Analizując
najnowsze wyniki wyborów, i porównując je z kampaniami poprzednimi, odnotujemy
nową jakość. Wreszcie liczą się... liczby. Żeby zdobyć mandat w mieście nie
wystarczy uciułać, jak drzewiej bywało, mniej niż kopę głosów.
Dla młodych instrukcja: kopa w
Polsce w XVII-XIX wieku to liczba 60 sztuk = 4 mendle = 5 tuzinów (najczęściej
nazwa odnoszona do sztuk, ale także w powiedzeniu "kopę lat"), była
stosowana do obliczania zbiorów rolnych (snopów). Niekiedy stanowiła 50 sztuk.
W poprzedniej kadencji do Rady Miasta załapał się gigant za którym stanęło... 40
dusz: pięciu wujków, ze siedem stryjenek z sąsiadkami + personel zakładu
fryzjerskiego, koledzy z podstawówki i szwagra narzeczonej cała rodzina. To
wystarczyło do zasiadania w wyściełanym zydlu Sali Stropowej!
Tym razem łatwo już nie było.
Radni musieli się naprawdę naharować i przekonać do siebie całkiem spory
elektorat. W mieście należało zebrać ponad 100 głosów, a rekordzista grubo
przekroczył liczbę trzysta. Tak, teraz już nikt nie powie, że głosy kupowało
się za parę flaszek. A jeżeli nawet tak było - beneficjent nie mógł być sknerą
i musiał wyasygnować ciężką garść grosza. Rzecz jasna niczego nie sugeruję, choć,
po lekturze komentarzy pomieszczonych w Internecie, cień podejrzenia na
niektórych wybrańców padł.
Kuriozalny przypadek pokazał TVN24, chodzi o burmistrza Łaskarzewa, niejakiego
Waldemara K., sądzonego za jazdę na podwójnym gazie, który teatralnie zasłabł
na rozprawie i mimo takiej hańby nadal uczestniczył w wyborach. Reporterzy
przyłapali gagatka na przekupywaniu wyborców napojami rozweselającymi. Ale
zdaje się lokalna społeczność „samorządowca" Waldemara K. w końcu wyautowała.
Dzisiaj nie wystarczy reklamować
się pięknym uśmiechem. Co z tego, że ktoś jest szczęśliwym ojcem pobożnej rodzinki,
matką wspaniałych dzieci gotującą najsmaczniejsze w świecie obiadki, czy superdziadkiem
hiperuzdolnionych wnucząt? Do bycia radnym to już, okazuje się, nie wystarczy. I
bez sensu jest reklamiarstwo agresywne, przedstawianie siebie, jako
politycznego drapieżnika. Ludzie takich kandydatów odrzucają. Wystarczy im
przecież naparzanka na szczytach władzy.
Znowu w cenie jest rozwaga i opanowanie oraz niezakłamane szanowanie
suwerena-wyborcy. Tym razem w Radzie nie będzie dziecinady, samorządowego
żłobka, gdzie rządzą pryszcze z wągrami. Znowu nadeszła pora na wąsy i niemodne
garsonki. I co nie bez znaczenia: już nikt nie będzie się wymykał z posiedzeń
Rady do... dyskoteki.
Odosobnione przypadki „małoletnich" radnych bynajmniej o niczym nie przesądzają.
Przy dojrzałych koleżankach i kolegach szybko wydorośleją i zrozumieją, że
rajcowanie to nie zabawa. Nie dotyczy to oczywiście „dwukadencyjnego" Bartka Tyczyńskiego,
radnego poważnego i odważnego, który ogólnym wizerunkiem nie wpisuje się w
model żółtodzioba.
I jest coś jeszcze. Brzeżanie
zagłosowali dosyć oryginalnie. Postawili na ludzi z partii... schyłkowej, zwanej
przez niektórych „obciachową", która przerażająco karleje. Oto dowód
wystawienia najlepszej reprezentacji. Lokalni liderzy sporo się nauczyli i
wyciągnęli słuszne wnioski: nie bawili się w politykę hakową i codziennie dbali
o swój wizerunek.
Nie kryjąc niechęci do warszawskiej wierchuszki owego ugrupowania - dzisiaj brzeskim
działaczom szczerze gratuluję!
leszek.tomczuk@gmail.com