Okazuje się, ze Polska to bardzo słabe państwo. Ameryki tym
stwierdzeniem nawet Kolumb by nie odkrył, ale jeśli władza jest
beztroska jak Tomczukowskie jeże, a policja tak nieskuteczna, że
kilkadziesiąt osób potrafi doprowadzić do paraliżu komunikacyjnego
centrum stolicy unijnego kraju, to coś jest na rzeczy
Zachwycamy się wspaniałym dwudziestoleciem III Rzeczpospolitej – a to można bez kłopotu kupić 16 typów musztardy i 24 octu, a to zbijać majątek na produkcji tych specjałów, a to siarczyście ponarzekać na prezydenta lub premiera, za co nie grozi więzienie (choć nie zawsze, zależy od stopnia zawartości siarki). Wszelakie te atrybuty szeroko pojętej wolności, jakkolwiek pozytywne, bledną jednak wobec bezradności władzy w, wydawałoby się, bardzo łatwej do pokojowego rozstrzygnięcia sprawie.
Jest bowiem tak, że kilka, w porywach kilkanaście doświadczonych życiowo i zawodowo osób przez ponad pięć lat nie potrafiło dogadać się w taki sposób, by uniknąć regularnej niemal bitwy w samym sercu stolicy kraju aspirującego do miana nowoczesnego państwa prawa. Ani władze, czyli rzekomo najlepsi z najlepszych, ani pracowici kupcy i ich wykształceni prawnicy nie znaleźli innego rozwiązania poza siłowym.
A sedno sprawy rodem z greckiej tragedii. Władze mają prawo po swej stronie – zgodnie z jego literą kupcy od stycznia handlowali nielegalnie. Miasto bowiem nie przedłużyło umowy najmu zarządowi Kupieckich Domów Towarowych, a placu potrzebuje do zbudowania centralnej stacji metra, gdzie w 2032 roku skrzyżują się obie nitki warszawskiej kolei podziemnej. Z drugiej strony dla kupców architektonicznie beznadziejnie wyglądająca hala to istna żyła złota – w takim miejscu stolicy o stoisku marzy każdy kramarz. Nie ma się więc czemu dziwić, że walczyli o swoje targowisko jak o życie.
Jeśli zatem to konflikt na miarę dramatu Sofoklesa, to czy można ustalić, kto jest winien? Najłatwiej skonkludować, że obie strony. Wina kupców jawi się w braku poszanowania dla prawomocnego wyroku sądu. Winą warszawskiej władzy samorządowej jest to, że od 5 lat nie potrafiła, mając wszelkie narzędzia, tak prawne, jak i racjonalne, namówić kupców do opuszczenia rzeczonego baraku handlowego. A to przecież władza winna czynić wszystko, by doprowadzać do społecznego porozumienia. Podobno po to ją wybieramy.
Właśnie – podobno…
Kiedy już okazało się, że w sensie społecznym, obywatelskim, Polska jest wciąż kilkadziesiąt lat za państwami zachodnimi, głos w rzeczonej sprawie zajął prezydent Rzeczpospolitej. Lech Kaczyński wyraził zaniepokojenie zamieszkami i tym, iż władza nie doprowadziła do polubownego zakończenia sporu. Musze zatem powinszować prezydentowi i sobie - doczekałem chwili, gdy zgadzam się z którymś z braci Kaczyńskich! Jak bowiem stwierdziłem wyżej, mnie również martwiły zamieszki, brak porozumienia na linii władza-obywatel, skandalicznie kiepsko, jak stwierdzili specjaliści, przeprowadzona akcja przez firmę ochroniarską, później Policję. Kaczyński zapomina jednak, iż w ostatnim okresie jego szefowania w stolicy problem KDT już nabrzmiewał, więc jest to także i jego sprawa. Zatem moralne prawo prezydenta, byłego Warszawy i obecnego Polski, do zabierania głosu w tej sprawie jest co najmniej wątpliwe.
W polskiej polityce zresztą mało kto ma moralne prawo do krytykowania polityków. Szczególnie, jeśli za krytykę biorą się przedstawiciele SLD, PSL i i PiS. Partie te już rządziły i ciągłe oskarżenia o brak kolejnych kilometrów autostrad lub niezałatwienie sprawy polskich stoczni graniczą z brakiem powagi.
Ale czy ktokolwiek w naszym kraju robi politykę w oparciu o racjonalną moralność?