Poniższy tekst nie ma ambicji definitywnego rozstrzygnięcia jakiegokolwiek sporu, czy udzielenia jednoznacznej odpowiedzi na pytanie o wzajemne relacje dwóch części Zielonej Wyspy. Jeżeli przyczyni się on do jakiejś dyskusji, jego skromne zadanie będzie spełnione.
Faktem jest że, jak banalnie by to nie zabrzmiało, relacje te nie należą do najłatwiejszych.
Artykuły 2 i 3 irlandzkiej Konstytucji, zaadaptowane w 1937 roku nakładały na wszystkie kolejne rządy obowiązek dążenia do odzyskania Irlandii Północnej, jako integralnej części terytorium Republiki. Dopiero w 1999 roku zmieniono ten zapis, przyznając jedynie prawo, każdemu kto urodził się na wyspie, do przynależności do irlandzkiej wspólnoty narodowej.
Zacznijmy od tego, że Irlandia Północna to nie jest jakiś moralny i społeczny negatyw Republiki Irlandii. Belfast to nie jest Phenian. To nie dzikie terytorium, które jakiś średniowieczny skryba mógłby opisać na mapie za pomocą ?hic sunt leones" (tu są lwy). Tu mieszkają ludzie. Północ była właściwie od zawsze o wiele bardziej cywilizowana i uprzemysłowiona. To w dokach Belfastu zwodowano Titanica.
Pamiętam, jak jeszcze parę lat temu, kiedy Irlandia była u szczytu ekonomicznego prosperity a brytyjscy oficjele przyjeżdżali do Dublina po ekonomiczne porady, Irlandia Północna była uważana za kulę u nogi tego, co zostało z dumnego Imperium Brytyjskiego. Anegdota głosiła, że Londyn pozbyłby się najchętniej wszystkiego, łącznie ze Szkocją i Walią a pozostawił sobie tylko City, będące drugim po Nowym Jorku centrum międzynarodowej finansjery i biznesu. Słyszałem głosy Irlandczyków podśmiewających się z nieszczęścia swoich kuzynów z Północy, niektórzy mówili nawet, że teraz o zjednoczeniu nie ma mowy, bo nikt nie życzy sobie zbankrutowanego syna marnotrawnego.
Co bardziej światli (jeszcze zanim padło ?nie" dla Traktatu Lizbońskiego) uważali, że w związku z postępem integracji europejskiej kwestia Irlandii Północnej nie ma większego znaczenia, bo wcześniej, czy później i tak będziemy wszyscy poruszać się na poziomie euro-regionów, a państwa narodowe stracą na znaczeniu.
Słyszałem również takie głosy, że dobrosąsiedzkie kontakty z północą wyspy są utrudnione, ponieważ żyjący tam ludzie cierpią na swoistą schizofrenię. Nie wiedzą właściwie kim są a stąd brak im pewności siebie, tak potrzebnej w nawiązywaniu kontaktów.
Podziały w Irlandii Północnej są dzielnicowe w tym sensie, że dotyczą ulic i dzielnic. Dzielnice katolickie nie lubią się z protestanckimi itd. Ci pierwsi uważają drugich za intruzów, drudzy boją się, że któregoś dnia obudzą się w obcym kraju, a przecież ich przodkowie przybyli tu całe stulecia temu.
Polacy mieszkający po tej i po tamtej stronie też niespecjalnie partycypują we wzajemnych kontaktach, zachowując się jak gdyby żyli na dwóch różnych planetach. Mamy szczególny talent do postrzegania rzeczywistości - w tym i rzeczywistości historycznej - w kategoriach czerni i bieli. Zawsze dążymy do prawdy absolutnej, zarazem stawiając jej roszczenia, żeby oddała nam ona sprawiedliwość. Ci są źli a tamci są dobrzy, ?Dobry angol - to martwy angol" - jak przeczytałem na jednym polonijnym forum.
W jednym z moich ulubionych filmów Woody Allen opowiada historię emerytowanego małżeństwa brooklińskich Żydów, które musi stawić czoła mrocznemu sekretowi z przeszłości. ?Ona" dowiaduje się, że ?on" - ponad 30 lat wcześniej zabił siekierą swoją pierwszą żonę i jej dzieci, jak również kochankę. Jakby tego było mało w celu ukrycia zwłok, po prostu ich zjadł. Żona atakuje męża podczas drobnomieszczańskiej kolacji, trzaskając drogą zastawą stołową, na co ten wzrusza ramionami i mówi: ?O co tyle hałasu? Jedni grzebią, drudzy palą a ja zjadłem".
Morał z tej historii jest taki, że czasem trzeba spojrzeć na tragiczną historię przez palce, po to, żeby móc jakoś razem iść do przodu.
Wałkowanie do znudzenia przyczyn i przebiegu irlandzkiej wojny o niepodległość oraz będącej jej bezpośrednią konsekwencją wojny domowej na dłuższą metę nie zmieni kondycji współczesnego Irlandczyka, czy z Belfastu, czy z Dublina.
Łukasz Ślipko