Postarzała się i osłabła powodziowa dramaturgia, nie wypala się jednak
popowodziowy bunt. Wyborcza niedziela ukazała iście Sofoklesowski dylemat
powodzian - część z nich zagłosowała stwierdzając, że pozostaje mieć nadzieję,
że nowy prezydent choć trochę im pomoże.
Część nie wzięła udziału w elekcji, swe prawo do bojkotu
wywodząc z faktu, iż wszystkie ekipy rządzące po 1997 roku zlekceważyły
problematykę przeciwpowodziową, co doprowadziło do katastrofy na Wiśle w maju.
Ci drudzy zatem uznali, iż mają wszelkie prawo do odegrania
się na politykach. W innych okolicznościach forma owej zemsty - ucieczka w
elekcyjną bierność - musiałaby spotkać się z krytyką tych, którzy wiernie
wspierają młodą polską demokrację poprzez udział w wyborach. W okolicznościach
popowodziowych argument ten traci na racjonalności. Ofiarom powodzi można
więcej, wszak wielu z nich woda zabrała dorobek życia. Ich postawa nasycona
jest emocjami, które w obliczu katastrofalnej powodzi (jak niektórzy
geografowie i hydrolodzy uściślają - potopu) są uzasadnione.
Pojawia się kwestia inna - jak doprowadzić do tego, by ci,
którzy dziś z premedytacją rezygnują ze swego obywatelskiego prawa, jutro
wzięli udział w wyborach samorządowych, a pojutrze w parlamentarnych. Przesłanka,
dla której część ofiar powodzi nie uczestniczyła w niedawnych wyborach
prezydenckich jest silna - kolejna katastrofalna powódź w Polsce to grzech
zaniechania decydentów wszelakiej maści od 1997 roku. Ani nie zbudowali nowych
zbiorników retencyjnych, ani nowe wały nie okazały się specjalnie skuteczne,
ani prawodawstwo zezwalające na budowanie domów na terenach zalewowych nie zmieniło
się. Tak widzących rzeczywistość powodzian trudno do czegokolwiek przekonać, krasomówcze
umiejętności Donalda Tuska na nic się tu zdadzą. Tu potrzeba rozwiązań
systemowych, a jeśli takowe zmiany nie nastąpią, to i w XXI wieku będziemy
bazować na poniemieckim i poaustriackim systemie ochrony przeciwpowodziowej.
Wynikiem wspominanych zaniechań jest również to, że część
brzeskiej ulicy Grobli jest zalewana przy każdym bardziej znaczącym
podniesieniu się stanu wody w Odrze. To samo dotyczy Placu Drzewnego, Oławskiej
i kilku innych miejsc. I nawet jeśli są to miejsca podwyższonego powodziowego
ryzyka, to dlaczego jest tak, że żadna władza, ta warszawska i ta samorządowa,
nie potrafi pomóc mieszkającym lub inwestującym tam brzeżanom? Czy władza
wykazać ma się jedynie poprzez kupowanie worków z piaskiem i czy ten sposób
będzie stałym pomysłem na przeciwstawienie się żywiołowi?
Zbliżają się wybory samorządowe. Wyobrażam sobie, że
brzeżanie mieszkający na północy miasta zadadzą kandydatom z tamtych stron
wiele pytań związanych z niebezpieczeństwem ze strony rzeki. Niechaj ich głos
zabrzmi miastu, światu niekoniecznie, a najlepiej, gdyby zwrócił uwagę miejskich
decydentów na ten ważki problem.
Warto pamiętać, że w ciągu 13 lat wydarzyły się na terenie
naszego powiatu powódź 1000-lecia i powódź 100-lecia, więc albo coś z tą
statystyką jest nie tak, albo trzeba jak najszybciej poprawić ochronę
przeciwpowodziową rzeczonych okolic. Gdybym miał podjąć decyzję, wybrałbym to
drugie...
Grzegorz Omelan