piątek, 29 marca 2024
a.boberskiDlaczego szkoła poprzez wieki sprawia niemal wszystkim zawód? Dlaczego w każdej epoce się na nią psioczy? Dlaczego nie udają się kolejne jej reformy?


Z cyklu: PAN IRONIA

W jakiej sprawie Polacy są jednomyślni w ostatnim czasie? W jakiej panuje powszechna zgoda? W negatywnej ocenie poziomu polskiej piłki nożnej? To też byłaby dobra odpowiedź. Ale nie to miałem na myśli. Na myśli miałem szkołę. Nigdy w historii naszego wspaniałego narodu nie było takiego konsensusu. Zatarła się różnica między mądrymi i głupimi, bo jedni i drudzy są tego samego zdania na ten temat, i wiele wskazuje na to, że mają rację. A zdanie to brzmi: ostatnia reforma oświaty nie powiodła się, a największą jej porażką jest gimnazjum. O gimnazjum nie chce mi się nawet gadać. Wszyscy wiemy, jak jest. Próbujemy się pocieszać żartami, bo jest się z czego śmiać, ale przyszłość rysuje się tragicznie.

Mnie bardziej interesuje problem następujący: Dlaczego szkoła poprzez wieki sprawia niemal wszystkim zawód? Dlaczego w każdej epoce się na nią psioczy? Dlaczego nie udają się kolejne jej reformy? Może dlatego, że reformatorzy przyjmują błędne założenie. Zakładają oni, że szkoła jest reformowalna. Mam co do tego wątpliwości. Uważam, że istotą szkoły jest jej niereformowalność. Szkoła jest niereformowalna jak, powiedzmy, natura, jak klimat. Zbyt wiele niewiadomych, zbyt wiele przypadku, zbyt złożona materia, chaos. I właśnie wychodząc z takiego założenia, być może, da się coś zrobić, da się coś zreformować. Tymczasem wyszedł z mojego rozumowania paradoks, a może nawet absurd. Ale szkoła też jest absurdalna. Kto sobie tego nie uświadamia, niczego nie pojmuje i nie powinien brać się za reformy. Od razu spieszę z zapewnieniem, że ja również nie zamierzam dłubać przy systemie oświaty, z prostej przyczyny - nie mam pomysłu. Na początku mej kariery bakałarza wydawało mi się, że wiem wszystko, z roku na rok wiedziałem coraz mniej, a na końcu stwierdziłem, że nic nie wiem. Potrzeba sensu wygnała mnie ze szkoły. Nieodporność, czy raczej nieobojętność na absurd. A co mnie do niej w ogóle zagnało? Jaka cholera, jakie nieszczęście? Zapewniam, że byłem normalnym chłopcem. Chciałem lecieć w kosmos, potem chciałem zostać rysownikiem komiksów, na koniec zamarzyło mi się pisarstwo. Nie bawiłem się w nauczyciela jak dziewczynki. To kobiety trafiają do zawodu nauczycielskiego, spełniając swoje marzenia z dzieciństwa. My trafiamy do tego zawodu w wyniku niespełnienia naszych marzeń. Od dzieciństwa prowadziłem ze szkołą wojnę, która zakończyła się zwycięstwem - i to podwójnym: moim nad szkołą i szkoły nade mną. Moja krytyka szkoły nie jest więc i nie będzie konstruktywna, ale dzięki temu, przy okazji, nie jest ani nie będzie destruktywna. Reformatorzy szkoły, ci optymiści - czyli ludzie, jak się wyraził pewien aforysta, żyjący w lepszym świecie - przypominają pijaka dziarsko zataczającego się od ściany do ściany, od płotu do płotu. Był czas szkoły represyjnej, później nastała era i trwa nadal szkoły bezstresowej. Od skrajności do skrajności. Tęskni się teraz do szkoły z ostrym rygorem i zapewne kiedyś ona powróci. Obawiam się tylko, że znowu oberwą niewinni. Jestem pesymistą w kwestii szkoły, bo ujrzałem całą nędzę bycia uczniem i nauczycielem. Ale jestem przekonany, że pesymizm jest właściwym, solidnym fundamentem dla optymizmu. Optymistyczne zachłyśnięcie się na początku - nie wróży niczego dobrego. Taki optymizm to mydlenie oczy - sobie i innym. Reformatorzy powinni być pesymistami. Takimi jak Alfred Nobel (który, gdyby był optymistą, prawdopodobnie nie założyłby swojej fundacji). Powinni o szkole myśleć jak o kwadraturze koła, jak o problemie nierozwiązywalnym.

szkoa

Z mojego belfrowania pozostał mi, jak słychać, belferski, kaznodziejski ton. Przyznaję, jestem bardzo belferski, ale i bardzo przeciwko belferstwu zbuntowany. Jestem przede wszystkim zbuntowany przeciwko wszelkim formom despotyzmu, nie wyłączając anarchii. Przeciwko nauczycielom - gnębicielom Bogu ducha winnych uczniów, i przeciwko uczniom uprzykrzającym żywot Bogu ducha winnym nauczycielom. Przeciwko używaniu literatury jako maczugi do walenia uczniów po głowach. Przeciwko wszelkim praktykom szkodzącym rozwojowi ucznia. Jest źle, kiedy polonista, poprawiając wypracowania, nie zwraca uwagi ucznia na poważne błędy, np. składniowe, ale jest jeszcze gorzej, kiedy zauważa błędy tam, gdzie ich nie ma. Z błędów rzeczywistych (tych nie wyłowionych i nie wskazanych przez nauczyciela) uczeń, potem dorosły człowiek, przy sprzyjającym szczęściu może wyjść, sam albo z czyjąś pomocą; z błędów urojonych, czyli z przekonania, zaszczepionego przez nauczyciela, że poprawne formy i struktury są niepoprawne, z utrwalonej w łepetynie fałszywej poprawności, wyjść jest znacznie trudniej. - Taki przykład.

Czy zadawaliście sobie, Państwo, kiedyś pytanie, czym jest szkoła? Pytanie proste, a zarazem trudne. Próbując na nie odpowiedzieć, można się postawić w sytuacji podobnej do tej, o której mówi św. Augustyn. Kiedy mnie o to nie pytają - powiada on - wiem, czym jest czas, a kiedy mam na pytanie, czym jest czas, odpowiedzieć - nie wiem. Na szczęście szkoła nie jest aż tak skomplikowanym zagadnieniem. Nie chodzi mi o oczywiste skojarzenia czy konotacje: instytucja, system oświaty, budynek, a w nim nauczyciele, uczniowie itd. Ani o to nawet, że szkoła to swego rodzaju przechowalnia. Bo kiedy starzy są w pracy i wytwarzają produkt krajowy brutto, gówniarzy trzeba czymś zająć, zaopiekować się nimi, żeby sobie łbów nie porozbijali, więc się ich pakuje na ten czas do szkoły - przy okazji, niewiele, bo niewiele, ale zawsze czegoś się nauczą. To wszystko ważne. Ale pytam o to, czym jest szkoła w swej istocie. Czym jest to coś, co nie daje się zreformować, a co tak bruździ. Sprawia, że gdyby do szkół wprowadzono lekcje picia, palenia i ćpania, problem nałogów przestałby istnieć. A gdyby wprowadzono lekcje seksu - nie wiem, strach pomyśleć, jakie to wywołałoby skutki. Pytam o szkołę, która potrafi zepsuć wszystko, czego się tknie. Pytam o szkołę, która zdaje się być piekielnym kotłem, gdzie rozpacz, nienawiść i nuda, płacz i zgrzytanie zębów, gdzie normalność, polegająca na tym, że uczeń przychodzi do mistrza i chce, aby ten, właśnie ten, nie inny, go uczył, a następnie mistrz, od razu albo po namyśle, stwierdza, czy chce tego ucznia uczyć, jest czystą mrzonką, zaś to, co osiągalne, jawi się większym lub mniejszym absurdem. Pytam o to piekło niespełnienia, niedowartościowania, zarówno dla ucznia, jak i nauczyciela. Pytam o demony szkoły, które tkwią w tym, co Gombrowicz nazwał formą, formą szkolną, a więc w relacjach międzyludzkich. Forma szkolna to jest to, co między ludźmi, ich wzajemne oddziaływanie na siebie, przyprawianie sobie nawzajem „gęby", sprawiające, że nie jesteśmy sobą, wytwarzające atmosferę, która zabija ducha, ciekawość świata, entuzjazm, unicestwia intelektualną przygodę.

Dawniej, w czasach analfabetyzmu większość z nas wykonywałaby jakiś inny pożyteczny zawód, taki jak szewc, krawiec czy którąś ze stu innych rzemieślniczych profesji, wymarłych, zastąpionych przez masową, taśmową produkcję. Stworzył nas postęp, polegający na upowszechnieniu oświaty, nas - legion belfrów, legion potępionych. Ekspedientka w hipermarkecie, przy całym dla niej szacunku, nie musi się angażować intelektualnie, duchowo, emocjonalnie w swoją pracę, aby wykonywać ją dobrze. Jeśli jest znudzona, nie ma to najmniejszego wpływu na jakość należących do jej obowiązków automatycznych czynności, do których powielania potrzeba tylko minimum koncentracji. Ta zasada odnosi się do wielu innych, może większości, zawodów. Praca nauczyciela zaś jest tylko wtedy dobra, kiedy wykonywana jest z entuzjazmem odkrywcy nowych lądów, a jednocześnie z dystansem do samego siebie. Znudzenie, zblazowanie, tak często dopadające nauczycieli po wielu latach pracy, albo już na samym starcie, oznacza śmierć dla tego szlachetnego skądinąd, jakże często tylko w teorii, zajęcia i misji. „Mówię - bom smutny - i sam pełen winy."

Jeśli nie wybuchnie wojna lub inny kataklizm nam się na głowę nie zwali, szkoła jest naszym najważniejszym doświadczeniem życiowym, przez które można przejść w trzech uzupełniających się wcieleniach: jako uczeń, jako nauczyciel i jako rodzic ucznia. Jej ukąszenia są bolesne, pozostawiają ślad na całe życie. Znane mi są symptomy „porażenia szkolnego", „paraliżu szkolnego", „zarażenia szkołą". Goya odmalował demony wojny. Demony szkoły czekają na swego malarza.

Co wobec tego robić, gdy jest tak beznadziejnie? Jest jedna uniwersalna zasada. „Trzeba uprawiać nasz ogródek" - powiada Wolter. Święta prawda. Ale trzeba go najpierw mieć. (A można go mieć, wygospodarować sobie nawet na terenie toksycznej szkoły.) Ja mam tylko motykę. I z tą motyką czasem porywam się na słońce.

Adam Boberski
adam.boberski@aol.pl

boberski na pasku