Niespełna rok Brzeg czekał na muzyczne święto. W kwietniu ubiegłego roku Adam Bubiłek zapowiedział kontynuację koncertów w ramach 44. edycji Wrocławskiego Festiwalu Jazzowego ?Jazz nad Odrą?. Obietnicy dotrzymał.
Nie dość, że dyrektor Brzeskiego Centrum Kultury okazał się słowny, to jakimś cudem bieg zdarzeń przyspieszył. Bynajmniej nie przesadzam. Że wszystko dzieje się za szybko zaświadcza mój niedawny jazzowy felieton - kliknij tutaj - napisany jakby przedwczoraj. Adamowa moc jest ogromna. Już u schyłku roku 2007 wiedział kto u nas zagra i rozpuszczał po mieście wici. Oczywiście konfidencjonalnie. Szeptał wyłącznie ludziom zaufanym (w tym i mnie), a ja akurat za takimi plotkami przepadam. Z bubiłkowym marketingiem jest tak, że zachwalany towar zyskuje walory ponadprzeciętne, a po rozpakowaniu ? okazuje się ? nabywca zostaje uszczęśliwiony w czwórnasób.
Tak było w miniony weekend. Cztery niepodobne do siebie koncerty, które ? prócz dystyngowanego menagera brzeskiej kultury ? coś jednak łączyło. Muzyczne podziały, ową ponadprzeciętną różnorodność, spajał oczywiście jazz. Jazz wirtuozerski i gwiazdorski, zagrany w niezwykłej aurze, zgotowanej przez fantastyczną publiczność.
Przez kolejne wieczory można było zrozumieć przyczynę spadku popularności Doroty Rabczewskiej (brzeskie korzenie!), którą zdetronizował kontrabasista Janusz Kozłowski ? brzeżanin z urodzenia, filar Old Timers ? dixielandowej kapeli, uprawiającej tradycyjny styl jazzu białych muzyków, powstały jako naśladownictwo murzyńskiego stylu nowoorleańskiego. (W nawiasach: Czy Doda zatrybiłaby o czym przynudzam?).
Old Timers to nazwa dla zespołu adekwatna, choćby z uwagi na rodzaj granej muzyki. Stare czasy legitymizują niemłodzi muzycy, którzy przy absolutnym profesjonalizmie pokazali żywiołowość iście młodzieńczą, co niektórych trochę zszokowało. Skąd to wiem? Wgapiałem się w przeważających na sali młodych jazzfanów, którym kopary opadły na maksa. (I znowu na marginesie: Slangowych środków wyrazu używam w imię zrozumienia i międzypokoleniowego pojednania.).
Ludzkie zbliżenia ziszczają się właśnie przy jazzie ? muzyce magicznej, pozornie trudnej w odbiorze, ale przecież przyjaznej. Brzeskie jazzowanie daje podstawę do twierdzenia, że to muzyka zwyczajna, jak mawiają babcie: do tańca i do różańca. Rozpoczynający koncerty Chłopaki z Old Timers zapraszali do tańcowania przy dźwiękach lekkich i przyjemnych. Z kolei zwieńczający festiwal Piotr Baron Quartet skłonił publiczność do zadumy i refleksji. Promując najnowszą płytę ?Sanctus Sanctus Sanctus? artyści słali dźwięki ku niebiosom, były nawet dedykacje dla Jana Pawła II.
Nad festiwalem unosił się duch genialnych jazzmanów już nieżyjących, którzy wsłuchiwali się w (nie)ziemskie improwizacje dobywające się z jazzowego Brzegu. Inspirację czerpano z Duke?a Ellingtona (Jan Freicher i Forth Floor), Luisa Armstronga (Piotr Baron Quartet) oraz z największego jazzmana polskiego, samego Fryderyka Chopina (Andrzej Jagodziński/Giovanni Mirabassi).
Na zakończenie moje podwójne trzy grosze: Było miło i wesoło, było wzniośle i podniośle, było czadowo i odlotowo. Gospodarz brzeskiej odnogi festiwalu znowuż zaprosił gości za rok. A jeśli kiedyś szepnie, że w Brzegu zaśpiewa sama Diana Krall ? uwierzę mu na bank.
foto: letom
Końcowe akordy koncertów w Brzegu to ?What a Wonderful World? ? pieśń napisana przez Boba Thiele i George'a Davida Weissa, evergreen wielu artystów, zwłaszcza Luisa ?Satchmo? Armstronga.
I see skies of blue and clouds of white
The bright blessed day, the dark sacred night
And I think to myself, what a wonderful world...
Widzę błękit nieba i biel chmur.
Świetlisty, błogosławiony dzień, mrok uświęca noc.
I myślę do siebie, jaki to piękny świat...
Puentując. Banał. I po co tyle jazzu? Cóż? What a wonderful world...