Nawet najstarsi górale z Górki Jerzego już nie pamiętają Polskiej Kapeli Ludowej Feliksa Dzierżanowskiego, która ludowi pracującemu miast i wsi: chłopom, hutnikom, prządkom, górnikom i w ogóle całej klasie robotniczej - umilała życie.
Podróżowała po kraju niczym Duda, Bronko i Szydłobusy w ramach tournée i regularnie występowała w Polskim Radio. Skocznych polek, walczyków i kujawiaków - Poczkaj, poczkaj, Zośka figlarka czy Młynarz ze Zgierza można było posłuchać na żywo i poprzez tzw. „kołchoźniki”, które transmitowały jedyny, słuszny ideologicznie program. W bezabonamentowych czasach mało kto dysponował prawdziwym radioodbiornikiem. Głosu Ameryki i Wolnej Europy ludowa władza bała się podobnie, jak brzeski starosta boi się radnych Krzysztofa Puszczewicza i Jacka Niesłuchowskiego.
Dzięcielina pała
Dlaczego babrzę się w PRL-u i odgrzebuję zapomnianą kapelę? W tym roku - przemierzając kraj wzdłuż i wszerz - zaobserwowałem, że polskie pola zakwitły mnóstwem maków i bławatków. Nagle, jakby wróciło dzieciństwo: Gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała... Podobnego fenomenu od lat nie obserwowałem i stąd ów tani sentymentalizm.
Kompozytor i dyrygent Feliks Dzierżanowski (1890-1975), absolwent Konserwatorium Muzycznego w Moskwie, w czasach Gomułki i wczesnego Gierka był szanowanym artystą. Zniewolony przez bolszewików, po powrocie z Syberii pokazał, że jest patriotą i zajął się popularyzowaniem muzyki ludowej w nowoczesnym, jak na owe czasy, aranżu.
Umpa-umpa
Ilekroć o Dzierżanowskim pomyślę, tylekroć uzmysławiam, że w Brzegu mamy podobnego artystę. Jest to fenomen doceniony, jednak nie do końca. Onże, podczas jakiegoś bankietu wyznał mi, że za komuny nie raz lądował za kratkami na tzw. „dołku” przy ul. Bolesława Chrobrego. Czy to prawda, nie sprawdziłem, a ze słabnących wspomnień niewiele potrafię wykrzesać. Ufam własnej pamięci, ale bez przejrzenia zasobów Instytutu Pamięci Narodowej niczego nie jestem pewien. Kto mnie zna, wie że na temat brzeskich „kazamatów” lepiej ze mną nie dyskutować, bo można się ośmieszyć, a nawet wyjść na głupka.
Ale pofolgujmy sobie. Skoro komuś marzy się kombatancka karta i jest mu ona potrzebna do dobrego samopoczucia - przyjmijmy, że ją ma. Niewolenie na Chrobrego można zatem uznać za małą Syberię. Walczył o wolność, a dzisiaj - w czas względnego spokoju - robi to, co kocha najbardziej: dyryguje, pośpiewuje i podryguje.
Może nie kończył fakultetów muzycznych, ale to zaleta, tym bardziej jest autentyczny. Wysportowany swojak i naturszczyk, ludyczny i przaśny. Dysponuje wszelkimi atutami by stać za pulpitem dyrygenckim.
Urzędowy chórek
Ktoś mógłby powiedzieć, że nie potrafi dyrygować, ale to mylny błąd. Wielu brzeżan widziało, jak przy okazji zamkowych koncertów brał się za batutę i wymachiwał nią niczym Marszałek szabelką. Kiedy nie mógł prowadzić profesjonalnej orkiestry, szedł w tany i do rytmu podrygiwał. Zdarzyło się nawet, że damską część publiki zachwycił belcantem, wykonując - z towarzyszeniem męskiego chórku «Śpiewają, Tańczą i Haftują» - Beatę z Albatrosa oraz inne evergreeny chmurnej i durnej młodości.
Zdjęcie pochodzi z oficjalnej witryny Starostwa Powiatowego w Brzegu
Wachlarz artystycznych zainteresowań naszego kapelmistrza nie ogranicza się do klimatów ludowych. Na własne oczy widziałem, jak wtarabanił się na scenę BCK z bukietem dla Zbigniewa Namysłowskiego. To uznany jazzman, który w Brzegu koncertował w ramach Festiwalu Jazz nad Odrą. Panowie sobie pogadali, jak artysta z artystą, i nawet było per Zbyszku. No cóż, pewnie znają się z harcerstwa.
Minione to dzieje i niezapomniane imprezy, które organizował śp. Adam Bubiłek, nieodżałowany animator kultury.
Ubolewam, że czasy muzyki przez wielkie M już za nami. Decydenci wybierają klimaty disco polowe. Dopadła nas proza życia i ekonomia. No bo skąd brać kasę na ambitną rozrywkę, kiedy limuzyna się rozjeżdża, a skórzana tapicerka, kierownica i wajcha zmiany biegów oraz składany hak holowniczy aż tyle kosztuje? O procesowaniu się o honor w ogóle żal wspominać, bo to wydatek z wkładką, czyli z kacem.
Rżnij Walenty
Sam dyrygent, choćby najwspanialszy, nie zastąpi całej kapeli. Ale spokojnie, zespół dźwięków niezestrojonych, czyli kakafonia, nam nie grozi. Brzeska Kapela Ludowa Stefana Maciejskiego to artyści ciszy. Ich artyzm polega na wydobywaniu dźwięków dla ucha ludzkiego niesłyszalnych. Że w kapeli grają można poznać po potakującym kiwaniu głowami, kiedy kapelmistrz wywija batutą.
Druga z brzegu instrumentalistka, mogąca uchodzić za prześliczną wiolonczelistkę, wyznała ostatnio, że jest młoda, pilnie obserwuje i dopiero się uczy. To był w zasadzie jedyny jej popis. Czy w przyszłości błyśnie jakimś kunsztem - zobaczymy.
Reszta muzykantów tylko z cicha pobrzękuje, zwłaszcza jeden, który jakimś cudem nie zleciał z estrady. Chciał BIS-ować w Miejskiej Kapeli Podwórkowej, ale trupa się rozpadła, bo brzeżanie już nie chcieli słuchać pohukiwań i fałszu ich frontmana. Tylko jednej artystce, i właśnie jemu, udało nie zatonąć, został więc przygarnięty i teraz rzępoli na ludową nutę: umpa-umpa...
Bławatkowe wino
Kapela mająca w nazwie «ludowość» to nie przypadek. Na jej korzeń składają się wiejscy artyści formatu schodzącego, co to już nie orzą i nie sieją, ani nawet krów nie doją. Co najwyżej potrafią podkładać świnię.
Dzisiaj na topie są woJOWnicy. Piersi, choćby wyjątkowo jędrne, w końcu przegrają z grawitacją. Chwilowa moda przeminie i tylko jedno może się powtórzyć: kiedyś znowu rozkwitną czerwone, jak krew, polne maki i chabrowe bławatki, nazywane po ludowemu przepięknie: modrzeńczykami, jasieńcami, białasami, macoszkami i wasilkami.
Z bławatków można pędzić wino, a raczej winko, bo wychodzi raczej cienkie. Kapelmistrz Stefan Maciejski najwyraźniej tym trunkiem się zbałamucił. Wkrótce zaprotestuje wątroba i będą potrzebne krople. Otrzeźwiające.