W naszym portalu zacumował człowiek w Brzegu powszechnie rozpoznawalny. Nie będzie jednak tańczyć tanga, ani sprzedawać filmowych snów. Lubi ostro polemizować i interesuje się wszystkim. Dlatego nie próbujemy zapowiedzieć o czym będzie tutaj pisać.
Zaczarowany ołówek
Z cyklu "Science-fiction wg łotra"
Pewnego razu, pewien podówczas zupełnie nie znany autor science-fiction, dziwnym zbiegiem okoliczności otrzymał zaproszenie na festiwal sztuki w Midland City w USA. Pisarz był odludkiem i samotnikiem, dlatego wyruszył w drogę targany licznymi wątpliwościami. Jak się jednak później okazało, podróż miała odmienić zarówno jego życie, jak i oblicze ludzkości. Zdążając na miejsce przeznaczenia, twórca postanowił przespać się w nowojorskim kinie. W prostym rachunku ekonomicznym "wychodziło mu" tak znacznie taniej, niż nocleg w hotelu. A do tego pisarz żył w przeświadczeniu, że prawdziwie niechlujny staruszek, za jakiego się uważał i na jakiego niewątpliwie wówczas wyglądał, tak właśnie powinien postąpić.
Nawiasem mówiąc, kino wyświetlało wyłącznie filmy pornograficzne co nie pozostaje bez wpływu na kształt dalszej refleksji.
Świątynia X muzy wyposażona była (co oczywiste) w ubikacje, gdzie widzowie zrzucali ciężar odpadów powstałych w trakcie nieustającej i tytanicznej pracy machiny metabolicznej swych organizmów. Pragmatyczni Amerykanie, merkantylnie traktujący przestrzeń zarówno publiczną jak i prywatną, wyposażyli pomieszczenia toalety nie tylko w muszle, sedesy, spłuczki i papier higieniczny, ale również w tabliczki reklamujące Harem Sułtana - łaźnię z damską obsługą, obiecującą szeroką gamę usług, mogących zaspokoić fantazje widzów, rozbudzone podczas obscenicznych seansów. W takich warunkach pisarzowi przyszło ulżyć swojej potrzebie. Kiedy zatem ten "robił siku" (lub jak wolą niektórzy: "oddawał mocz"), ujrzał nabazgrany ołówkiem na kafelkach obok rolki z ręcznikiem, napis wyrażający odwieczne rozterki i niepokoje co bardziej wrażliwych i niespokojnych przedstawicieli rodzaju ludzkiego. Tam, w pomieszczeniu przesiąkniętym metafizyką tysięcy defekacji, mikcji i ablucji, w tej jakże swoistej "świątyni dumania", z ekranem za ścianą, pełnym splątanych ze sobą w akrobatycznych pozach nagich ciał, ujście znalazł jeden z rudymentów filozofii. Wzrok twórcy spoczął na egzystencjalnym graffiti, które brzmiało tak:
Po co człowiek żyje?
***
Pisarzem, o którym mowa, był Kilogore Trout. Wyruszając do Midland City miał w dorobku 65 lat, 117 powieści fantastyczno-naukowych oraz dwa tysiące opowiadań tego typu. Kiedy zmarł, miał na koncie 209 powieści i ponad dwa tysiące opowiadań. Co do długości jego życia, opinie są podzielone.
Trout pisał fantastykę, rozmawiał ze swoim Stwórcą. I znał odpowiedź na pytanie nabazgrane ołówkiem na kafelkach w kiblu nowojorskiego kina porno.
Kiedy więc odczytał egzystencjalne graffiti, błyskawicznie przeszukał kieszenie w poszukiwaniu jakiegokolwiek narzędzia do pisania. Niestety, nie znalazł nic, nawet nadpalonej zapałki, którą mógłby wyskrobać oczywistą z jego punktu widzenia odpowiedź. Odszedł więc z toalety, pozostawiając ludzkość nadal z odwiecznym problemem, i zanim pornograficzny seans dobiegł końca, wymyślił kolejne opowiadanie.
***
Swoja drogą, czy zastanawialiście się kiedyś nad sensem życia? Wznosiliście rozpaczliwie w chwilach zwątpienia oczy ku Niebiosom, pytając "po co ja żyję?". Zgłębialiście istotę Wszechświata? Jego początek i koniec?
Pewnikiem tak, ale zapewne rozterki tego typu nie determinują Waszego życia na tyle, aby doprowadzić do porzucenia gonitwy za chlebem codzienności. Kilgore Trout był jednak ulepiony z nieco innej gliny. Stwórca obdarzył pisarza rzadko spotykaną empatią (niektórzy twierdzą, że to głupota granicząca z szaleństwem), uwrażliwiając na los ludzkości. Jego twórczość penetrowała problematykę przeludnienia świata, dotykała spraw związanych z degradacją środowiska naturalnego, zwracała uwagę na kłopoty w porozumiewaniu się ludzi, wskazywała na chorobliwą skłonność rodzaju ludzkiego do samozagłady w imię postępu, czy też koncentrowała uwagę na relatywizmie wartości w kontekstach kulturowych. Po festiwalu w Midland City, Trout został nawet ekspertem w dziedzinie wpływu poglądów i idei na zdrowie psychiczne, za co w 1979 roku otrzymał Nagrodę Nobla.
Swoje tezy głosił zawoalowane pod płaszczem uszytym z metalowych robotów, lotów w kosmos i spotkań z przedstawicielami pozaziemskich cywilizacji. Robił to, co umiał najlepiej. Zrodzoną we wnętrzu duszy refleksję nad cywilizacją, postępem oraz kondycją moralną rodzaju ludzkiego, przelewał na papier. Kilgore Trout wiedział, po co żyje: pisanie science-fiction było sensem jego istnienia.
***
Jednym z powodów, które mogły mieć wpływ na rozwój wrażliwości Trouta było zapewne dzieciństwo, oscylujące wokół obcowania z ojcem badającym przebieg i przyczyny wyginięcia całego gatunku dumnego ptaka - orła bielika bermudzkiego. Zbieranie padliny i konserwacja licznych szkieletów nie mogły pozostać bowiem bez wpływu na psychikę dziecka. Trudno przecież z pozycji obserwatora zanurzonego w wygodny fotel, ustawiony w ciepłym salonie, dostrzec efekty uboczne wyprodukowania fotela oraz napełnienia ciepłem i energią wnętrza salonu. Trout wiedział, że zanieczyszczenie środowiska nie jest tylko pustym frazesem. Obserwował rzeki zamieniane w rynsztoki toczące strumienie śmiertelnie niebezpiecznych związków chemicznych. Widział umierające gatunki i planetę tonącą w morzu odpadów powstałych w pseudohedonistycznym procesie nieustającej konsumpcji rzeczy zupełnie do życia zbędnych. Podziwiał rodzaj ludzki za stworzenie machiny reklamy, urabiającej w społeczeństwie nieustanną potrzebę zaspokajania zupełnie absurdalnych zachcianek i kupowania szkodliwych dla zdrowia i życia produktów. Jego pisanie było rachunkiem sumienia i żalem za grzechy całej ludzkości. Konfesjonałem, dzięki któremu występki cywilizacji mogły zostać wyartykułowane i przekazane Stwórcy w nieśmiało i niepewnie wyobrażonej nadziei na pomoc.
***
Pisarz wiedział, że fantaści znają rozwiązania wielu problemów, ale czasami po prostu ludzkości brakuje sposobów dobrej komunikacji. Science-fiction jest bowiem rodzajem ołówka. Narzędzia potrzebnego światu do wyrażenia treści niemożliwych do przekazania w ramach literatury tzw. głównego nurtu.
Jedno z opowiadań Trouta opowiada o kosmicie imieniem Zog, który przybywa na Ziemię niosąc ze sobą przesłanie o sposobie zapobieżenia wojnom i wiedzę o leku na raka. Po wylądowaniu Zog dostrzega pożar rozprzestrzeniający się chyłkiem w jednym z pobliskich domów. Wbiega zatem do jego wnętrza, aby za pomocą popierdywania i stepowania ostrzec domowników o niebezpieczeństwie. Na ten widok gospodarz domu rozwala mu łeb kijem golfowym. Nie wie bowiem, że w taki właśnie sposób porozumiewają się kosmici z planety Margo.
No cóż. Zdarza się.
***
Science-fiction czytam od dziecka a Kilgore Trout należy do moich ulubionych pisarzy. Jego dziwną i nie pozbawioną cudownych epizodów biografię śledziłem wielokrotnie na przestrzeni trzydziestu minionych lat. Odkrywając zresztą przy każdym spotkaniu nowe sensy i wartości. W 2007 roku zrozumiałem, że dzieje Trouta układają się nie tylko w zabawno-tragiczną opowieść o świecie i ludziach, ale także w głęboki traktat filozoficzny, korzeniami sięgający jądra amerykańskiej refleksji antropologicznej.
Wielu znanych mi fantastów (starszego pokolenia) zapytanych o to, czym jest s-f wyzna, że stanowi sens życia. Stwierdzi, że na egzystencjalne pytanie "Po co człowiek żyje?", odpowiada słowami, które chciał wypisać Trout na kafelkach w kiblu obscenicznego kina. Czy można zatem powiedzieć, że Trout tupał i krzyczał w rozpaczliwych próbach ostrzeżenia ludzkości przed nadchodzącą zagładą, podczas gdy ta kopulowała w najlepsze, produkując miliardy wrzeszczących konsumentów, których przeznaczeniem miała być dalsza kopulacja i produkcja kolejnych miliardów wrzeszczących konsumentów?
***
Wyjątki z twórczości Kilgore'a okazują się czasami wytrychem pomocnym w wielu sytuacjach. Lubię czasami zacytować to i owo, zwłaszcza, że dziwnie bliski jest mi zgryźliwy charakterek tego pisarza. Rozumiem co czuł Trout, kiedy układał sobie w myślach przyszłe wystąpienie na festiwalu w Midland1. Wiem też, że zaproszony do dyskusji o science-fiction, wygłosiłby wiele ciekawych i kontrowersyjnych tez. Wiem na pewno, że zagajony w debacie o to, po co ludzie czytają i piszą fantastykę-naukową, odpowiedziałby bez wahania to samo, co chciał napisać w toalecie nowojorskiego kina.
Jeśli zatem czasami, czy to w niemym zachwycie, czy też trwożnej pogardzie pytasz "po co jest to całe science-fiction?" - uważaj! Wiedz bowiem, że niektórzy, starzy fantaści lubią odpowiadać słowami zgryźliwego i sarkastycznego mizantropa. A i większość z tych robi to oczywiście najczęściej w myślach, powierzchownie siląc się na wzniosłe słowa i kurtuazję. Nie każdy fantasta jest bowiem Troutem własnego słowa, który bez wahania odpowiada: "po to, aby być oczami, uszami i sumieniem Stwórcy Wszechświata, ty baranie".
***
Takie jest oblicze science-fiction. A raczej tylko jedna z wielu, bardzo wielu jej twarzy. Fantastyka naukowa była i na zawsze pozostanie oczami, uszami i sumieniem Stwórcy Wszechświata. I tak dalej...
Do zobaczenia w kolejnym odcinku.
Epilog:
Kilgore Trout jest pisarzem fikcyjnym. Bohaterem literackim. Powyższy tekst powstał głównie na bazie zaliczanej do s-f minipowieści, pt. "Śniadanie mistrzów, albo Żegnaj czarny poniedziałku!", w której Kilgore Trout spotyka swojego (S)Twórcę. Trout jest bowiem literackim alter ego Kurt'a Vonnegut'a jr. - nieżyjącego już niestety, amerykańskiego pisarza, pochodzenia niemieckiego. Vonnegut w czasie wojny widział wiele okropności i przeżył bombardowanie Drezna, które opisał w książce "Rzeźnia numer 5". Po wojnie studiował antropologię, a tytuł magistra uzyskał w uznaniu dla jakości i głębi refleksji wyrażonych w swoich książkach.
Według książki "Trzęsienie czasu" Kilgore Trout przeżył 84 lata. Tyle samo, co jej autor (!).
_________________________
1 Trout miał wziąć udział w sympozjum na temat: "Przyszłość powieści amerykańskiej w erze McLuchana". Pragnął przybyć na festiwal, jako jego najbardziej niechlujny uczestnik i otworzyć swoje wystąpienie tak: "Nie wiem, kto to jest McLuhan, ale wiem co to znaczy spędzić noc w gromadzie niechlujnych staruszków w nowojorskim kinie. Może porozmawiajmy raczej o tym." Zamierzał też dopytać, czy "ten McLuhan" ma coś do powiedzenia w temacie związku między fotografiami narządów płciowych, a sprzedażą książek.
Chwała mu. Chwała im obu!
Komentarze
dlaczego "Kilogore" nie "Kilgore"? Po co pogrubienia, jak dla mało rozumnego dziecka, w tekście tak wspaniale napisanym? Za materiał powyższy i o dziwkach, których (jeszcze?) nie ma - serdeczne merci!
Sławek
Za zgodę na wykorzystanie "pewnych" tekstów już teraz dziękuję. "Dziwki" się rozrastają do gargantuicznych rozmiarów - już zacząłem ciąć na mniejsze.
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.