Na końcu Turcji, czworo chrześcijan w tłumie muzułmanów, w drugi dzień ramadanu. Rozwaleni w metalowych krzesełkach popijamy zimną, słodką lemoniadę...
(fragmenty dziennika)
Sierpień 2011 r.
Trabzon
Z tym, że my tu inny niż stambulski świat przyjechaliśmy oglądać. Trochę z inspiracji Pamuka, trochę przez organiczną potrzebę omijania szerokim łukiem miejsc bardzo turystycznych, postanowiliśmy wybrać się na północny-wschód, z dala od zgiełku wakacyjnego szaleństwa. Na tereny, które nasz przyjaciel G., Francuz z Lille, a od dziesięciu lat stambulczyk ? nazywa pampą. I na tę pampę, Dziki Wschód właśnie dotarliśmy. Dawno zapadł już zmrok, gdy zrzuciliśmy plecaki i wyszliśmy na rekonesans. Skwer Atatürka znajduje się dwa kroki od hotelu. Pełno tu ludzi, kobiet, mężczyzn, dzieci w pełnej skali wiekowej. Szum fontann, gwar rozmów, tłumiony czarnym granitem placu tupot setek nóg. Ściąga tu chyba z pół miasta. Stoliki kawiarniane zajęte niemal co do jednego. Kręcimy się, rozglądamy się z zaciekawieniem. Nikt nas nie zaczepia, nie rzuca spłoszonych czy wrogich spojrzeń, jak to czasem bywa, ?pampa" wita nas z życzliwą obojętnością. Mamy pewien kłopot z komunikacją językową, ale poza tym brak czegokolwiek takiego, co świadczyć mogłoby, że znaleźliśmy się w miejscu zacofanym czy nie tolerującym obcych. Przeciwnie ? ludzie serdeczni tu, łagodnie usposobieni, w razie potrzeby wskażą ręką drogę, nie odtrącą ? pomogą. Kiedy w końcu udaje nam się znaleźć miejsce w kawiarni, czujemy się już prawie jak swoi, jak część tego dyskretnego, wieczornego tłumu. ?Birra var? ? pytamy kelnera, bo tyle potrafimy. Birra yok ? mały, chudy mężczyzna robi nieokreślony ruch ręką ? Ramazan!" Na końcu Turcji, czworo chrześcijan w tłumie muzułmanów, w drugi dzień ramadanu. Rozwaleni w metalowych krzesełkach popijamy zimną, słodką lemoniadę, znużeni podróżą, zadzieramy wzrok ku gwiazdom przyćmionym niemrawym światłem lampionów. Pampa koi...
Trabzon założyli nie Turcy, lecz starożytni Grecy z Miletu, jeszcze w VII w p.n.e. Później przechodził z rąk do rąk, a Turcy są jego najnowszymi zdobywcami. Najnowszymi, to dobrze powiedziane, są tu już od bez mała pięciu stuleci i zdążyli doskonale się zadomowić. Niezależnie od rządzących Trabzon przez wieki prosperował dzięki portowi i połowowi delfinów, z których tłuszczu wyrabiano olej. Dwukrotnie był stolicą Bizancjum: w XIII wieku przez 50 lat, po tym, jak Konstantynopol zajęli krzyżowcy. Tutaj schronili się potomkowie Komnenów, prawowitej dynastii bizantyjskiej, stąd nadeszła odsiecz dla Konstantynopola. Po raz drugi ? przez osiem lat po upadku Konstantynopola. Mały Konstantynopol, jak nazywano wówczas Trabzon, Turcy zajęli dopiero w 1461 roku. Z dawnej świetności miasta pozostało niewiele: kościół Świętej Zofii (Aia Sofia) na wzgórzu nadmorskim, potrójne mury obronne, trudno widoczne zza współczesnej zabudowy oblepiającej je pstrokatą, przypadkową architekturą, która wciska się w każdy wolny kąt.
Miasto nie jest ani bardzo brzydkie, ani bardzo ładne, ma jednak pewien sens. Centrum stworzono z głową, dla ludzi, nie dla samochodów. Centralnym punktem jest plac Atatürka. Stąd odchodzi kilka mniej lub bardziej krętych uliczek ? plac leży na szczycie wzgórza ? w tym jedna pieszo-handlowa. Pełno na niej sklepów, knajp i knajpek zapraszających na tutejsze specjały, pod warunkiem, że po ostatnim śpiewie muezina. W okresie ramadanu rodzaj aktywności na trabzońskim deptaku jest jak zegar na wieży ratusza. Jeśli przez cały dzień nie dzieje się tu nic nadzwyczajnego ? ot, ludzie przechodzą śpieszniej lub wolniej, zaglądają do sklepów, oglądają wystawy, czasem coś kupią ? tak o 19.30 robi się nerwowo. Chodnik nagle pustoszeje, ludzie przepychają się w poszukiwaniu wolnych stolików poustawianych gęsto na chodniku i w kilka minut zajmują je co do jednego. Wtedy do akcji wkraczają kelnerzy. Przechodzą od stolika do stolika, przyjmują zamówienia, dwoją się i troją, by czym prędzej obsłużyć zniecierpliwionych gości. Wygłodniali ludzie rzucają się na jedzenie łapczywie. Mruczą, stukają sztućcami, mlaskają, siorbią, a odgłosy uczty słychać aż na placu. Po dwóch, trzech kwadransach knajpy pustoszeją, napięcie spada, chodnik znów się zaludnia. Teraz tu robi się tłoczno, ale tylko na moment, bowiem wszystko rusza w kierunku przestronnego placu, by odpocząć po spóźnionych kulinarnych wzruszeniach.
Analogicznie układa się rytm poranków, choć w tym wypadku przybyszowi trudniej o wyrozumiałość. Śniadanie zaczyna się o 4?5, przed porannym wezwaniem na modlitwę. Jeśli jego okno wychodzi na podwórko, budzi go śniadaniowy koncert sztućców, mlaskania i frustrujących ponagleń, aby tylko zdążyć przed muezinem. A muezin jest bezlitosny: gdy tylko umilkną odgłosy porannej biesiady, rozlega się huk, jakby ktoś głośnik położył przy samym uchu na poduszce, a potem śpiew, który wżyna się w dusze jak sztylet. Gdy wyśpiewa ostatnie ?Allach Akbar", zrobi się przeraźliwie cicho, a sen będzie jeszcze głębszy. Cisza jest złotem.
UZUNGÖL - TRABZON - TURKEY foto: Gulnur Vural
Koniec cz. 2. cdn... (ciąg dalszy ? Kars, Ani ? i całość w nr. 16, ?fantastycznym", pisma literackiego ?Red.")