Na tle obchodów dnia tzw. Żołnierzy Wyklętych, oraz jak zwykle zbrutalizowanej do granic idiotyzmu dyskusji wokół powojennego podziemia przychodzi kilka myśli dalekich od czarno-białego schematu, który zdaje się żywić wyobraźnię coraz większej części ludności zamieszkującej dorzecze Odry i Wisły.
Z perspektywy wszystko wydaje się bardzo proste i jednoznaczne – z jednej strony były pachołki ZSRR a z drugiej garstka niezłomnych, którzy się nie poddali i bili się do upadłego. Jakoś bezrefeleksyjność tego święta, grupowa czołobitność musi budzić opór. I budzi przy czym – jak to u nas ostatnio bywa w facebookowo-blogowo-memopowym dyskursie, odpowiedzią na jedną bezrefleksyjność jest lustrzane odbicie tej bezrefleksyjności i oto zamiast szlachetnych żołnierzy wyklętych mamy samych bandytów i morderców. Ale wiele wskazuje, że rzeczywistość była o wiele bardziej złożona i skomplikowana.
Po pierwsze lata 1944 – 1953 to lata narastającego stalinowskiego terroru, który jednak – warto o tym pamiętać – w swoich najbardziej ohydnych przejawach nie był nawet w części tak okrutny jak terror państwowy III Rzeszy. Nie był nakierowany na biologiczne wyniszczenie, ale na upodlenie i zwasalizowanie Polski, dlatego wydawało się wielu ludziom, że opór zbrojny nie jest jedyną i do tego bezalternatywną drogą dla wyrażenia swojego patriotyzmu i zwykłej woli życia. Warto pamiętać, że wielu weteranów antyniemieckiego podziemia – nie tylko AK-owców, bo AK była największą, ale nie jedyną organizacją zbrojną polskiego podziemia! – wstępowało w szeregi LWP z prostego powodu. Nie było innej siły zbrojnej w szeregach której można było się bić przeciwko Niemcom. Bo dla wielu Polaków głównym wrogiem byli Niemcy, Sowieci i komuniści byli niewiadomą. Przecież rozrost formacji LWP z jednej dywizji w jesienią 1943 roku do 400 tysięcy w maju 1945 nie był dziełem przypadku. I to byli często bardzo dobrzy, dzielni żołnierze. Zresztą nie tylko z podziemia, często przedwojenni oficerowie i podoficerowie z wyzwalanych Oflagów, ale także Powstańcy Warszawscy. Dowodzili tego, że są dzielni i na Wale Pomorskim i w Kołobrzegu i nad Odrą. Ich tragedią było to, że po wojnie często to oni jako pierwsi trafiali do stalinowskich więzień. Ale ich dnia pamięci jakoś nie ma. Ale ich krew miała ten sam kolor co polskich żołnierzy pod Monte Cassino i Arnhem.
Inną sprawą jest to, że ogólny charakter działań zbrojnych po 1944 a czasem 1945 roku na terenach dzisiejszej Polski (i poza jej terenami) miał jednak charakter wojny domowej w której po obu stronach ginęli Polacy. Owszem, można obciąć wszelką refleksję na ten temat obcesowym zaliczeniem jednych do sił „czystego zła” a tych drugich do „czystego dobra”, ale znowu chyba to zbyt proste przeskakiwanie nad polską krwią. Przynajmniej dla mnie. Jak to w wojnie domowej – metody z obu stron były coraz bardziej okrutne a im dłużej wojna trwała, im mniej było nadziei na zmianę losów, tym bardziej podziemie leśne osuwało się w szarą strefę między regularnym wojskiem a zwyczajną leśną samowolką, trochę samoobronie, bo poza lasem czekał na nich, szczególnie po amnestii 1947 roku – tylko strzał w tył głowy.
I trzecia sprawa – wielu z polowych dowódców podziemia powojennego to postaci ogólnie rzecz ujmując bardzo różnego kalibru. Najbardziej legendarny z nich – Zygmunt Szendzielorz „Łupaszka” zaczął swoją działalność od niewykonania rozkazu Wileńskiego Okręgu AK i nie wziął udziału w akcji „Ostra Brama”. Owszem – usprawiedliwiał się, że wiedział, iż to się skończy Sybirem i rozbrojeniem, ale jednak inni komendanci Wileńskiego Okręgu AK jednak usłuchali i stawili się w wileńskiej godzinie „W” a potem podzielili z kolegami gorzki los jaki im przypadł w udziale. W normalnych warunkach wojennych „Łupaszka” za niewykonanie rozkazu zostałby ukarany co najmniej degradacją. Z innej strony – zupełnie nie jest dla mnie sprawa „Ognia” Józefa Kurasia. Bo oprócz tego, że rozwalał komunistów, nie jest jasne jak traktował zabijanie Żydów, często z UB i MO nie mających nic wspólnego. Kuraś nie był nikomu podporządkowany, nie uznawał nad sobą żadnego rządu ani komendy w praktyce był trochę samozwańcem. No i poza tym już mało kto pamięta, że ten legendarny „Ogień” zaczął od tego, że został w 1945 szefem struktur MO i UB w Nowym Targu i dopiero potem wrócił „do lasu”. Owszem potem rozbijał komendy MO i UB, rozbił więzienie w Krakowie, to wszystko prawda, ale oprócz tego nadal jest sporo niejasności, wystarczająco dużo by nie padać przed „Ogniem” na kolana jak przed podhalańskim świętym. W czasie wojny zupełnie świętych w zasadzie nie było. Ostatecznie legendarny major „Hubal” był mocno skonfliktowany z przełożonymi a przed kampanią wrześniową szykowała się degradacja, bo zamiast w komendzie pan major znikał na polowaniach z kolejnymi kochankami. No tak bywało. Nie było świętych ale byli bohaterowie, którzy potrafili przyćmić swoimi dokonaniami swoją małość, swoje błędy. Tylko, żeby o tym rozmawiać, trzeba wstać z klęczek.
Wielu komendantów z lasu próbowało się z komunistami układać za cenę osobistego bezpieczeństwa dla siebie i swoich podkomendnych i pewnie gdyby je uzyskali i mogli im ufać – to podziemie by szybciej zostało rozbrojone. Tak było na przykład w wypadku innej legendy – „Zapory” Hieronima Dekutowskiego, który w zasadzie ostatnie miesiące na wolności próbował tylko zapewnić swoim ludziom przetrwanie i brak takiej gwarancji kazał mu ciągle wracać do lasu i tam czekać na zmianę sytuacji, ale – co warto zauważyć od wiosny 1947 oddział praktycznie wstrzymał akcje zbrojne.
No i czwarta okoliczność budząca wątpliwości w tym ogólnonarodowym powtarzaniu „sława gierojom” – dziesiątki, jeżeli nie setki tysięcy żołnierzy polskich, takich jak na przykład legendarny „Radosław” – Jan Mazurkiewicz, próbowali jednak innych strategii przetrwania i próbowali się z nowym potworem, nowym systemem jakoś się układać. Na opowieść o losie tej większości, która także nie miała lekko i także bywało że ginęła w stalinowskich katowniach jakoś też nie widać miejsca. Czy można ich nazwać zdrajcami tylko dlatego, że – w gruncie rzeczy bardzo trzeźwo i rozumnie – oceniali szanse oporu jako zerowe i wybierali przetrwanie, chociażby tylko biologiczne? Przypomnę, że Polska w wyniku migracji, działań wojennych, holocaustu, wywózek, zmiany granic etc. liczyła w 1945 roku o 7,5 miliona obywateli mniej niż w 1939 roku.
Rozumiem cześć dla osobistej odwagi, waleczności, wierności mimo wszystko. Rozumiem tragedię tamtych ludzi, dla których opór był walką o przetrwanie. Jednak trudno mi doszukać się w ich postawie realnej wizji sensu i celów walki, którą prowadzili, często w odosobnieniu, bez łączności ze sobą, często jako samozwańczy komendanci jednego, dwóch powiatów, wyłapywaniu, likwidowani jeden po drugim tak przez tyłowe jednostki NKWD jak i przez „swoich” co przeszli na drugą stronę. I trochę mnie zastanawia to propagandystowskie wmawianie wszystkim, że przez 75 lat nic się dla ich pamięci nie robiło, że nikt o nich nie pamiętał, jakby się tworzył jakiś mit, legenda, że długo nic a teraz tak. Owszem, znakomicie że się odcyfrowuje tożsamość z bezimiennych grobów, świetnie, że się przeprowadza badania, próbuje opisać ich losy. Martwi mnie tylko czy, aby nie opisuje się ich na jednostajną, bohaterszczyźnianą nutę, która niweluje złożoność barw i tonów, a były kilka co najmniej fałszywych tonów w tamtej symfonii. W latach 70-tych ubiegłego stulecia Jacek Kaczmarski śpiewał piosenkę „Świadkowie” i to była jedna z jego najbardziej znanych piosenek, a przy tym znakomity tekst poetycki na temat. Chętnie bym przeczytał porządne opracowanie historyczne podejmujące dyskusję z różnymi źródłami, o tym jakie były faktyczne rozmiary tego podziemia, jaki był bilans, ilu ludzi zginęło po obu stronach tej – w znacznym stopniu – bratobójczej wojny. Kolejne kolorowe rekonstrukcje historyczne w ramach których młodzież masowo oddaje się udawaniu cierpienia i ran w zrekonstruowanych ubrankach i ze zrekonstruowanymi karabinami są jakoś od dociekania tej historycznej prawdy bardzo daleko.