czwartek, 21 listopada 2024
radek_wisniewskiRekomendowanie sequela powieści, gdy wiadomo już, że pierwsza część stała się obiektem kultu, to zajęcie karkołomne, ale wydaje mi się, że „Metro 2034" Dimitrija Glukhovsky'ego jest warte rekomendacji nie mniej niż „Metro 2033".




Tłem wydarzeń powieści rosyjskiego fanatsty jest największy schron przeciwatomowy świata, czyli moskiewskie metro, dwadzieścia lat po zagładzie atomowej, jaka dotknęła resztę świata. W metrze, które daje możliwość przetrwania garści ludności dawnej stolicy Rosji w prymitywnych warunkach, dochodzi do karykaturalizacji stosunków społecznych panujących przed apokalipsą. A zatem są linie będące we władaniu komunistów, trockistów, są opanowane przez mutanty, stacje zamieszkałe rządzą się jak skarłowaciałe pod każdym względem greckie polis, a stacje niezamieszkałe mają unikalne własności, potrafią pożerać ludzi, wywoływać halucynacje, być w różnych - najczęściej nieprzyjaznych relacjach ze światem na powierzchni. Wobec skarłowacenia ludzkości stacje, samo metro wydaje się być żywym organizmem posiadającym osobowość.

Punktem wyjścia do zawiązania intrygi jest sytuacja niezależnej stacji Sewastopolska, pełniąca w podziemnym świecie rolę przedmurza wobec zmutowanych popromiennych gatunków wdzierających się ze zewnątrz. Jedynym problemem tej stacji pozostają regularne dostawy amunicji i wydarza się coś nieprzewidzianego - w korytarzach łączących Sewastopolską z resztą znanego świata zaczynają ginąć karawany zaopatrzeniowe. Aby wyjaśnić zagadkę w patrol wyrusza dziwny i posępny brygadier Hunter, któremu towarzyszy podstarzały Sewastopolczyk, niezrealizowany kronikarz, były pomocnik maszynisty moskiewskiego metra - Nikołaj, obecnie zwany jako Homer.
Każdy z bohaterów skrywa mroczna tajemnicę, a luki w poznaniu świata wypełniają się domysłami, legendami. W powieści Glukhovsky'ego elementem spajającym narrację jest misja Huntera, ale nie ona jest najbardziej fascynująca. Od kolejnych zwrotów w akcji ciekawsze jest odsłanianie kolejnych poziomów i warstw tła w jakim akcja się rozgrywa, weryfikacja kolejnych legend metra, kolejnych wariactw, jakimi oddaje się resztka ludzkości zamknięta w podziemnym mrowisku-grobowcu. W "Metrze 2034" oczywiście - tak jak w jego materialnym odpowiedniku - roi się od punktów, które mogą prowadzić jak nieznane tunele i szczeliny rejonów jeszcze nierozpoznanych. Nie wątpię, że autor rozmyślnie pozostawia owe nieciągłości by niebawem zabrać czytelnika w podróż po niezbadanych jeszcze korytarzach metra, które zostaną opisane w kolejnych częściach sagi o post-apokaliptycznym świecie. Powieść pozostaje więc niepełna i niedomknięta. Ale owe nieciągłości, legendy, postaci pozostawione w pół drogi do prawdy, do swojej historii czynią podróż moskiewskim metrem tym bardziej fascynującą.
metro-2034
Niestety, nie brak też w książce uroczych nieścisłości. Oto bowiem już dwadzieścia lat po atomowej zagładzie doszło do mutacji tak strasznych, że dotychczasowej ewolucji by nie wystarczyło.  Mamy do czynienia nie tylko z dużą ilością nieznanych i nieprawdopodobnych gatunków nowych stworzeń, ale mają one swoje stadne zachowania, rytuały i sposoby polowania. Jak na dwadzieścia lat to nieźle. Jestem skłonny uwierzyć w taką wizję za sto, czy dwieście lat, ale jak miały powstać potwory wraz z całym zespołem zachowań społecznych, strategii polowań w tak krótkim czasie? I dlaczego te potwory, potworne i ogromne -  głównie polują na ludzi, których jest żałośnie mało? Tego też nie wiem i nie rozumiem. Nie rozumiem też idei samego metra jako terenu czystego, zdatnego do życia skoro wynika z jego opisu, że jest poszatkowane przejściami na zewnątrz, którym do metra przyłażą właśnie owi mutanci w niezliczonych ilościach odmian i gatunków. Są nawet stacje całkowicie otwarte i można z nich wyjść schodami ruchomymi (nieczynnymi) na zewnątrz. Jak sobie metro poradziło z tym faktem ewidentnej niehermetyczności w momencie uderzenia jądrowego? Powinno przecież wyssać z niego tlen i powietrze w momencie przejścia fali uderzeniowej.
No i wreszcie mowa jest w wielu miejscach w książce o Armagedonie jądrowym, który nastąpił w roku 2014 niszcząc całą ludzkość pozostawiając takie wyspy, jak właśnie moskiewskie metro, wyniszczając życie na pozostałych obszarach. Nie bardzo rozumiem, dlaczego bezpośrednia zagłada nuklearna miałaby dotknąć takie miejsca, jak Buenos Aires, Lima, La Paz, Kuala Lumpur albo Kinszasę, nie mówiąc o Nairobi czy Abudży. Wydaje mi się, że Glukhowski popadł tutaj w western-centryzm (o paradoksie). Wymiana ciosów nuklearnych nie może i nie mogła przecież dotyczyć państw, które nie brały udziału w wymianie ciosów a nie mogły bo w ogóle się w rozgrywce o Tajwan czy Chiny nie liczyły. Proszę mi podać powód spustoszenia bronią nuklearną Somalii czy Sudanu? Takim kontynentem w znacznej mierze pozostającym na uboczu rozgrywek wielkich pozostaje dzisiaj Ameryka Środkowa i Południowa oraz Afryka. W wyniku zagłady atomowej części ludzkości zapewne zyskałyby właśnie obszary peryferyjne bo zagłada nie dotyczyłaby równo całej ludzkości.

A na koniec  - gdyby tak szybkie mutacje były możliwe, to dlaczego w Hiroszimie do dzisiaj nie rozwinęły się pterodaktyle z nietoperzy, a Czarnobylu i na Polesiu nie hasają - 30 lat po katastrofie w Czarnobylu - wilki wielkości wołu?
Zatem fajna książka, tylko spójność świata przedstawionego nieco zgrzyta tu i tam.

Radosław Wiśniewski

wisniewski na pasku