W zakończonych kilka dni temu wyborach zdecydowanie zwyciężyło Fine Gael. Enda Kenny mógł odtrąbić zwycięstwo już po pierwszych prognozach, które dawały jego partii wygraną na poziomie 38 procent.
Błędem byłoby jednak sądzić, że ta największa do tej pory partia opozycyjna wygrała za pomocą genialnego planu walki z kryzysem finansowym, charyzmy lidera (której ów lider nie posiada) czy też programu mającego na celu sprowadzenie Irlandii ponownie na ścieżkę wzrostu gospodarczego. Wyborcy wybrali Fine Gael głównie dlatego, żeby ukarać Fianna Fail. Niesamowita, niespotykana wręcz frekwencja na poziomie 70-80 procent dowodzi jedynie tego jak bardzo emocjonalnie naładowane były te wybory. Irlandczycy licznie przybyli do urn, żeby zademonstrować swoje niezadowolenie.
Enda Kenny (foto), który już od kilku tygodni gotował się do objęcia funkcji Taoiseacha nie jest świetnym oratorem i jego polityczne zaplecze doskonale o tym wiedziało, kiedy starało się za wszelką cenę, najpierw uciec od debaty telewizyjnej, a potem, kiedy stało się to niemożliwe, rozszerzyć ją do pięciu uczestników, tak żeby odciągnąć uwagę publiczności od niedociągnięć swojego kandydata. Ta taktyka przyniosła skutek, w dodatku Fine Gael mogło przypisać sobie zasługę wspaniałomyślnego dopuszczenia do debaty Sinn Feinn i Partii Zielonych, co było ważne zwłaszcza dla tych ostatnich.
Partię Johna Gormleya prawdopodobnie czeka równia pochyła, kończąca się politycznym niebytem, o ile nie podtrzyma jej przy życiu garstka entuzjastów zainteresowana zdrową żywnością, ekologią, walką z koncernami naftowymi i atakowaniem siekierami amerykańskich samolotów wojskowych w Shannon. Green Party tak bardzo chciała przy tym zachować swój wolnorynkowy charakter, że zupełnie rozminęła się z oczekiwaniami społecznymi, chociażby w kwestii opieki zdrowotnej. Myślenie Irlandczyków bardzo się w tej kwestii ostatnio zmieniło i prawie wszyscy w jakimś stopniu chcą wprowadzenia powszechnej opieki zdrowotnej, która byłaby opłacana z podatków. Krytykując ten pomysł jako jedyni Zieloni narazili się na słuszny gniew tych, którzy uważają, że rząd (w którym zresztą Zieloni partycypowali) wydał ich pieniądze na ratowanie miliarderów i w konsekwencji zabraknie ich teraz na poprawę pogarszających się warunków życia. Zresztą wszystkie kraje odchodzą powoli od barbarzyńskiego modelu opieki społecznej w stylu amerykańskiego ?sink or swim" tudzież republikańskiego programu opieki zdrowotnej ?don't get sick".
Fine Gael wygrało wybory po pierwsze dlatego, że jak już wspomniałem, nie było Fianna Fail, a po drugie dlatego, że obiecało wyborcom jakąś formę renegocjacji umowy o pomocy finansowej z Międzynarodowym Funduszem Walutowym i Europejskim Bankiem Centralnym, tej słynnej umowy, która w swoim czasie była przez irlandzką prasę histerycznie określana mianem ?Traktatatu Podległości".
Partia Pracy za to, ze swoim fenomenalnym 20-procentowym wynikiem przybyła do mety na drugim miejscu, kurczowo trzymając się swojego przyszłego koalicyjnego partnera, co nie przeszkadzało bojowo nastawionemu Emonowi Gilmore'owi na zadawanie mu w międzyczasie ciosów poniżej pasa. To przedstawienie było o tyle groteskowe, że opinia publiczna od samego początku wiedziała, że Labour mierzy w koalicję ze zwycięzcą wyborów i wszystkie te ataki oraz przepychanki mają jedynie na celu zdobycie jak najlepszej pozycji przetargowej przed koalicyjnymi rozmowami. Stało się to szczególnie widoczne podczas jednej z debat telewizyjnych, kiedy Micheal Martin wykorzystał sytuację i skrytykował pogrążonych w kłótni Kenny'ego i Gilmore'a, pytając ironicznie: ?Czy ci dwaj chcą iść razem do rządu?"
Wygląda na to, że jednak chcą. Fine Gael niewątpliwie zajmie miejsce opuszczone przez Fianna Fail, pilnując dyscypliny budżetowej z jednej i starając się napędzić rozwój gospodarczy z drugiej strony, podczas gdy Partia Pracy będzie odgrywać rolę hamulcowego, pilnując aby obywatele nie poumierali z głodu w procesie przywracania państwa do płynności finansowej (klasyczna sytuacja w stylu: operacja się powiodła - pacjent nie przeżył) Ten podział ról zarysowywał się już wyraźnie w trakcie samej kampanii, kiedy z dnia na dzień stawało się coraz bardziej widoczne, że Partia Pracy nie ma swojego własnego pozytywnego programu, a jedynie serię kontrpropozycji dla oferty Fine Gael.
Eamon Gilmore obiecywał więc w pierwszym rzędzie podwyższenie minimalnej pensji ponownie do 8.65 euro na godzinę, restrukturyzację świadczeń socjalnych oraz podniesienie podatków w celu załatania dziury w budżecie, zachowując między nimi stosunek 50:50. (Fine Gael życzyłoby sobie raczej, ażeby wynosił on 75:25). Darmowe wizyty u GP (lekarza pierwszego kontaktu) od 2014 roku oraz uniwersalne ubezpieczenie zdrowotne od 2016. Partia Pracy planuje obciąć wydatki budżetowe jedynie o 7 miliardów euro (Fine Gael - 9 miliardów) do 2014 roku. Zamiast zapowiadanego przez Fine Gael zwolnienia 30 tysięcy pracowników z budżetówki, Labour chce poprzestać na liczbie 18 tysięcy, argumentując, że dalsze zwolnienia wpłyną katastrofalnie na poziom usług świadczonych w urzędach, które i tak już są nadmiernie obciążone obowiązkami.
Fine Gael nie wiedzieć po co strzeliło sobie w stopę, rzucając pomysł zdjęcia języka irlandzkiego z listy przedmiotów obowiązkowych na irlandzkim leaving cert (odpowiednik naszej matury). Partia Pracy nie mogła przepuścić takiej okazji i zorganizowała pikietę pod siedzibą Fine Gael.
Sinn Fein okazało się być czarnym koniem tych wyborów. To partia która niespodziewanie wyrosła na czwartą siłę polityczną w kraju, a o której do tej pory była jedynie mowa w kontekście IRA i spirali przemocy w Irlandii Północnej, zupełnie nie pamiętając, że partia Gerry'ego Adamsa od zawsze miała bardzo radykalny program społeczny. Powszechna opieka zdrowotna (wliczając w to także dentystę oraz opiekę szpitalną), rezygnacja z prywatnych ubezpieczycieli, którzy zrobili sobie ze służby zdrowia dochodowy oraz obietnica zwolnienia z podatków najbiedniejszych. Poziom świadczeń miałby być przywrócony do stanu z roku 2010 a w perspektywie podwyższony, kiedy tylko ekonomia się poprawi. Fakt, że ta czysta fantazja była w stanie przyciągnąć 12 procent wyborców, dowodzi tylko poziomu rozczarowania wyborców i starej prawdy, że tonący brzytwy się chwyta.
Łukasz Ślipko