czwartek, 21 listopada 2024

a boberskiJaskółki dwa razy w roku pokonują niebezpieczną trasę mierzoną w tysiącach kilometrów. Lepią gniazda, które są majstersztykiem inżynierii i sztuki budowlanej.

 

Jaskółcze gniazda
(gawęda ornitologiczna)
z cyklu
APOKRYFKI I WYZNANIA
JÓZEFA KOŁOBRZESKIEGO

 

Uwijają się jak w ukropie, zdobywając pożywienie dla siebie i żarłocznych piskląt, które mają w dwóch wylęgach. Ani chwili spokoju i wytchnienia. Cóż z tego, że nie sieją i nie orzą? Nie docenia się pracowitości ptaków. I nikt ich nie żywi.

 

Ja przynajmniej pozwalałem im zakładać gniazdo w moim oknie. Chociaż nie zawsze. Raz je przepędzałem, niszczyłem zaczynaną konstrukcję, i to po wielekroć, bo uparte ptaszyska niełatwo dawały za wygraną, innym razem pozwalałem im się osiedlić, i dopiero po ich odlocie usuwałem gniazdo, sprzątałem po nich, postanawiając, że to był ostatni mój dobry uczynek dla tych synantropów natrętnych, że już więcej nie dopuszczę do tego syfu na moim parapecie, albo pozostawiałem gniazdo, myśląc, że je wiosną zdążę, przed przybyciem nie proszonych lokatorów, zlikwidować, jak już pokonam moralne opory i zdecyduję się na bezwzględność, ale najczęściej zostawiałem jaskółcze dzieło, ich, bądź co bądź, własność, mimo że na moim terenie, na kolejny sezon lęgowy, myśląc: jeszcze tylko ten jeden raz - różnie postępowałem, w zależności od kaprysu, w zależności od nastroju, często, po rozważeniu wszelkich racji, z poczuciem, obojętnie jak bym nie postąpił, że postępuję nie tak, jak należy, wbrew sobie, okazując na przemian słabość i okrucieństwo, nie znajdując złotego środka. Nikt inny jaskółkom na tę samowolę budowlaną nie pozwalał, nikt się z nimi nie cackał, ani razu, na całym osiedlu, na całym blokowisku, tylko ja. I nikt z tego powodu, jestem przekonany, nie miał wyrzutów sumienia. Nikomu innemu, tylko mnie jaskółki obsrywają szyby w oknie i parapet, wiosny mi nie czyniąc. Wstydziłem się swej słabości, zdawało mi się, że słyszę, jak ludzie gadają, że nawet z jaskółkami poradzić sobie nie umiem, taki ze mnie niezaradny abnegat, i byłem z niej dumny, z tej słabości dumny byłem, a kiedy duma mnie bardziej rozpierała, nazywałem tę słabość siłą, bo skoro pozwalałem sobie na nią, na ten odruch litości, nikt mnie do tego nie zmuszał, to znaczy, że to ja byłem naprawdę silny, a nie moi zapobiegliwi sąsiedzi, czyż nie?, nie sąsiedzi, co to o swoje kiczowate obejście tylko dbają i w nim tylko porządeczek utrzymują, a na zewnątrz jak mogą, to syfią. Gniazda są teraz dwa: w lewym górnym rogu i prawym górnym rogu wiszą wielkie bulwy perfekcyjnie zlepionego błota. Jestem podwójnie wyróżniony, podwójnie uszczęśliwiony, podwójnie wybrany. Ja i moje cztery ściany dryfujące w kosmosie. Zbawca jaskółek. Niech już tak zostanie, nie będę ruszał tych gniazd. Czy ludzie mi zazdroszczą? Oprócz tego, że pukają się w głowę? Nazywają być może Panem Jaskółką? "Świętego Franciszka mamy na osiedlu!" Miewam napady łagodności. Ale czy to wstyd ? Bogu ducha winnym jaskółkom łagodność okazywać? Wkurwiają mnie czasem te oknówki, obsrywacze zafajdane. Żeby jeszcze pięknie śpiewały, a to drą dzioby z rana, robią ci wczesną, skoro świt pobudkę, i potem w ciągu dnia hałasują, ale jak się osłuchasz, to nie słyszysz. Nie są wielkimi śpiewakami, niestety, to nie słowiki czy skowronki, skwirzą, próbują świergolić, ale to disco polo w świecie ptaków. Młode w gnieździe też popiskują, zwłaszcza gdy głodne, po ptasiemu gaworzą i popłakują dniami i nocami, pospolicie jak kurczęta, podgrzewane w kartonie stuwatową żarówką. Stare liczną chmarą fruwają w pobliżu, podlatują, odlatują, zawisają w powietrzu, trzepocząc skrzydłami jak małe helikopterki, aż szyby dzwonią, jeśli okno otwarte, zerkają do mojej nory, po czym zrywają się z furkotem, i tak w kółko. Czasem obijają się o szyby, walcząc między sobą, rzucają jedna drugą o parapet, chwyciwszy przeciwniczkę dziobem za gardło, przeraźliwie skrzecząc mocują się w bratobójczych zapasach o miejsce do gniazdowania, o tę jedyną na osiedlu oazę rozrodczego spełnienia i spokoju, jedyną przyjazną im okienną framugę. Z plebsem wróblim zmuszone są rywalizować i boje staczać, z bandycką hołotą, która pod ich nieobecność, nawet chwilową, dosłownie chwila nieuwagi, jeśli tylko jest w pobliżu, a ma ochotę się rozmnażać, na chama wprowadza się do nie swoich gniazd, upychając do nich swoim zwyczajem słomę i inne śmieci, moszcząc je, urządzając po swojemu, takie niby gniazdo w gnieździe, tak dla picu, że to my budowali, nam się teraz należy, my na salony, a wy fora ze dwora - nie do opisania jest to chamstwo bolszewickie w przyrodzie! Nieraz byłem świadkiem takiej jaskółczo-wróblej wojny. Czy powinienem był interweniować? Już byłem nieraz tego bliski: stanąć po stronie "naszych", jaskółek, a przeciwko wróblom bolszewikom, ale rezygnowałem, jak rasowy zoolog, ornitolog, bezstronny obserwator, bóg. Kiedy wróble gniazdo opanują, już go nie oddadzą, będą pilnować go na zmianę, zawsze jeden przynajmniej w nim siedzi i żadna siła go nie oderwie, chyba że razem z gniazdem, zatarasuje sobą wejście, dzioba nie wystawi, będzie unikał otwartego starcia. Biedne jaskółki nie mają sposobu okupanta stamtąd wykurzyć, za słabe są, żeby wtargnąć do środka, intruza wywlec, na próżno się użerają, i pieklą, i złoszczą, a czas nagli, sens ich życia z dnia na dzień bierze w łeb. Słyszałem, że niektóre w desperacji zalepiają otwór i grzebią napastników żywcem, ale nie wiem, czy to prawda, ja byłbym za. Grudki błota, co podczas lepienia spadają, tłuką w blachę parapetu, dwa-trzy dni - i gniazdo gotowe, jeśli pogoda sprzyja, jeśli są kałuże, a nie spalona słońcem ziemia. Tłuką w parapetową blachę również gówienka pisklaków wyrzucane z gniazda przez rodziców, a za każdym razem jak pomyślisz, co spada, zapomnisz się i pomyślisz, to zgrzytasz zębami, po pewnym czasie, gówienko do gówienka, zbiera się z tego spory kopczyk wyśmienitego nawozu, który mógłbyś sprzedawać działkowcom, gdybyś miał głowę do interesów, miałbyś z tych odchodów jakieś dochody - a tak masz gówno dla samego gówna... Ale... ale jak pomyślę o jednym takim skurwysynie z okolicy i porównam go z tymi jaskółkami, co mi wlazły na głowę, wyczuwając może moją dobroć, ale raczej niedbanie o własne sprawy, i płacą mi guanem za moje frajerstwo, a więc jak przypomnę sobie tego skurwysyna i porównam go z "moimi" - bo tak zaczynam je nazywać - "moimi" jaskółkami oknówkami, to serce mi dla nich mięknie i myślę sobie, jak litościwy i nieasertywny bóg, grzęznący w boskich dylematach, ważący wszystko na wadze swej sprawiedliwości Ozyrysa: żyjcie sobie i płódźcie potomstwo, nie popieram wprawdzie waszej bezrefleksyjności, nie pytacie się, jak żyć, po co żyć, latacie w tę i we w tę, Polska - Afryka, Afryka - Polska, ale podziwiam wasz trud, waszą zaradność, wasz upór, po części jesteście ptasimi móżdżkami, nie da się ukryć, ale po części nad podziw dzielne z was istoty. Czasem rozczulacie mnie. Zdarzyło się parę razy, że wasze młode, uczące się latać, wpadały mi przez lufcik do pokoju, lądując na parapecie albo na podłodze. Oszołomione, zdezorientowane, nie okazywały jednak strachu, nie wyrywały się, nie dziobały, kiedy delikatnie chwytałem je i tą samą drogą, którą do mnie trafiły, wypuszczałem na wolność - widocznie brały mnie za kogoś ze swojej rodziny. Nie wierzę, że przynosicie szczęście. Ale nie całkiem bezinteresownie pozwalam wam w moim oknie zamieszkać. Waszym gniazdem, obsrańce, chcę się posłużyć, wszem i wobec, jako dowodem, że ta ludowa mądrość o jaskółczym gnieździe przynoszącym szczęście domowi i jego mieszkańcom jest guano warta!

 

boberski na pasku