sobota, 23 listopada 2024
gomelanTrudno zgodzić się z brydżową retoryką Jarosława Kaczyńskiego i jego stwierdzeniem, że oto w Brukseli wygraliśmy szlema. Co więcej, jest mało prawdopodobne, by Leszek Majdański, brzeski mistrz tej wymyślonej przez, a jakże, Anglików gry karcianej zgodził się, że polska delegacja w stolicy Belgii wzięła przynajmniej szlemika.




 Przepraszam za dygresję sportową, ale pasuje – w 1995 roku polski żużlowiec Tomasz Gollob wygrał Grand Prix Polski, pierwszą eliminację żużlowych mistrzostw świata. Rok później, na tym samym torze we Wrocławiu, w turnieju tej samej rangi zajął 8. miejsce. Wówczas to jego ojciec, sławetny ostatnio pilot awionetki, Władysław Gollob, powiedział słynne zdanie: „Tegoroczne ósme miejsce jest lepsze niż zeszłoroczne zwycięstwo.”

 Dziś premier rozumuje podobnie – skoro nie udało się wygrać systemu pierwiastkowego, to przedłużenie Nicei do 2014 roku okazuje się być potencjałem na 13 lew i jest, w jego rozumowaniu, najlepszym rozwiązaniem z możliwych.

 Czuję się w tej sytuacji oszukany przez premiera mojego kraju. Jarosław Kaczyński na kilka tygodni przed brukselskim szczytem utwierdzał mnie w przekonaniu, że warto umierać za pierwiastek. Zrozumiałem to tak, jakby pierwiastkowy system liczenia głosów w Radzie Europy był rozwiązaniem zdecydowanie najlepszym z możliwych. Skoro bowiem warto za niego umierać, to trudno wyobrazić sobie coś lepszego. Dziś jednak okazuje się, że właśnie to, co wywalczyła polska delegacja w Brukseli (czy raczej premier wiszący na telefonie w Warszawie?) jest czymś jeszcze lepszym, niż pierwiastek.

 Abstrahując od tego, że zostałem wprowadzony w błąd przez włodarzy IV RP (wszak nie po raz pierwszy), to jeszcze potwierdziły się antyniemieckie fobie braci Kaczyńskich i ich podwładnych. System pierwiastkowy był forowany jedynie dlatego, że w pewnym stopniu zrównywał liczbę polskich i niemieckich głosów. W przypadku mniej zaludnionych od Polski krajów byłby dla Polski niekorzystny, gdyż to mniejsze kraje urosłyby w siłę w Radzie Europy w stosunku do Polski. Postulat pierwiastkowania liczby obywateli był skierowany zatem przeciw Niemcom, co jest tylko jednym z wielu dowodów na antyniemieckość obecnej władzy. Kolejny to przeliczenie, że gdyby nie II Wojna Światowa, byłoby dziś 66 mln Polaków, które jest być może prawidłowe matematycznie i demograficznie, ale miałkie dyplomatycznie i zostało bardzo źle odebrane w starych krajach Unii.  

 Nie wiem, skąd biorą się zapewnienia Jarosława Kaczyńskiego, że oto pozycja Polski w Unii Europejskiej została po szczycie brukselskim znacznie wzmocniona i że jesteśmy już w pierwszej lidze tego klubu. W moim przekonaniu jest akurat odwrotnie – członkowie Unii przekonali się, że Polska potrafiłaby postawić weto w drugorzędnej sprawie (a sprawa sposobu liczenia głosów w Radzie Unii jest doprawdy drugorzędna), oparte na niezrozumiałych dla państw starej Unii przesłankach. Przekonali się, że obecny Polski rząd gra kartą historyczną i żąda czegoś, co ma wynikać ze strat wojennych II RP. Jeśli posłużyć się brydżową retoryką premiera, na takiej karcie Kaczyński nie ugrałby nawet czterech lew. Co zresztą zostało w stolicy Belgii udowodnione.

 W końcu należy zadać pytanie – czy rzeczywiście utrzymanie korzystnego dla polski (wywalczonego w tej strasznej III RP) systemu nicejskiego do roku 2014 jest pozytywem. Otóż nie – gdyż po 2014, a najdalej 2017 roku głosy w Radzie Europy będą przeliczane według zasady podwójnej większości, bardzo niekorzystnej dla naszego kraju. Entuzjazm Kaczyńskich prowadzi do konkluzji, że pomiędzy nimi a Angelą Merkel jest zasadnicza różnica – oni potrafili poświęcić przyszłość dla pozytywnego rozwiązania w teraźniejszości, które jest z natury rzeczy chwilowe, ona poświęciła teraźniejszość dla najlepszego dla siebie rozwiązania w dalekiej przyszłości. A już na pierwszym roku politologii wpaja się studentom, z najlepsza polityką jest ta uprawiana dalekowzrocznie.


 Logika postępowania naszej władzy przed szczytem w Brukseli i w czasie samych obrad wskazuje, że prezydent i premier nie wierzą w Unię. Nie jest dobrą sytuacja, gdy w kraju, w którym notuje się jeden z najwyższych współczynników poparcia dla idei wspólnej Europy jego władza nie jest do końca przekonana, czy to dobrze, że jesteśmy w tym klubie. Chciałbym, jako entuzjasta Unii Europejskiej, by bracia Kaczyńscy zaprzestali bić się z Niemcami na dumy narodowe, by przestali domagać się czegokolwiek na podstawie strat zadanych nam przez sąsiadów zza Odry i Nysy, by skierowali swe myśli ku przyszłości, bo tam wszak czeka na nas niekorzystny system podwójnej większości. I choć sposób przeliczania głosów w Radzie Europy to sprawa drugorzędna, to niech już dziś budują podwaliny pod efektywne koalicje mające na celu wprowadzenie w życie czegoś lepszego. Bo tylko gracz drużynowy ma szansę na sukces w Unii, co dobitnie pokazał brukselski szczyt. Romantyczne wymachiwanie szabelką w pojedynkę nie przynosi pozytywnych efektów, a wręcz odwrotnie – może przynieść klęskę i izolację. Ale nawet bracia Kaczyńscy zrozumieli to w ostatnich dniach i w odpowiednim momencie zmienili taktykę podczas rokowań.

 Pozostaje jedno tylko pytanie – czy i tym razem Lech Kaczyński obwieścił bratu: „panie prezesie, melduję wykonanie zadania.”

omelan na pasku