Dlaczego
szkoła poprzez wieki sprawia niemal wszystkim zawód? Dlaczego w każdej epoce
się na nią psioczy? Dlaczego nie udają się kolejne jej reformy?
Z cyklu: PAN IRONIA
W
jakiej sprawie Polacy są jednomyślni w ostatnim czasie? W jakiej panuje
powszechna zgoda? W negatywnej ocenie poziomu polskiej piłki nożnej? To też
byłaby dobra odpowiedź. Ale nie to miałem na myśli. Na myśli miałem szkołę.
Nigdy w historii naszego wspaniałego narodu nie było takiego konsensusu.
Zatarła się różnica między mądrymi i głupimi, bo jedni i drudzy są tego samego
zdania na ten temat, i wiele wskazuje na to, że mają rację. A zdanie to brzmi:
ostatnia reforma oświaty nie powiodła się, a największą jej porażką jest
gimnazjum. O gimnazjum nie chce mi się nawet gadać. Wszyscy wiemy, jak jest.
Próbujemy się pocieszać żartami, bo jest się z czego śmiać, ale przyszłość
rysuje się tragicznie.
Mnie
bardziej interesuje problem następujący: Dlaczego szkoła poprzez wieki sprawia
niemal wszystkim zawód? Dlaczego w każdej epoce się na nią psioczy? Dlaczego
nie udają się kolejne jej reformy? Może dlatego, że reformatorzy przyjmują
błędne założenie. Zakładają oni, że szkoła jest reformowalna. Mam co do tego
wątpliwości. Uważam, że istotą szkoły jest jej niereformowalność. Szkoła jest
niereformowalna jak, powiedzmy, natura, jak klimat. Zbyt wiele niewiadomych,
zbyt wiele przypadku, zbyt złożona materia, chaos. I właśnie wychodząc z
takiego założenia, być może, da się coś zrobić, da się coś zreformować.
Tymczasem wyszedł z mojego rozumowania paradoks, a może nawet absurd. Ale
szkoła też jest absurdalna. Kto sobie tego nie uświadamia, niczego nie pojmuje
i nie powinien brać się za reformy. Od razu spieszę z zapewnieniem, że ja
również nie zamierzam dłubać przy systemie oświaty, z prostej przyczyny -
nie mam pomysłu. Na początku mej kariery bakałarza wydawało mi się, że wiem
wszystko, z roku na rok wiedziałem coraz mniej, a na końcu stwierdziłem, że nic
nie wiem. Potrzeba sensu wygnała mnie ze szkoły. Nieodporność, czy raczej
nieobojętność na absurd. A co mnie do niej w ogóle zagnało? Jaka cholera, jakie
nieszczęście? Zapewniam, że byłem normalnym chłopcem. Chciałem lecieć w kosmos,
potem chciałem zostać rysownikiem komiksów, na koniec zamarzyło mi się
pisarstwo. Nie bawiłem się w nauczyciela jak dziewczynki. To kobiety trafiają
do zawodu nauczycielskiego, spełniając swoje marzenia z dzieciństwa. My
trafiamy do tego zawodu w wyniku niespełnienia naszych marzeń. Od dzieciństwa
prowadziłem ze szkołą wojnę, która zakończyła się zwycięstwem -
i to podwójnym: moim nad szkołą i szkoły nade mną. Moja krytyka szkoły nie jest
więc i nie będzie konstruktywna, ale dzięki temu, przy okazji, nie jest ani nie
będzie destruktywna. Reformatorzy szkoły, ci optymiści - czyli ludzie,
jak się wyraził pewien aforysta, żyjący w lepszym świecie -
przypominają pijaka dziarsko zataczającego się od ściany do ściany, od płotu do
płotu. Był czas szkoły represyjnej, później nastała era i trwa nadal szkoły
bezstresowej. Od skrajności do skrajności. Tęskni się teraz do szkoły z ostrym
rygorem i zapewne kiedyś ona powróci. Obawiam się tylko, że znowu oberwą
niewinni. Jestem pesymistą w kwestii szkoły, bo ujrzałem całą nędzę bycia
uczniem i nauczycielem. Ale jestem przekonany, że pesymizm jest właściwym,
solidnym fundamentem dla optymizmu. Optymistyczne zachłyśnięcie się na początku
-
nie wróży niczego dobrego. Taki optymizm to mydlenie oczy -
sobie i innym. Reformatorzy powinni być pesymistami. Takimi jak Alfred Nobel
(który, gdyby był optymistą, prawdopodobnie nie założyłby swojej fundacji).
Powinni o szkole myśleć jak o kwadraturze koła, jak o problemie
nierozwiązywalnym.
Z
mojego belfrowania pozostał mi, jak słychać, belferski, kaznodziejski ton.
Przyznaję, jestem bardzo belferski, ale i bardzo przeciwko belferstwu
zbuntowany. Jestem przede wszystkim zbuntowany przeciwko wszelkim formom
despotyzmu, nie wyłączając anarchii. Przeciwko nauczycielom -
gnębicielom Bogu ducha winnych uczniów, i przeciwko uczniom uprzykrzającym
żywot Bogu ducha winnym nauczycielom. Przeciwko używaniu literatury jako
maczugi do walenia uczniów po głowach. Przeciwko wszelkim praktykom szkodzącym
rozwojowi ucznia. Jest źle, kiedy polonista, poprawiając wypracowania, nie
zwraca uwagi ucznia na poważne błędy, np. składniowe, ale jest jeszcze gorzej,
kiedy zauważa błędy tam, gdzie ich nie ma. Z błędów rzeczywistych (tych nie
wyłowionych i nie wskazanych przez nauczyciela) uczeń, potem dorosły człowiek,
przy sprzyjającym szczęściu może wyjść, sam albo z czyjąś pomocą; z błędów
urojonych, czyli z przekonania, zaszczepionego przez nauczyciela, że poprawne
formy i struktury są niepoprawne, z utrwalonej w łepetynie fałszywej poprawności,
wyjść jest znacznie trudniej. - Taki przykład.
Czy
zadawaliście sobie, Państwo, kiedyś pytanie, czym jest szkoła? Pytanie proste,
a zarazem trudne. Próbując na nie odpowiedzieć, można się postawić w sytuacji
podobnej do tej, o której mówi św. Augustyn. Kiedy mnie o to nie pytają -
powiada on -
wiem, czym jest czas, a kiedy mam na pytanie, czym jest czas, odpowiedzieć -
nie wiem. Na szczęście szkoła nie jest aż tak skomplikowanym zagadnieniem. Nie
chodzi mi o oczywiste skojarzenia czy konotacje: instytucja, system oświaty, budynek,
a w nim nauczyciele, uczniowie itd. Ani o to nawet, że szkoła to swego rodzaju
przechowalnia. Bo kiedy starzy są w pracy i wytwarzają produkt krajowy brutto,
gówniarzy trzeba czymś zająć, zaopiekować się nimi, żeby sobie łbów nie porozbijali,
więc się ich pakuje na ten czas do szkoły - przy okazji,
niewiele, bo niewiele, ale zawsze czegoś się nauczą. To wszystko ważne. Ale
pytam o to, czym jest szkoła w swej istocie. Czym jest to coś, co nie daje się
zreformować, a co tak bruździ. Sprawia, że gdyby do szkół wprowadzono lekcje
picia, palenia i ćpania, problem nałogów przestałby istnieć. A gdyby
wprowadzono lekcje seksu - nie wiem, strach pomyśleć, jakie to
wywołałoby skutki. Pytam o szkołę, która potrafi zepsuć wszystko, czego się
tknie. Pytam o szkołę, która zdaje się być piekielnym kotłem, gdzie rozpacz,
nienawiść i nuda, płacz i zgrzytanie zębów, gdzie normalność, polegająca na
tym, że uczeń przychodzi do mistrza i chce, aby ten, właśnie ten, nie inny, go
uczył, a następnie mistrz, od razu albo po namyśle, stwierdza, czy chce tego
ucznia uczyć, jest czystą mrzonką, zaś to, co osiągalne, jawi się większym lub
mniejszym absurdem. Pytam o to piekło niespełnienia, niedowartościowania,
zarówno dla ucznia, jak i nauczyciela. Pytam o demony szkoły, które tkwią w
tym, co Gombrowicz nazwał formą, formą szkolną, a więc w relacjach
międzyludzkich. Forma szkolna to jest to, co między ludźmi, ich wzajemne oddziaływanie
na siebie, przyprawianie sobie nawzajem „gęby", sprawiające, że nie jesteśmy
sobą, wytwarzające atmosferę, która zabija ducha, ciekawość świata, entuzjazm,
unicestwia intelektualną przygodę.
Dawniej,
w czasach analfabetyzmu większość z nas wykonywałaby jakiś inny pożyteczny
zawód, taki jak szewc, krawiec czy którąś ze stu innych rzemieślniczych profesji,
wymarłych, zastąpionych przez masową, taśmową produkcję. Stworzył nas postęp,
polegający na upowszechnieniu oświaty, nas - legion belfrów,
legion potępionych. Ekspedientka w hipermarkecie, przy całym dla niej szacunku,
nie musi się angażować intelektualnie, duchowo, emocjonalnie w swoją pracę, aby
wykonywać ją dobrze. Jeśli jest znudzona, nie ma to najmniejszego wpływu na
jakość należących do jej obowiązków automatycznych czynności, do których powielania
potrzeba tylko minimum koncentracji. Ta zasada odnosi się do wielu innych, może
większości, zawodów. Praca nauczyciela zaś jest tylko wtedy dobra, kiedy
wykonywana jest z entuzjazmem odkrywcy nowych lądów, a jednocześnie z dystansem
do samego siebie. Znudzenie, zblazowanie, tak często dopadające nauczycieli po
wielu latach pracy, albo już na samym starcie, oznacza śmierć dla tego
szlachetnego skądinąd, jakże często tylko w teorii, zajęcia i misji. „Mówię -
bom smutny -
i sam pełen winy."
Jeśli
nie wybuchnie wojna lub inny kataklizm nam się na głowę nie zwali, szkoła jest
naszym najważniejszym doświadczeniem życiowym, przez które można przejść w
trzech uzupełniających się wcieleniach: jako uczeń, jako nauczyciel i jako
rodzic ucznia. Jej ukąszenia są bolesne, pozostawiają ślad na całe życie. Znane
mi są symptomy „porażenia szkolnego", „paraliżu szkolnego", „zarażenia szkołą".
Goya odmalował demony wojny. Demony szkoły czekają na swego malarza.
Co
wobec tego robić, gdy jest tak beznadziejnie? Jest jedna uniwersalna zasada.
„Trzeba uprawiać nasz ogródek" - powiada Wolter. Święta prawda. Ale trzeba go
najpierw mieć. (A można go mieć, wygospodarować sobie nawet na terenie
toksycznej szkoły.) Ja mam tylko motykę. I z tą motyką czasem porywam się na
słońce.
Adam Boberski
adam.boberski@aol.pl