Miało być o koncercie Petera Gabriela w Oświęcimiu wczoraj w nocy, który wypadł jakoś słabo, blado i bez energii. Może dlatego, że było zimno a płaska płyta stadionu „Unii" Oświęcim jakoś nie sprzyjała uniesieniom. Było tak ani kameralnie ani stadionowo, a do tego pieruńsko zimno i mokro, bo padło co pół godziny. Nie solidnie, ale dokuczliwie.
Wiem, że Piotr Kaczkowski tłumaczący dłuższe Petera Gabriela wystąpienia i relacjonujący potem wszystko na antenie PR3 będzie innego zdania, ale miałem wrażenie, że Maestro zwyczajnie traci momentami głos, nie wyciąga górnych rejestrów, mruczy jak zarzynany Leonard Cohen w niskich. Momentami sprawiało to wrażenie, że nie trafiał z głosem w mikrofon, jak na wieczorku zapoznawczym na promie Polskiej Żeglugi Bałtyckiej przy 7 st. w skali Beauforta. Szansonistki z chórków momentami nie dawały rady i nie to, że fałszowały, śpiewały niby czysto, ale gubiły się na tle orkiestry. Z kolei orkiestra dawała z siebie wszystko, ale oczywiście nie dawała rady w silnie zrytmizowanych utworach, imitując sekcję, a nie posiadając takowej w składzie. Dobrze, że Peter Gabriel nie gra z nowym składem "Sledgehamer", to słuszna decyzja. Nad wszystkim unosiło się buczenie aparatury nagłośnieniowej a do tego było kilka momentów wyraźnego przesterowania basów, co na koncercie tej klasy nie powinno się zwyczajnie zdarzyć. Bronił się „Biko", „Rythm of the Heat" i - co nie dziwi - „Signal to Nosie". Ten ostatni zapewne dlatego, że od początku napisany z rozmysłem wmontowanym fragmentem orkiestrowego brzmienia. W finałowym "In your eyes" udający Shankara kolega Tomasz z Kroke Band miał odłączony mikrofon i obcięty sygnał ze skrzypiec, więc wyginał śmiało ciało na scenie, ale nic poza tym z tego co tam robił z dużym zaangażowaniem nie docierało do uszu publiczności. Piotrek Gabriel próbował mu pomóc podbiegając ze swoim mikrofonem, ale niewiele to dało, potem podbiegł facet z obsługi z drugim mikrofonem i wtedy zadziałał ten pierwszy. No, bardzo zabawnie. Paradoksalnie najlepiej z tego wszystkiego wypadł "Kroke Band" w swoim programie, ale przed wejściem na scenie Anny Marii Jopek, której śpiewu jakoś organicznie nie trawię o czym mogłem się po raz kolejny przekonać. Spotkanie z legendą? No pewnie. Ale jednak liczę, że przed emeryturą Starszy Pan Piotr Archanioł zagra na żywo w składzie z Tony Levinem chociażby i Shankarem i ja będę mógł tego posłuchać.
Miało być jednak o czym innym, mianowicie o interesującej, a po trosze także irytującej manierze ostatnich lat, symfonizacji popu i rocka w kraju i za granicą - kiedyś Yes, potem Metallica, Sting, Perfect, Lady Pank, teraz Peter Gabriel. Poza pretensją słuchaczy i twórców popu by ktoś ich uznał za pełnoprawnych uczestników kultury wyższej nie widzę w tych eksperymentach nic ciekawego i męczę się w czasie ich odbioru. Męczę się podobnie, jak wtedy gdy słucham RMF „Classic", które nadaje niby muzykę klasyczną, ale przeważnie filmową i jakoś do szefów tego radia nie dociera, że to nie to samo, a ów collage wychodzi żałośnie i prowincjonalnie. Muzyka filmowa jest - bo musi być - nachalnie ilustratywna, musi podbijać emocje, kiedy zbrodniarz idzie za ofiarą, dolewać słodu, gdy kochankowie spotykają się po latach, wybijać rytm gdy bohaterowie idą w bój. Nie ma miejsca na wieloznaczność, subtelność, bo nie może być. Podobnie wychodzi praca orkiestry symfoniczne - dla mojego niewprawnego ucha - zaprzęgniętej w tryby machiny pop i rocka. Łagodzi to co kanciaste, dodaje przestrzeni temu co chropowate i płaskie, ale też takie ma być. Tym bardziej, że wielu aranżerów idzie na całość i zamiast dodać w konkretnych utworach do istniejącego instrumentarium coś ponad, najczęściej zamienia się i przepisuje partie gitar na smyczki, kotły udają rockowy zestaw perkusyjny z centralą, kotłami i półkotłami etc. Wszystko to niby kunsztowne, czasem ciekawe, ale słychać, że te kawałki pisane nie pod te instrumenty, wyobraźnia autora pracowała na innych obrotach a ponad wszystkim wokal - najczęściej niepostawiony, nieodparty, płaski rockowy, bluesowy, jazzowy. Może się mylę, ale o ile partie smyczków wplecione w utwory Alice In Chains („I stay awal" chociażby), nawet tego samego Petera Gabriela („Signal to Noise"), próby imitacji brzmienia orkiestrowego poprzez powielenie ścieżek gitary, elektrycznych skrzypiec (King Crimson, Mahavishnu Orchestra) to jest jakaś forma urozmaicenia brzmieniowego, o tyle przerabianie całych godzin muzyki rockowej na symfonicznie - to ślepa uliczka. Utwory brzmią mniej wyraziście, są zwyczajnie rozmemłane a słuchaczom niewyrobionym bardzo mylnie się wydaje, że uczestniczą w czymś, co ma cokolwiek wspólnego z muzyką klasyczną, symfoniczną. I jest ani ani.
Radosław Wiśniewski