Byłem szczeniakiem, chodziłem do trzeciej, może czwartej klasy szkoły podstawowej w Brzegu, miałem mały pokoik wychodzący na skraj ogrodu domu przy ulicy Cichej 2, a pod parapetem okna miałem radio "amator 2B" z podświetlaną na zielono skalą dla fal krótkich, średnich, długich i ultrakrótkich.
Krótkich w zasadzie się nie używało, na średnich nadawał "Głos Ameryki" od 21 do 23. No ale najczęściej oczywiście słuchało się UKF.
I tam w "Trójce", w poniedziałki, środy, piątki o ile pamiętam, o 20:15 na trzy kwadranse jazzu zapraszał Ptaszyn głosem, któremu nie dało się odmówić. We wtorki i czwartki o ile pamiętam "Trzy kwadranse jazzu" prowadził Jan Borkowski. Może to było na odwrót. Ale, z całym szacunkiem dla Pana Jana Borkowskiego - nawyk słuchania PR3 o tej porze to ja miałem przez Pana Ptaszyna.
No bo Pan Jan Ptaszyn Wróblewski mówił jak Benia Krzyk z "Opowiadań Odeskich" Izaaka Babla, on mówił niewiele, ale mówił smacznie, on tak mówił, że jak coś powiedział, to się chciało, żeby on jeszcze coś powiedział.
I on tym mówieniem mnie przekonał do jazzu. To znaczy, że przekonał to za mało powiedziane, bo ja miałem 9, 10, 11 lat. To jak się ma tyle lat to nikt Ciebie do niczego nie może jeszcze przekonać, bo Ty jesteś jak plastelina. To co On ze mną zrobił to było formowanie od zera.
Gdyby nie Pan Ptaszyn to ja po prostu bym jazzu nie rozumiał, a jakbym nie rozumiał to bym nie słyszał w nim tego, co warto usłyszeć i pewnie w ogóle bym nie słuchał. A jak bym nie słuchał - to byłbym w ogromnej mierze głuchy, ubogi, tępy i głupi.
Nie mówię, że jakoś strasznie wyrosłem w mądrość, ale coś niecoś z muzyki kumam, między innymi dzięki Niemu.
A Pan Ptaszyn nie tylko puszczał kawałki, ale o nich opowiadał, wyjaśniał co jest czym czego i po co, mówił o ludziach, którzy to zagrali, puszczał w eter klasyków, ale puszczał też młodziaków, bo przecież sam był młody do końca.
Ba, im dłużej ta przygoda ze słuchaniem Pana Ptaszyna trwała, tym częściej mówił o tych grających, jako o swoich znajomych, bo chyba grał z jakiś batalionem muzyków, jak nie brygadą. I to niezłą brygadą.
I jeszcze dwie ważne sprawy.
Jedna to cudowny pół-dystans jaki miał czy to zapowiadał zespół na scenie, czy kolejny utwór do zagrania czy snuł gawędę w radio - pół-dystans. Mówił zawsze tak, że to było ciepłe, ludzkie i zawsze do Ciebie, do mnie, ale nie tracił przez to dystansu. Nazwałem to pół-dystansem. To był rodzaj daru i umiejętności stworzenia takiej relacji między odbiorcą a nadawcą komunikatu, że było blisko i ciepło, ale zbędnego spoufalania.
I rzecz druga, nie mniej ważna - operowanie językiem. Odszedł ostatni z pierwszych jazzmanów, tych co to próbowali wymyśleć ten cały jazz w latach 50-tych ubiegłego wieku, ale też jego opowiadacz, gawędziarz, mówca. Jedyny też spośród nich co tak umiał zaprząc polszczyznę iż mu ona pięknie kłusowała, jak koń jakiś krwi pełnej czy może klacz, bo jednak polszczyzna, rodzaj żeński, jakby nie patrzeć.
Kilka razy w Krakowie, kiedy tam studiowałem udało nam się minąć, słyszałem Pana Ptaszyna "Czwartet", byłem kiedyś w drzwiach klubu gdzie Pan Ptaszyn akurat grał. Wiele lat potem udało mi się wbić za kulisy Jazz nad Odrą, kiedy grał Pan Ptaszyn koncert w Brzegu, ukłoniłem się, Pan Ptaszyn stuknął chyba palcem w daszek czapki, skinął głową, że też mu miło.
Miał 88 lat, do końca aktywnie dął w saksofon i chyba trochę jak B.B. King - chociaż ten ostatni z innego cechu - nie uznawał emerytury. Tylko Najwyższy miał prawo dać mu znak, że już fajrant.
No i dał.
I Pan Ptaszyn, przydomek zobowiązuje, odleciał dzisiaj w zadymce jazzowej, Bóg wie dokąd.
Dzięki Panie Ptaszynie.
*(i nie umiem się pozbierać, szeroko prowadzi łan kostucha, za szeroko.)
**(a pisałem Panu, Panie Ptaszynie w komentarzach, że książkę pisać, spisywać gawędy, koniecznie, bo to cały wszechświat, mam nadzieję, że bez tego mojego gryzmolenia na fejsie jakieś notatki Pan po sobie zostawił, że to nie jest taki ostatni koniec)