżyte ze śmiercią, bo niejedną już duszę modlitwą na tamten świat, a ciało do grobowego dołu odprowadziły, i oczekujące od dawna na swoją kolej, szeptem odmawiały różaniec. Trumny jeszcze nie dostarczono. Zmarły leżał na łóżku. Szewc spojrzał łakomie na grube świece, palące się u jego wezgłowia, oraz jedną cienką, wetkniętą w jego splecione dłonie. Niechże te świece i jemu się teraz przysłużą! Uklęknął i wyklepał w myślach "Ojcze nasz" i "Zdrowaś". Następnie przysunął sobie dwa taborety. Na jednym postawił kopyto, na drugim usiadł. Czas przestał dla niego istnieć. Przestał istnieć dla niego świat. Świat stał się butem, a but - światem, zanurzonym w bezczasie. Szewc pogrążył się w absolutnej bezmyślności, przeszedł w błogi stan "mistycznego" zespolenia z materią, pochylony nad swym rzemiosłem, w migotliwej poświacie szamoczącej się z rozedrganymi cieniami, z których jego dominował, rozpięty na ścianie i suficie. Momentami tylko szewc przerywał pracę i z kołkiem w zębach, podnosząc głowę znad buta, w którym dłubał, przytrzymywanego na kolanie rzemiennym paskiem, zastygał w bezruchu, bo mu się zdawało, że słyszy za oknem jakieś szmery i chrząkania, jakby się zamyślał na tę chwilę, ale żadna myśl nie przepływała przez jego głowę, nie mąciła ciszy i spokoju, który w niej gościł. Wzdychał sobie, przygładzał sumiastego wąsa - i pracował dalej. Starowinki właśnie się wyniosły, dając tym samym znać, że należą jeszcze w jakimś stopniu do świata żywych. Tym razem, o dziwo - bo był nocnym Markiem i w ogóle niewiele snu potrzebował, i bardzo odporne było z niego chłopisko - znacznie szybciej niż zwykle poczuł senność i zmęczenie, nie ozwały się jeszcze pierwsze koguty. Na dodatek rozbolał go krzyż. Który ostatnio dawał znać o sobie. Ten ból przedarł się do jego otępiałej świadomości i spowodował, że coś w niej zaiskrzyło. Szewc przeciągnął się, podrapał po gęstej czuprynie, ziewnął szeroko, że aż zaskrzypiała mu szczęka, kłapnął zębami, przetarł załzawione, piekące oczy i postanowił skończyć jedynie przybijanie zelówki i, mimo że roboty przyniósł dużo, podyrdać zaraz do domu. Jednak tak był w dalszym ciągu oderwany całym sobą od miejsca, w którym się znajdował, i czasu, że nie od razu zrozumiał, co to znaczy, jeśli umrzyk podnosi się z mar, wyszczerza zęby i wyciąga ręce, jakby chciał dusić. "Co ten Franek Wargaty znowu się wygłupia..." - pomyślał półsennie. Pierwszą trzeźwą reakcją był oczywiście dławiący strach, przejmujący chłód w całym ciele, potem fala gorąca i mrówki przebiegające wzdłuż kręgosłupa na czubek głowy, aby na nim podnosić włosy. Franek przesadził, za bardzo przejął się rolą, syknął, zawarczał, spienił się z udawanej złości, wywrócił oczami i wykonał minę tak wymyślnie upiorną, na jaką go tylko było stać. To było mistrzostwo! Mistrzowskie udawanie żywego trupa, poprzedzone nie mniej mistrzowskim, wielogodzinnym symulowaniem trupa - jeśli można się tak wyrazić - nieżywego. Nikt się nie poznał. A szewc trzymał niestety młotek. Gdyby nie to, byłby zapewne uciekł. Ów młotek sprawił, że szewc zawołał: "Jakżeś umarł, to leż!", i wyrżnął nim dowcipnisia w głowę, akurat w chwili, gdy do izby wpadli chichoczący wieczni chłopcy, aby fetować największy sukces swego szefa.

  Prorok


            Należał do tego samego narodu, co Jezus Chrystus i Maryja, a więc musiał liczyć się z tym, że nie będzie kochany. W naszej wiosce, zamieszkałej w większej części przez Ukraińców, w mniejszej - przez Polaków, nie lubiano starozakonnych. Mieliśmy wprawdzie jednego Żyda, karczmarza i sklepikarza, którego traktowaliśmy dość życzliwie, ale on był swój, on był naszym Żydem, a więc wyjątkiem, jedynym poczciwym, jedynym sprawiedliwym w tym narodzie.

            A więc niespodziewanie i wbrew rozsądkowi zjawił się u nas w ten upalny piątek. Nadszedł od strony rzeki, przekroczył drewniany mostek, dudniąc ciężko bosymi stopami po chropawych deskach. Ja chyba pierwszy go zoczyłem, bo właśnie nie opodal mostka czatowałem na szczupaki i karpie, których wielką obfitością raczyła nas ukochana żywicielka Wereszyca. Tak jak go pamiętam: było to wysokie i chude, ale barczyste chłopisko, istny wielkolud, w wieku trudnym do określenia i nieważnym w jego przypadku - istoty żyjącej poza czasem, poza przemijaniem, poza życiem wraz z jego powszednimi troskami. Nie był starcem ani młodzieńcem, był starcem i młodzieńcem równocześnie, jakby młodzieniec jednego dnia został starcem, nie przestając być młodzieńcem, i przez to, w cudowny sposób, zawarłszy między sobą pokój, starość przestała być problemem dla młodości, a młodość - dla starości. Rysy zdradzały wyraźnie jego semickie pochodzenie, z ogorzałej twarzy sterczał duży nos, a skołtunione, obsypane z lekka siwizną i nie tknięte od dawna przez nożyczki ani grzebień włosy wichrzyły się, splatały z brodą, również siwiejącą. Nosił workowate portki i obszerną, z grubego płótna, niegdyś białą koszulę - wszystko gęsto połatane. Za laskę służył mu długi leszczynowy kij. Przez ramię przewiesił żebracze biesagi, sflaczałe, wypatrujące jałmużny. To było chyba wszystko, poza jego własnym ciałem, co go fizycznie łączyło z tym światem. Śledziłem jego zmęczony, powolny, ale nieustępliwy krok, który wiódł go ścieżką pod górę. Nasza wioska, położona na niewielkim wzniesieniu, gdyby ją otoczyć palisadą, przypominałaby starosłowiańską osadę obronną. Kiedy już pokonał stromiznę i skrył się za pierwszą chałupą, zerwałem się i pobiegłem za nim. Przestraszył mnie odrobinę. A jednocześnie coś mnie ku niemu ciągnęło. Czy była to tylko ciekawość, podsycona dreszczykiem grozy?

            Wydał mi się w pierwszej chwili jednym z tych milczących demonów nocy, o których bajali wieczorami dla rozrywki starzy ludzie, mimo woli strasząc zagrzebane w pierzynach dzieci, zachłystujące się jednak słuchaniem. Były to, jak mówiono, trupy zbrodniarzy, na których siła nieczysta rzuciła klątwę, zmuszając ich do błąkania się po zachodzie słońca. Zdarzało się, że do nich to, zmierzających gdzieś, donikąd, albo wyczekujących na rozstajach dróg, zawsze z zapaloną latarką, zwabiającą ofiary, przyłączali się, nie wiedząc, z kim mają do czynienia, zagubieni w egipskich ciemnościach, niebaczni wędrowcy - z ulgą, że napotkali żywą istotę, i w nadziei, że im pomoże odnaleźć drogę do wioski. Upiór zaś milczał, mimo zagadywania, i tylko pędził zamaszystym krokiem przed siebie, jakby się bał spóźnić na jakieś ważne spotkanie, i ciągnął za sobą pechowego wędrowca, który ledwo za nim nadążał, podejrzewając już, że coś złego się święci, ale nie będąc w stanie od piekielnego przewodnika jak od namiastki złudnej nadziei się oderwać. Upiór wyprowadzał go tym sposobem na odległe bezdroża, w leśne zakątki, i znikał nagle, żegnając swą umierającą ze strachu ofiarę diabolicznym rechotem. Tak się sprawy miały, jeśli człekowi w nieszczęściu dopisało szczęście. Nocne spotkanie mogło jednak skończyć się fatalnie, w przypadku gdy demon akurat łaknął ludzkiej krwi.

            Ale ten dziwak, który nawiedził naszą wieś, co powinny były odnotować jej annały, ale nie odnotowały, bo nikt ich nie prowadził, nie mógł być przecież jednym z tych nocnych upiorów, bowiem pojawił się w pełni dnia, a o upiorach dziennych nie słyszałem i nikt chyba w naszej wiosce nie słyszał, a skoro nikt nie słyszał, to nie istniały. A poza tym wyglądał, gdy mu się przyjrzałem z bliska, zupełnie poczciwie, a jego zachowanie i słowa, gdybym miał jeszcze jakieś wątpliwości, byłyby je rozwiały ostatecznie.

            Czy był zwyczajnie, czy nadzwyczajnie szalony? Czy należał do wymierającej kasty autentycznych proroków, takich jak Kasandra? Pałętając się w jego pobliżu, obserwowałem go z uwagą, niecałkiem wyzbyty dziecięcego natręctwa i bezczelności. Mówi się, że żydowskie oczy są melancholijne. Coś w tym jest. Jego oczy, których koloru nie zapamiętałem, naprawdę były bezgranicznie smutne. Ale nie pamiętam również, aby wyzierał z nich jakiś szczególny rodzaj obłędu, wynikający z wyższego poznania, nieomylny znak wieszczego posłannictwa. Chodził od chałupy do chałupy, budząc trwogę i niechęć, ale jako obłąkany, żydowski jurodiwy, był nietykalny, ci prości ludzie lękali się nieznanego, czuli respekt przed sekretami świata widzialnego i niewidzialnego. Mimo to wokół niego zbierać się począł tłumek, bowiem silniejsza ponad wszystko była ciekawość.

            Najstraszniejsze było to, co rozpowiadał. Nikomu nie mieściło się to w głowie. Niektórzy obsobaczali go na czym świat stoi, rysowali na czołach znaczące kółka. Co litościwsi dawali mu chleba z masłem i coś do picia, myśląc, że jak sobie podje, to się uspokoi i wyniesie. Posiliwszy się odrobinę, nie zrażony dalej mówił nonsensy i powtarzał do znudzenia: że zostanie zagazowanych, rozstrzelanych, zagłodzonych trzy miliony Żydów, że ludzi będzie się zamykać w obozach jak bydło przeznaczone na rzeź, traktując ich stokroć gorzej od bydła, że będzie się ich truć jak szczury, rozgniatać jak wszy czy pluskwy, zaś ich zwłoki będą bezczeszczone - tak zaniknie w sercach wielu szacunek dla ludzkiego, nie tylko żydowskiego, życia i dla majestatu śmierci, a to dlatego, że bestie żywiące się ludzką krwią zapanują nad bezmiarem świata, jeśli się ich nie powstrzyma. Ludziska, a zwłaszcza pobożne baby, zakrzyczeli go i kazali iść precz, bo na obrazę boską wygaduje takie brednie. Ja prawie niczego z tego nie rozumiałem. A on płakał klęcząc i błagał, aby nie dopuścić do tych strasznych rzeczy. Jakich? - wściekali się chłopi. Wtedy rozpoczynał od nowa snuć swoje przerażające wizje. Kiedy wydawało się, że ta mordęga nigdy się nie skończy, umilkł i wzniósł oczy i ręce ku niebu. Długo tak trwał, aż niecierpliwsi odsunęli się od niego i poszli do swoich spraw, pozostało wszakże wielu: znudzonych próżniaków, osobników najbardziej niepoprawnych spośród ciekawskich plotkarzy oraz paru najwytrwalszych w dążeniu do prawdy. Ja również pozostałem.

            Wszyscy byli w jakimś sensie bardzo zadowoleni, mimo wzburzenia, i ci, którzy odeszli, i ci, którzy dotrwali dłużej. Spotkanie z obcym było atrakcją, porównywalną z pokazem jarmarcznych dziwolągów, który nie zdarza się co dzień. Ktoś zaproponował, by wezwać Berka, naszego karczmarza, który na pewno lepiej by się z nim, jako z pobratymcą, rozmówił. Dziwiono się, że jeszcze się nie zjawił go przywitać. Ktoś inny wpadł na pomysł, aby zawezwać księdza Lempartego, ale w tym celu trzeba się było pofatygować parę kilometrów do wsi parafialnej. Do parafii greckokatolickiej było nieco dalej. Wreszcie, kiedy deliberowano, jak postąpić, niezwykła postać objawiła coś, co miało się wkrótce urzeczywistnić i dać gorzki przedsmak jej prawdomówności. Zachrypłym od wykrzykiwania proroctw głosem gość wyznał, że dzisiaj w nocy umrze, umrze śmiercią naturalną oczywiście, umrze niezawodnie, ponieważ taka jest wola Boga i jego wola również, bowiem nie chce dożyć czasów, kiedy jego przepowiednie się spełnią, a spełnią się z pewnością i niezadługo, bo ludzie nic nie robią, aby zmienić przyszłość. Wskazał nawet miejsce, na którym znajdą go martwym. Miał to być niewielki wzgórek, jeden z wielu na rozległym obszarze pastwisk, ciągnących się hen, jak okiem sięgnąć, aż do Wielkopola, gdzie rosła samotnie pokaleczona jabłoń, wyimaginowana forteca, o którą toczyły się od czasu do czasu wojny przy użyciu wyzwisk, ale także niekiedy pięści, kijów i kamieni, między ?armiami" strzegących krów wyrostków z różnych wiosek.

            Pod wieczór zjawił się wreszcie nasz Żyd. Wrócił właśnie z Gródka, gdzie się zaopatrywał w towary. Pozdrowił nas, pozdrowił proroka i zaprosił go na szabas.

            Na drugi dzień jeden z wiecznie zasmarkanych chłopaczków zaalarmował wieś nowiną o spełnieniu się proroctwa Żyda i z dumą odkrywcy powiódł zainteresowanych w doskonale wszystkim znane miejsce. Poszli tam, być może z zamiarem okazania wzgardy dla tego, co się wydarzyło. Cóż to za proroctwo, kiedy ktoś mówi, że umrze, przecież każdy umrze, cóż to za proroctwo, nawet jeśli podaje czas i miejsce?! Nic w tym nadzwyczajnego. Każdy, gdyby się uparł, mógłby być takim prorokiem. Powiedziałby, że umrze jutro, i zrobiłby coś, aby wynieść się z tego świata właśnie następnego dnia, na przykład zażywając trucizny. Kapcan to był, a nie prorok! Jednak milczeli, a ja nie wiedziałem i do dziś nie wiem, co naprawdę działo się w ich duszach.

            Tajemniczy nieznajomy siedział oparty o drzewo, z głową opuszczoną na piersi, jakby drzemał. Szturchnięty osunął się na bok, odsłaniając częściowo twarz, w której zebrani dostrzegli, wstrząśnięci - chcę wierzyć, że tak było - rysy kogoś im bardzo bliskiego, kto za nich cierpiał. Kto nie był prawdziwym prorokiem, ale nie był również prorokiem fałszywym, bo pomiędzy prawdą a fałszem jest miejsce na coś jeszcze.

            Minęły trzy lata. Trwała wojna, na umęczoną już od Stalina ziemię wtargnęli Niemcy. Spędzili Żydów do getta w Gródku. Berek, nasz karczmarz, jakimś cudem się stamtąd wydostał, ale po to tylko, by zdobyć trochę jedzenia dla głodującej rodziny. Odwiedził nas. Przed wojną bawiłem się z jego synem Aronem, moim rówieśnikiem, ja bywałem u niego, on u mnie, i zapewne przez tę starą znajomość Berek odważył się zapukać do naszych drzwi i poprosić o pomoc. Podzieliliśmy się z nim, czym mogliśmy. Siedział milczący nad kubkiem parującego mleka, a łzy spływały mu po policzkach. Nie pytaliśmy o nic, z szacunku dla jego bólu, choć i nam było ciężko, a w każdej chwili mogło być jeszcze ciężej; nie umieliśmy, nie próbowaliśmy go nawet pocieszać, w poczuciu beznadziejnej niewystarczalności słów. Słyszeliśmy, co się dzieje w getcie i gdzie indziej. Wiedzieliśmy, co Niemcy robią z Żydami. Zaczęliśmy go namawiać, by uciekał do lasu, nie wracał do getta, bliskich i tak już nie uratuje. Albo niech spróbuje ich wyciągnąć, ale spoza getta, i niech razem uciekają do lasu. W getcie, w obozie czeka ich pewna zguba. Nie mieliśmy wątpliwości, że kto jak kto, ale on, bohater wojny polsko-bolszewickiej, odznaczony orderem Virtuti Militari za wzięcie w pojedynkę do niewoli całej sotni z rozbitej konarmii Budionnego, powinien walczyć i zginąć z bronią w ręku, a nie pokornie jak baranek iść na rzeź.

            I wtedy właśnie nasz karczmarz Berek wspomniał o spotkaniu z prorokiem. I wtedy przypomnieliśmy sobie ten dzień, wyraźnie, chwila po chwili, jakby to było wczoraj. Powiedział, że owej pamiętnej nocy, zanim prorok odszedł, nie chcąc, mimo gorących próśb, przenocować w karczmie, długo rozmawiali, i dowiedział się od niego czegoś bardzo ważnego, i ta wiedza nie pozwala mu dzisiaj inaczej postąpić, jak powrócić z uzbieraną żywnością do getta i pozostać tam, cokolwiek miałoby się wydarzyć. Nie chciał jednak wyznać, co takiego prorok mu wtedy objawił.

 

 

Autor: Adam Boberski

 

 

boberski na pasku