Po paroletniej przerwie na witrynę wraca Adam Boberski ze słowem od wydawcy - rekomendacją Gnomów Staroindyjskich Tadeusza Bocheńskiego, książki wydanej pod auspicjami KIT Stowarzyszenie Żywych Poetów w Brzegu (LJT)
Był początek 2018 roku. W imieniu Żywych Poetów (do których należę, choć nie jestem poetą ani – czasem mi się wydaje – nawet żywy) postanowiłem zaprosić do Brzegu na spotkanie autorskie Żywego Klasyka. Jak postanowiłem, tak zrobiłem. Jacek Bocheński zgodził się przyjechać, spotkanie zostało umówione na 12 kwietnia.
Przygotowując się do niego (bo to ja miałem je poprowadzić w Miejskiej Bibliotece Publicznej), nadrabiałem zaległości: na początek przeczytałem ostatnią książkę Autora. Był to „Blog”. Wydany tradycyjnie na papierze. W 2016 roku. Wcześniejszych jego losów internetowych, czyli na gorąco, jego powstawania, jego recepcji, komentarzy, nie śledziłem. Wstyd się przyznać, nawet o jego istnieniu nie wiedziałem. Choć nie jest wykluczone, że informacja o nim, zasłyszana, przez głowę mi kiedyś przemknęła, nie zatrzymując się. Jacek Bocheński również nie wiedział o moim, o naszym, Stowarzyszenia Żywych Poetów z Brzegu, istnieniu. Jakoś jednak nasze drogi się zeszły.
Równolegle z „Blogiem” czytałem „Zapamiętanych”, wcześniejszą książkę, wydaną w 2013 roku, zbiór esejów wspomnieniowych o ludziach, których Jacek Bocheński spotkał na swojej drodze i którzy odegrali istotną rolę w jego życiu. Bez jednej z tych osób droga ta w ogóle by się nie rozpoczęła. Bez jednej z tych osób nie biegłaby tak, jak biegła. Opowieść o ojcu, Tadeuszu Bocheńskim, otwierająca książkę, nosi tytuł „Odmieniec”. „Odmieńcem” nazywa Jacek Bocheński swego ojca nie z braku szacunku, tylko właśnie żeby mu szacunek, bez patosu, okazać. Na podobnej zasadzie świętych nazywa się „szaleńcami Bożymi” − nie z braku szacunku przecież, tylko z odrobiną humoru. Na czym polegała odmienność Tadeusza Bocheńskiego, nie mam śmiałości się rozwodzić – tak zostało to świetnie opisane przez jego syna. Trzeba po ten tekst sięgnąć i przeczytać. Jeśli nie cały, to przynajmniej fragmenty wybrane przez Autora, które w niniejszej książce – „Gnomach staroindyjskich”, które, Czytelniku, trzymasz w rękach − się znajdują, a posłużyły nam za coś w rodzaju posłowia.
Właśnie, „Gnomy staroindyjskie”, książka, której nie było, mimo że istniała, ukrywała się, ukrywała przez dziesięciolecia, od 1957 roku, i nagle się objawiła. Została odnaleziona – gdzie, nie wiemy − i trafiła do Jacka Bocheńskiego. Temu zdarzeniu poświęcony jest pierwszy zapisek w „Blogu” z 17 marca 2009 roku. Muszę zacytować:
Myślę o pani Marii Święcickiej-Misiurewicz, której chciałbym podziękować. Podziękowanie należy się też panu Markowi Rapackiemu, dziennikarzowi, mojemu sąsiadowi z osiedla, bo ci państwo wspólnie zdecydowali, że pewien maszynopis, który znalazł się w rękach pani Święcickiej-Misiurewicz, stary, mocno wyblakły, oprawiony jak książka i poprzedzony wstępem napisanym ręcznie, trzeba przekazać mnie. Kilka dni temu pani Święcicka-Misiurewicz złożyła mi wizytę. Przyniosła dzieło przeze mnie nigdy przedtem nie widziane, najwyraźniej przygotowane do wydania drukiem i jakby już zawczasu chcące przybrać wygląd książkowy. Szara okładka płócienna. Pożółkły, z wolna kruszejący papier. Tytuł: „Gnomy staroindyjskie. Wybrał, przełożył, wstępem i objaśnieniami zaopatrzył Tadeusz Bocheński. 1957”.
(...) Pamiętam inne, podobnie oprawione rękopisy ojca z lat pięćdziesiątych. Najprawdopodobniej miał w tym czasie kogoś, kto mu pomagał jako introligator.
Mojemu ojcu, poecie i filologowi klasycznemu, w znacznej mierze zawdzięczam, że jestem, jaki jestem. I że napisałem książki, jakie napisałem. Ojciec mianowicie nauczył mnie łaciny i greki. Łaciny dokładnie, greki trochę mniej. Ale on sam znał także sanskryt, archaiczny język indyjski, bo w ogóle interesowały go języki. W pewnym okresie, chyba dopiero w czasie II wojny światowej, pogłębił swoje studia nad sanskrytem, w jakiś tajemniczy sposób wytrzasnął skądś potrzebną do tego literaturę, słowniki i teksty sanskryckie, co pamiętam, ponieważ widziałem u niego wtedy te książki. Wiem, że zajął się, jak to on, przekładami poezji, z pewnością hymnów Rigwedy, starszych niż gnomy, do gnom przeszedł widocznie później. Zrobił to, co z reguły robił z każdą poezją, którą czytał w obcych językach: sanskrycką, grecką, francuską czy ukraińską. Usiłował zawsze coś z tych poezji przełożyć na język polski, a raczej na pewną szczególną, jemu właściwą postać języka polskiego.
„Gnomy staroindyjskie” w jego przekładzie nie wyszły nigdy drukiem.
(...)
„Gnomy staroindyjskie”, rzecz jasna, powinno się wydać.
Ale kto zechce je wydać? A kto czytać? A może znajdą się tacy? Może w sieci? Może odezwie się do mnie jakieś wydawnictwo?
Wydajmy więc tę książkę – pomyślałem, w imieniu własnym i kolegów. I odezwałem się w tej sprawie do Jacka Bocheńskiego. Kto ma to zrobić, jak nie my, Żywi Poeci? My też jesteśmy Odmieńcami. Trafił Odmieniec na Odmieńców. I coś z tego pożytecznego powinno wyniknąć. Z nami jak z księgą „Gnom staroindyjskich”, zanim zostały odnalezione. Jesteśmy, ale tak jakby nas nie było. Zrewitalizujmy więc tę książkę, a może nas ktoś kiedyś zrewitalizuje. Odnajdzie, doceni, wskrzesi. Zanim to nastąpi, zróbmy pierwszy krok. Dajmy „Gnomom staroindyjskim” życie nowe, w doskonałej formie edytorskiej. Niech zakwitną i zalśnią różem lotosów. Ale nawiążmy równocześnie do pierwowzoru, do tego pierwszego i jedynego egzemplarza, „wydanego” domowym sumptem, do tej ambitnej bieda-książki: w formacie, w kolorze i kroju czcionki, i w innych detalach. Żeby była ciągłość, jak ciągłość pomiędzy życiem doczesnym a wiecznym. Z maksymalnym pietyzmem odnieśmy się do wszelkich osobliwości językowych Autora przekładu. Do jego, onieśmielającej niszowego redaktora, perfekcji, do jego przemyślenia i dopracowania wszystkich najdrobniejszych szczegółów, co do litery i zgłoski, co do przecinka. Niech wola Tadeusza Bocheńskiego spełni się zza grobu. Na złość złemu losowi.
I tak się stało.
Musimy się trzymać razem i wspierać wzajemnie. My, Odmieńcy. „Umartwieńcy”, a zarazem „rozkosznicy”. Żywi i Zmarli. Zwłaszcza Zmarli!
Szczęśliwi, którzy, namiętności
przemógłszy, słowu mistrza radzi,
świat lekceważąc i jedynie
księgi objawień zgłębiający,
w gęstwinie leśnej już za młodu
przebywają, u świętej góry.
Ale szczęśliwy i ten, co się
pod noc na puch łożnicy skłonił
i w ramiona niesyte garnie
wybrankę, brzemionami świeżych,
spoistych piersi utrudzoną.
Bhartryhari
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.