Polska
była i jest poetycką potęgą. O potędze tej świadczy nie tylko liczba dobrych
poetów, ale również liczba poetów złych. Im więcej poetów beznadziejnych, tym
więcej poetów znakomitych.
Z cyklu: PAN
IRONIA
Na
jednego poetyckiego geniusza przypada ze stu średniaków i z jakiś tysiąc
miernot. Z poezją w Polsce jest jak z piłką nożną w Brazylii, gdzie wszyscy
kopią piłkę, w większości słabo i przeciętnie, ale ta wielka liczba świadczy o
piłkarskiej potędze kraju, ta wielka liczba generuje piłkarską elitę. Ta wielka
liczba sprawia, że nawet przegrana w mistrzostwach świata nie jest w stanie piłkarską
potęgą kraju, takiego jak Brazylia, zachwiać.
Historia
literatury to historia wzlotów i upadków. Każda epoka ma swoje literackie wzloty
i literackie upadki. Były makaronizmy epoki baroku, które psuły ówczesną prozę,
była nie do zniesienia egzaltowana odmiana młodopolszczyzny, był odgórnie
narzucany socrealizm. Przy czym zawsze te upadki są w swojej epoce w poważaniu
(nie wszystkich, oczywiście), zawsze tym upadkom kibicuje część opiniotwórczej
krytyki. Czemu przyszłe pokolenia czytelnicze, już masowo, nie mogą się
nadziwić. A z jakim upadkiem mamy dzisiaj do czynienia? Upadkiem, któremu w
większej skali niż obecnie będą się dziwiły przyszłe pokolenia czytelników,
który będą wyśmiewały? Posłużę się przykładem. Znakomity i wielce zasłużony
miesięcznik społeczno-kulturalny „Przegląd Powszechny" w jednym ze swoich
numerów drukuje wiersze nagrodzone na dość znanym konkursie poetyckim (notabene
konkursów poetyckich w Polsce są tysiące, a konkursy prozatorskie można zliczyć
na palcach jednej ręki). A oto fragment jednego z wierszy:
„06:03
to doskonała pora
żeby
poświęcić się bez reszty
bryzgającej
aromatem kawie -
taka
preambuła do słonej litanii ptasich dziobów
sączących
martwe światło
z
niewyleczonej góry"
Chodzi
mi, rzecz jasna, o metaforę „słona litania ptasich dziobów sączących martwe
światło z niewyleczonej góry". Sama „słona litania ptasich dziobów" już by
wystarczyła, byłaby do przyjęcia, choć napięłaby nerwy czytelnika do
niebezpiecznych granic, ale całość tej metafory powoduje, że czytelnik traci
kontakt z rzeczywistością wiersza, a jeśli z natury swej za bardzo się
wszystkim przejmuje, może nawet zacząć zgrzytać zębami i toczyć pianę z ust.
Tego rodzaju metafory psują dzisiejszą poezję. Jest ich zatrzęsienie. Metafory,
które dawniej byłyby nie do pomyślenia. Kto rozbudził te demony? Kto otworzył
im furtkę? Przyboś, Peiper, Awangarda Krakowska? Zapewne. Przyboś, który bez
złej woli postulował metaforę polegającą na spokrewnianiu pojęć odległych, aby
osiągnąć „maksimum aluzji wyobrażeniowych w minimum słów". W niektórych
przypadkach, u Przybosia i paru innych wybitnych poetów, ten rodzaj metafory,
umiejętnie użyty, zdaje egzamin. Nie dotyczy to jednak zacytowanego wyżej
wiersza i tysięcy innych wierszy zapełniających setki tomików. Tutaj nie mamy
maksimum treści w minimum słów. Mamy w minimum słów maksimum bezsensu. Pojęcia
są tak odległe, tak niedobrane, że metafora nic nie znaczy. „Nie mam nic do
powiedzenia, więc napiszę wiersz, w którym postaram się umiejętnie ukryć to, że
nie mam nic do powiedzenia." - Taka jest zasada pisania wierszy, wyznawana
przez tabuny młodych i niemłodych wierszokletów, którzy opanowali mechanizm
bełkotu, którzy odkryli w sobie dar glosolalii. Przy czym przytłaczająca
większość z nich nawet nie potrafi umiejętnie ukryć tego, że nie ma nic do
powiedzenia. Zapytany kiedyś przez ucznia, czy piszę wiersze, odpowiedziałem,
zgodnie z prawdą, że nie, bo nie umiem. Z kolei on zapytany przeze mnie o to
samo, odpowiedział, że też nie pisze, ale umie. Tamci samozwańczy poeci, widać,
nie mają takiego poczucia humoru i dystansu do samych siebie, jak mój dawny
uczeń -
i dlatego piszą, drukują, a nawet zdobywają laury na konkursach. Młodzieniec,
zamiast przynajmniej łagodnej krytyki (nie należy wszak być zbyt ostrym),
otrzymuje nagrodę, więc myśli, że tak trzeba, że tak jest dobrze. A co ma
myśleć? Pisz maksymalnie niezrozumiale, wyzwól w sobie potencjał bełkotu,
poddaj się bełkotliwemu natchnieniu, zwłaszcza jeśli masz ku temu
predyspozycje, specyficzny „talent", a będziesz otrzymywał laury. Zasada
tworzenia metafory sformułowana przez Przybosia doskonale nadaje się do
uruchomienia owego mechanizmu bełkotu i zaprzężenia go do wydajnej produkcji.
Dlaczego dawniej taka poezja nie powstawała? Dlatego że nie znany był sposób
jej tworzenia. Nie odkryta była jeszcze ta nowa możliwość ludzkiego mózgu. Ci,
którzy piszą dzisiaj takie bełkotliwe wiersze, w XIX wieku najprawdopodobniej
grzecznie by milczeli i nie zaczerniali papieru. Przyboś i spółka stworzyli
narzędzie, które miało w zamierzeniu służyć szlachetnym celom, a służy
nierzadko innym. Taki los wielu narzędzi.
Jak
stwierdził gdzieś Miłosz, pisanie poezji polega na szyfrowaniu, ukrywaniu swej
wiedzy. Ukrywa się tę wiedzę w nadziei, że w tym ukryciu, w tym zaszyfrowaniu
uda się przemycić nie tylko naszą wiedzę, lecz także i przede wszystkim treści
poza tę wiedzę wykraczające, zrodzone nie wiadomo z czego, przybyłe nie wiadomo
skąd, które same przylgną do tajemnicy utworu i poniosą go w rejony, o jakich
się autorowi tylko śniło, albo i nie śniło. Cały trud poezji zmierza nie tylko
ku temu, by powiedzieć to, co pomyśli głowa, ale również ku temu, by powiedzieć
to, czego głowa nie pomyśli. Poezję tworzy poeta nie sam, lecz razem z całym
językiem, jego strukturą, całą tradycją literacką, historyczną. Ale na początku
musi być jakaś wiedza osobista, myśl, uczucie, przeżycia, nieraz przemyślenia
wielu lat. Nie mówiąc o talencie.
Zniechęcenie
człowieka ogarnia, gdy czyta taką pseudopoezję, której próbkę zaprezentowałem w
tym eseiku, czuje się nią zaczadzony, i czym prędzej sięga w celu szybkiej
detoksykacji po kryminały Agaty Christie. Nasuwa mu się przy tym wniosek, że
gdyby zebrać wszystkie powieści, opowiadania, nowele - z jednej
strony, i wszystkie wiersze - z drugiej strony, i ścisnąć, to więcej
poezji wycisnęłoby się z prozy niż z wierszy.
Adam Boberski
adam.boberski@aol.pl