sobota, 23 listopada 2024
leszektomczukSpokojnie. Tytuł jest złudny. Nie pochylę się dzisiaj nad śp. rządem Jarosława Kaczyńskiego, utworzonym ponoć z musu wespół z cudownymi koalicjantami. Określenie ?ostatni rząd? kojarzy mi się nostalgicznie.

 

Na samą myśl o nim (a ściślej o tym, co na mam myśli), miękną mi nogi. A więc nie myślę o ostatnim rządzie a o ostatnim? rzędzie, o ześrubowanych i niemiłosiernie skrzypiących krzesłach w brzeskim ?Cinema Paradiso?.

Każdy z nas nosi w sobie jakiś ukochany film. Dla mnie wspaniałością od pierwszego zapatrzenia pozostaje obraz Giuseppe Tornatore z roku 1988, pt. Cinema Paradiso, zwycięzca w wielu konkursach i festiwalach (Oskar dla najlepszego filmu obcojęzycznego, Złoty Glob, nagrody dla reżysera w Cannes i w Wielkiej Brytanii). Jest to film o miłości do kina, ale także do kobiety, przenosi widza w czasie kilkadziesiąt lat wstecz do sycylijskiego miasteczka. Choć cały świat zaaferowany jest wydarzeniami politycznymi po II wojnie światowej, jednak tutaj, na prowincji, ludzie żyją swoimi sprawami, a ich jedyną rozrywką są filmy wyświetlane w kinie parafialnym "Paradiso". Toto (Salvatore Cascio), jak nazywają w mieście małego Salvatore, przyjaźni się z miejscowym kinowym operatorem Alfredo (Philippe Noiret), który wprowadza chłopca w magiczny świat ruchomych obrazków. Toto dzień po dniu spędza w ciemnej kinowej sali, chłonąc pojawiające się na ekranie obrazy i marząc o samodzielnym robieniu filmów. Kino staje się także dla niego źródłem pierwszych miłosnych doświadczeń. Oto pojawia się Elena, najpiękniejsza dziewczyna w miasteczku, w której zapatrzony w filmowe romanse Toto szaleńczo się zakochuje. Cinema Paradiso ukazuje magię kina, pobudza do śmiechu, wzrusza i raduje.

 

cinema_paradiso

 

Piszę dzisiaj o kinowym raju, o Edenie bezpowrotnie utraconym. Tak! No bo jak tu odegnać czarne myśli, kiedy przechodzimy nieopodal dogorywającego obiektu, w którym przez dziesiątki lat działało brzeskie Kino Słońce? Tam w ostatnim rzędzie na wieczornym seansie pięknego filmu pt. Lecą żurawie (wówczas genialności obrazu jeszcze nie uświadamiałem, a zresztą: wtedy nie chodziło się na filmy a do kina, zwłaszcza, że były to Dni Filmu Radzieckiego, miesiąc z okładem!, bodajże w listopadzie, kiedy cały naród czcił rewolucyjny zryw bratniego narodu), a więc w tym ostatnim rzędzie właśnie miałem doświadczyć czegoś, co stanowi przyczynek do dzisiejszego felietonu.

?Lecą żurawie? w reż. Michaiła Kałatozowa, to liryczny i uroczo patetyczny melodramat, który pod koniec lat 50-tych odniósł światowy sukces. Borys (Aleksiej Batałow) i Weronika (Tatiana Samojłowa) są młodzi, szczęśliwi i kochają się. Kiedy wybucha wojna, chłopak zgłasza się, jak wielu jemu podobnych, na ochotnika do wojska. Okrutny przypadek sprawia, że dziewczyna nie zdąży przybiec na dworzec pomachać ukochanemu na pożegnanie. Mijają tygodnie. Dziewczyna niecierpliwie oczekuje na wieści z frontu. Nadaremnie. Kiedy w bombardowaniu traci rodziców, zagnębia się i popada w koszmarną depresję. Podczas kolejnego z nalotów, w histerycznym zapętleniu, ulega swojemu kuzynowi Markowi, którego wkrótce poślubia. I to jest miłosna katastrofa. Narastające poczucie winy powoduje, że czuje się niewymownie nieszczęśliwa. Jedyną treścią życia Weroniki staje się oczekiwanie na list od Borysa, który nigdy jednak nie nadejdzie...
Czy tuż po seansie potrafiłbym opowiedzieć treść tego filmu? Z pewnością nie. Jak wspomniałem ? byłem tylko w kinie i coś ciągnęło mnie do ostatniego rzędu mimo, że sala świeciła pustkami i można było do woli wybierać najlepsze miejsca. Nie muszę pewnie dodawać, że kinowa ciemność miała moc ośmielającą dla pierwszych splotów dłoni, poznawania dziewczęcych kształtów i ech? te skrzypiące fotele, katorga dla nastoletnich kinomanów, witanych porozumiewawczymi spojrzeniami bileterki i znudzonego operatora, który też w jakimś sensie był nieobecny, czego dowodem były nie na czas przekładane szpule z taśmą filmową.
Komu to przeszkadzało? ta nasza młodość?, gdzież podziało się ?Kino Raj??

Zastanawiam się nieraz, czy Cinema Paradiso mogło przydarzyć u nas w Brzegu, pewnie tak, gdyby nie przeklęta historia. Gdzie? Może na Palcu Młynów? Dla wyostrzenia wyobraźni puśćmy już ów film?
Jakiż urokliwy zakątek! Z Rynku ku Odrze, niezauważalnie w dół, obok odrestaurowanego kościółka Minorytów, nieopodal urokliwych kafejek, jakieś ławeczki, stoliki i parasole. Gwar ulicy, zakochani ze splecionymi dłońmi, niespieszni i jak napisał poeta ? przysiadalni ? przechodnie. Fantastyczny zaułek ze swojskimi aromatami. ?Orientalnymi? dla kogoś z Sycylii albo z Sankt Petersburga. Jakież to zapachy - zapytacie: bigosu, pierogów, gołąbków? A pewnie. Kino pachnie obrazem, bo to przecież rzeczywisty raj!

No, tak, popadłem w melancholię, która nieopatrznie przeradza się w złość. A dalej jest już zwykła wściekłość, która wyzwala retoryczne pytanie: A niby dlaczego przeszłość ma się już nie liczyć, dlaczego tylko ostatnie dwa lata?! Rzekomo cudowne? Nie nasza młodość i dochodzenie do teraźniejszości, poprzez wszystkie wzloty i upadki, nie nasza przeszłość, tylko akurat te dwa lata, kiedy do żłobów dorwali się jacyś ponuracy, którym urwał się film życia.


tomczuk na pasku