środa, 15 maja 2024

ksiegi introDawno niewidziany na witrynie BRZEG.COM.PL Adam Boberski wciąż tworzy i jest zauważany. W związku z zapowiedzią wznowienia przez Wydawnictwo OdeSFa poprawionej wersji "Ksiąg" przedstawiamy esej Jacka Inglota o pisarstwie Adama

 

 

 

 

     

 

 

 

     A jednak w pewnym sensie mieści się ona cała i integralna w każdej ze swych ułomnych i fragmentarycznych inkarnacji. Zachodzi tu zjawisko reprezentacji i zastępczego bytu. Jakieś zdarzenie może być co do swej proweniencji i swoich własnych środków małe i ubogie, a jednak, zbliżone do oka, może otwierać w swoim wnętrzu nieskończoną i promienną perspektywę dzięki temu, że wyższy byt usiłuje w nim się wyrazić i gwałtownie w nim błyszczy – pisał Bruno Schulz w opowiadaniu „Księga”, otwierającym „Sanatorium pod Klepsydrą”, niejako rysując tymi słowy podstawową ambicję przyświecającą tworzonemu dziełu. Zamierzał bowiem stworzyć Księgę nad Księgami, która w syntetycznym skrócie i skondensowanym (w znaczenia) obrazie ujmie świat i epokę, da Świadectwo nad Świadectwami, jedyną i najprawdziwszą Prawdę nad Prawdami, jak słynny brulion sponiewierany przez pokojówkę Adelę. Schulz nie był w tym pragnieniu specjalnie oryginalny, wielu (przed nim i po nim) wyrobników i galerników pióra miało podobne marzenia, po cóż w końcu Balzak tworzył ponad 130 tomów „Komedii ludzkiej”, jeśli nie w zamiarze opisania świata totalnego i skończonego? Gdyż każdy pisarz – nawet najmarniejszy chałturnik od poplitu – w skrytości ducha zazdrości Autorowi Najwyższemu i bluźnierczo roi o popełnieniu dzieła choć w przybliżeniu tak komplementarnego i bosko doskonałego jak Ta Księga, Jego wszak autorstwa.

 

     Lecz tego rodzaju masowe i totalne opisanie rzeczywistości, poprzez mrówczą mnogość fabuł, historii i postaci – co wykonał Balzak – nie jest metodą jedyną. Co więcej, sporo uczonych osób twierdzi, że owa wielość przeradza się w chaos i hałas, w którym ginie Sens i Istota opisywanego świata, a Słowo Ważne w oceanie słów nieważnych, błahych, wtórnych, nieistotnych lub wręcz głupich. Schulz należy do grupy drugiej, stawiającej nie na ilość, lecz na jakość – w tej koncepcji ma zastosowanie zasada pars pro toto (przez część do całości). Niagarą czy Pacyfikiem słów świata nie opiszemy, o wiele ważniejsze są okruchy, za to starannie zebrane i obejrzane. Tak tedy będziemy zbierali te aluzje, te nieziemskie przybliżenia, te stacje i etapy po drogach naszego życia, jak ułamki potłuczonego zwierciadła. Będziemy zbierali po kawałku to, co jest jedno i niepodzielne – naszą wielką epokę, epokę naszego życia – pisze dalej autor „Sklepów cynamonowych”, definiując swój sposób Opisania Świata.

 

     Tę właśnie metodę, postępując śladami mistrza z Drohobycza, obrał Adam Boberski, tworząc swoją Księgę na Księgami, zatytułowaną „Księgi”, zastosowaną formą pluralis odróżniając się od wielkiego prekursora. Inaczej tego monumentalnego dzieła zinterpretować nie sposób, gdy patrzymy na ten stos fabularnych (albo i nie) ścinków zaścielających książkę. Oto kolejny autor, który porwał się na komplementarne opisanie (swojego) świata, wzbudzając w czytelnikach przestrach i podziw, gdyż jest niczym Don Kichot ruszający na wiatraki, w przekonaniu, że gromi mityczne olbrzymy, będąc w tym równie bohaterski jak szalony. Za takiego Bożego Szaleńca literatury uznałem twórcę niniejszego dzieła, gdyż z jednej strony rozmach utworu, z drugiej jego drobiazgowa głębia wykraczają daleko poza tak zwaną prozatorską normalność.

 

     Jako prawdziwy nonkonformista zastosował Boberski w szerokim, jeśli nie absolutnym zakresie tak zwany postmodernizm. To znaczy model literacki, który narobił hałasu na Zachodzie w latach 70. XX wieku, do nas dotarł na dobre po roku 1989 (i wszystko z dnia na dzień stało się raptem postmodernistyczne), po czym zaczął na przełomie wieków dość szybko wygasać, przynajmniej w literaturze. Sam termin pojawił się w Stanach Zjednoczonych w latach 60., dla określenia nowych zjawisk w sztuce i literaturze, jakie zaistniały po okresie modernizmu. Na gruncie polskim postmodernizm miał wiele wspólnego z innym modnym słowem, postkomunizmem. Obydwa terminy określały chaos i nieokreśloność świata epoki przejściowej. Postmodernizm okazał się przy tym podobnie nieprecyzyjny i wewnętrznie sprzeczny. Oznacza zarówno pewną metodę twórczą, jak i, w szerszym znaczeniu, sposób widzenia współczesnej kultury i sztuki. Najkrótszą definicję postmodernizmu dał Leszek Kołakowski, ujmując jednocześnie jego podstawową właściwość – brzmi ona: że wszystko wolno. Warto by ją uzupełnić o jeszcze jedną równie istotną cechę – że wszystko już było. Postmodernizm przypomina rzymskiego boga Janusa, którego dwie odwrócone w przeciwne strony twarze ogarniały wzrokiem cały okrąg ziemski – tak postmodernizm ogarnia całą ludzką kulturę, jej przeszłość, a nawet przyszłość. W jednym worku możemy tu znaleźć motyw wzięty z antycznej mitologii, ściśle spleciony z futurystycznym wariactwem, klasycyzm zgodnie współistnieje z najbardziej wyuzdaną awangardą. Dotyczy to zarówno sztuki wysokiej, jak i popularnej szołowizny. Nie ma żadnych barier ani ograniczeń, każda inspiracja jest dozwolona, a nawet pożądana.

 

     Postmodernizm powstał z początku jako reakcja na awangardę, a raczej na to, do czego awangarda w swym ostatecznym rozwoju doszła – pustki i nicości. Trafnie tę właściwość sztuki postępowej ujął Umberto Eco w posłowiu do „Imienia róży” (cytatem z którego Boberski otwiera swoją opowieść): Awangarda niszczy przeszłość, zniekształca ją. „Panny z Avignon” (Picasso) to typowy gest awangardy. Potem awangarda idzie dalej, unicestwia zniszczony przedtem symbol, dochodzi do abstrakcji, do bezprzedmiotowości, dalej kolejno do płótna czystego, pociętego, wreszcie spalonego, w architekturze będzie to wymóg minimalnego curtain wall, budynek w kształcie walca, czysty prostopadłościan, w literaturze – zniszczenie ciągłości wypowiedzi aż do collage’u w stylu Burroughsa, aż do milczenia albo niezapisanej stronicy, w muzyce – przejście od atonalności do hałasu, do absolutnej ciszy. Zatem w swym buncie przeciwko tradycji awangarda doszła do dzieł tak abstrakcyjnych, że zrozumiałych tylko dla samych twórców i, ewentualnie, paru krytyków, przeważnie zresztą udających, że rozumieją. Odbiorca sztuki, czytelnik czy widz, stał się dla rasowego awangardzisty elementem absolutnie zbędnym, ignorantem obniżającym jego artystyczne loty.

 

     Postmodernizm wyrósł zatem jako swego rodzaju protest przeciwko temu awangardowemu milczeniu – odnowił język powieściowy, przywracając z powrotem rangę fabule, opowiadaniu ciekawych i wciągających historii; stąd czytelniczy sukces takich autorów jak David Pynchon, John Barth, Joseph Heller, John Irving. Przeszłość nie jest już obiektem nieprzytomnego ataku (jak w przypadku awangardy), ale skarbnicą wątków i motywów, z których należy korzystać, zestawiać je ze sobą i kompilować. Eklektyzm to najbardziej oczywista cecha postmodernizmu.

 

     I tak jest w „Księgach” Boberskiego, który, nie bacząc na minione mody i nieaktualne trendy, postmodernistyczne recepty zastosował ostentacyjnie, a nawet wyzywająco. W rezultacie otrzymaliśmy erudycyjny miks wątków, opowieści, przywołań i odwołań, glos i dodatków, gąszcz cytatów prawdziwych i ostentacyjnie udawanych, odwołań do literatury, kultury, nawet telewizji, która, choć obrazkową, jakąś tam kulturą jest. Człek nie obyty z tym śmietnikiem myśli, idei, motywów, tropów, archetypów i toposów może mieć niejaki problem w orientacji, skoro już w opowieści wstępnej o wrażliwym rzeźniku (doprawdy wspaniały to kawałek o zabijaniu zwierząt, po którym chce się natychmiast zostać weganinem) w tle czai się Dostojewski ze swoimi niemiłosiernymi bohaterami, Raskolnikowem i Mikołką. W tych opowieściach bohaterski Nemeczek („Chłopcy z Placu Broni” Ferenca Molnára) zmienia się w sympatycznego pieska Pana Bazylego, który ma do odegrania swoją własną rolę, z kolei wieś Powitna wydaje się równie realistycznie magiczna jak Macondo u Márqueza („Sto lat samotności”). I tak przez kilkaset stron, galopujący postmodernistyczny kolaż nawiązań i odwiązań, zmuszający czytelnika do wysilonego przypominania sobie dawno czytanych lektur i dawno nie widzianych obrazów, przy czym mistyfikacja goni mistyfikację. Autor – jak to Boży Szaleniec – za nic ma, że postmodernizm przeminął i obecnie jesteśmy na etapie intensywnego zapominania o tym, co było, przeszło i słusznie przeminęło, gdyż w dobie współczesnej niepamięć uspokaja i uszczęśliwia. Na dodatek, by czytelnikowi do końca zagrać na nosie, stosuje Boberski przejęty od Italo Calvino („Jeśli zimową nocą podróżny”) chwyt, polegający na ucinaniu opowieści przed konkluzją, zostawianiu lektury w fazie irytującego niedokończenia, bez finału, klamry, puenty i happy endu. Zamiast jak u Balzaka serialu opowieści kompletnych rzuca na karty mrowie fragmentów, strzępków, obrazków i powiastek niepełnych, ułamkowych. Być może tak należy rozumieć tytuł, a zwłaszcza jego znaczącą pluralistyczną formę – „Księgi”, bo jednej Księgi, nawet wielotomowej, napisać już nie sposób, pozostały nam postmodernistycznie strzaskane fragmenty, które, z braku laku, robią za dawne Księgi nad Księgami. Jaka epoka, takie opowieści, albo raczej ich formy.

 

     I rzecz najbardziej zadziwiająca w tej prozie – jej medytacyjny charakter. To aż uderza, jak nazwani, nienazwani i fałszywie nazwani bohaterowie tej prozy dociekają istoty swego jestestwa, jak usiłują siebie samych poznać i rozpoznać, osadzić swój byt w kontekście świata, siebie pojąć, zrozumieć i uzasadnić. Wiele z tych psychoanalitycznych introspekcji wstrząsa dogłębną drobiazgowością i brutalną szczerością, tym bardziej, że w dobie obecnej – poza Boberskim – nikt nad niczym nie medytuje, bo i po co? Świat ucieka/przemija tak szybko, że nie ma nad czym medytować. Medytacja sprowadza się do pogłębionego pytania o sens, a dzisiaj pytanie o sens ma tyle sensu co pytanie, czy jesteśmy kochani przez Claudię Schiffer…

 

     To nie jest łatwa książka i nie wprawia czytelnika w prostą lekturową ekstazę. Na koniec warto oddać głos mistrzowi z Drohobycza – który, gdyby nie został zastrzelony na ulicy przez rozwścieczonego esesmana, miałby szansę zostać największym polskim postmodernistą – trafnie oddającemu nastrój po obcowaniu z dziełem Boberskiego, postmodernisty ostatniego: Nasza trema udzieliła się czytelnikowi. Czujemy jego zdenerwowanie. Mimo pozorów ożywienia i nam jest ciężko na sercu i pełni jesteśmy trwogi. Nic dodać, nic ująć.

 

Jacek Inglot

 

 

Jacek Inglot

boberski na pasku