piątek, 19 kwietnia 2024
rado_wisniewski1Ostatniego wywiadu jako redaktor naczelny pisma literackiego „Red." Radosław Wiśniewski udzielił sam sobie. Poniżej przedstawiamy ów ekskluzywny materiał niemal w całości. Ewentualne skróty pochodzą od redakcji.



RW: No i co, nie udało się Panie Red.?

WR: Zaraz, zaraz, jak to się nie udało?

RW: No, to, że rozmawiamy, jest najlepszym dowodem, że się nie udało, przecież pretekstem naszej rozmowy jest to, że przygotowywany jest ostatni numer pisma literackiego „Red."...

WR: Owszem, ale to nie znaczy, że się coś dramatycznie nie udało, że to jakaś klęska. Myślę nawet, że ten numer ostatni może być dość zabawny i atrakcyjny. Niemal radosny. A wracając do zagajenia - nie ma na tym świecie rzeczy wiecznych i niezniszczalnych. Uważam, że często o tym, co trwa, chociaż nie ma racji bytu, można mówić, że jest nieudane, niż o tym, co tracąc swoją rację bytu, pokornie schodzi ze sceny. Popatrz na tę scenę pism literackich, kulturalnych, społeczno-kulturalnych. Podstawową formą ich istnienia jest pół-istnienie, a w ramach niego wyróżniamy kilka typów pół-istnienia, na przykład - istnienie mniemane, hibernacja, obkurczenie metafizyczne, czkawka dotacyjna. Kiedy zabieraliśmy się za robienie pisma - a był to rok 2005, nie chcieliśmy wpaść w jedną z tych kolein. Stwierdziliśmy, że to właśnie nam grozi, w zasadzie już się w tę strefę cienia, między światłością a mrokiem, osunęliśmy, bo numer poprzedzający numer ostatni ukazał się w kwietniu 2011 roku i w sprzedaży był do późnego lata roku 2011, a zatem przerwa w momencie wydania kolejnego numeru „Red.-a" wyniesie ponad rok. Domykamy figurę, dopisujemy kropkę na końcu rozdziału.

RW: To już nieodwołalnie podjęta decyzja, koniec?

red_lipiec_2012WR: No może wydarzyć się cud, bo on zawsze może się wydarzyć. Ale poprzedni rok był bardzo słaby, fizycznie do czytelników trafiły ledwie dwa numery, jeden na przełomie roku 2010 i 2011, drugi wiosną-latem 2011, a potem długa i zła jesień, dziwna zima. Teraz jest szansa wydać numer, to wydajemy, ale naprawdę bliżej nam do odejścia. Stąd też układ tego numeru - wydajemy wszystko, co z różnych względów nie mieściło się w pozostałych numerach. Dużo fajnej prozy, fajnej poezji, trochę szkiców, recenzji, a na dokładkę, moim zdaniem, dwa mocne debiuty - Jarka Mosera i Janusza Radwańskiego, obaj są laureatami konkursu o Złoty Syfon Scherffera na zbór wierszy. Nie wiem, kiedy i czy w ogóle ukaże się kolejny numer. A wiesz, mnie ani nikomu z redaktorów nikt za tę robotę nie płaci, więc nie wiem, czy komuś się będzie chciało wskrzeszać tytuł za pół roku, jak pojawią się być może kolejne pieniądze. Nie wiem, czy będzie energia między ludźmi. A nawet jeżeli taki numer się pojawi, to prawdopodobnie nie będzie już ten sam „Red.", którym „Red." miał być. Zresztą takiego „Red.-a" nigdy nie było. Takiego, jakim miał być.

RW: No to jednak nie udało się Panie Red., nie tak to miało wyglądać chyba u początków?

WR: W stosunku do zamierzeń chyba się niewiele rzeczy udaje na tym świecie. No dobra, w pewnym sensie się nie udało, o tyle, że zamiary były ambitniejsze i szersze. Chcieliśmy robić pismo, które zarazem byłoby dostępne i ambitne, do dostania w miasteczku, wiosce (przynajmniej potencjalnie), do przejrzenia w Internecie i jeszcze było nośnikiem książek poetyckich, łamiąc mury getta wokół nowej poezji. Ówczesny zespół redakcyjny wierzył skrycie, że jest gdzieś czytelnik, który by może chciał wiedzieć, co się w literaturze dzieje, jakie rzeczy o lepsze miejsca dla siebie walczą, ale został od tego obiegu odcięty i nawet jakby chciał, to nie ma jak. Internet to gęstwina, obieg czasopiśmienniczy zatrzasnął się w salonach „Empik" i kuniec. Świat nie widział, historia nie słyszała. Tam, do tego człowieka chcieliśmy dotrzeć i chyba nam się nie udało, ale nie wiemy do końca dlaczego.

RW: To pomysły i postulaty tyleż słuszne co ogólne. Wśród redakcji kilkudziesięciu czy ponad stu czasopism pewnie każdy chciałby osiągnąć to, co i wy. Skąd ta bezczelność i buta, bo tylko to mogło stać za pewnością, że ekipa ludzi, która nigdy nie robiła czasopisma na gołej ziemi, w małym mieście stworzy czasopismo, jakiego nie udało się zrobić w Warszawie, Gdańsku, Krakowie, Wrocławiu?

WR: Nie chodziło o bezczelność czy butę. Uznaliśmy, że właśnie oddalenie, dystans do wielu nieprzekraczalnych, wydawałoby się, barier będzie naszym atutem, a nie kulą u nogi. Liczyliśmy na dużo większą sprzedaż, większą skuteczność reklamy, z faktu, że wydawcą będzie organizacja pożytku publicznego wywodziliśmy nadzieję na dodatkowe wpływy z 1% odpisów podatkowych PIT. Rozumowaliśmy tak, że jeżeli czytelnik będzie zadowolony, to niezależnie od tego, że kupi pismo, to może jeszcze przeleje pieniądze, które i tak musiałby oddać państwu polskiemu. No ale tutaj w oczywisty sposób przegrywaliśmy i przegrywamy konkurencję z Caritas, Fundacją TVN czy Fundacją Polsat oraz innymi właścicielami banerów, z których milcząco przemawiają wielkie dziecięce oczy, względnie psie oczy. Przegrywamy zresztą tak samo, jak wiele innych małych organizacji pozarządowych. W 1% liczy się przede wszystkim łatanie niewydolnej służby zdrowia i służb opieki społecznej, a nie rozwój inicjatyw obywatelskich, ale to bardziej opowieść o zupełnie innych sprawach, o stanie państwa polskiego. Eksperymentowaliśmy - próbowaliśmy różnych sieci dystrybucji poza „Empikiem", ale tutaj natrafialiśmy na nokautujące wymogi. Nokautujące jak na wydawnictwo niekomercyjne. Wyobraź sobie, że w negocjacjach w firmą dystrybucyjną, która chciała brać od nas 300 do 400 egzemplarzy pisma, pojawia się wymóg opłaty za samo wejście do sieci dystrybucji 7000 netto. Jakby nie wystarczyło, że każda firma pobiera od wydawcy pisma haracz w wysokości minimum 50% ceny wydrukowanej na okładce. No to nie jest poezja, to jest brutalna proza. Na to pewnie sami byśmy nie wpadli, gdybyśmy nie zdecydowali się na ten eksperyment o nazwie „Red.".

RW: To dość kosztowny czasowo, energetycznie i finansowo eksperyment. Może lepiej było zająć się prawdziwą działalnością pożytku publicznego, jak ratowanie koni z rzeźni, dokładanie do szpitali onkologii czy hospicjów?

WR: Takie stawianie sprawy to kiepska demagogia. Nie wiem, dlaczego wyręczanie Państwa w roli dostarczyciela usług medycznych ma być szlachetne i usprawiedliwione, a uzupełnianie polityki kulturalnej, a raczej jej braku, gdy chodzi o literaturę, ma mieć etykietkę niezrozumiałej fanaberii pięknoduchów. Państwo i społeczeństwo powinno rozwijać się i działać harmonijnie. Nie da się powiedzieć, że interesują nas tylko szamba, a wodociągi już nie, czy że Państwo ma budować ściany, a obywatele dachy. Nikt nie dyskutuje, że powinny istnieć teatry czy muzea, opera, filharmonia, i nikt nie oczekuje, że to będą rzeczy tanie w utrzymaniu, a przy tym jeszcze dochodowe. Kultura - a pismo literackie to działanie jednak z zakresu kultury - ma trochę inne miejsce i inne pełni funkcje społeczne. Prowadząc „Red.-a" wiele razy w czasie rozmów na różnym szczeblu miałem często wrażenie, że muszę udowodniać, że nie jestem wielbłądem. Podam przykład z innej beczki - czy Instytut Pamięci Narodowej zarabia na siebie? Nie. Ale ma obowiązek udostępniać np. wystawy edukacyjne za darmo, każdemu podmiotowi, który o to poprosi. Pismo literackie, jeżeli ma być ośrodkiem jakiejś niezależnej myśli, działania, a nie po prostu nerwową reklamówką komercyjnych domów wydawniczych czy sieci dystrybucyjnych - potrzebuje podobnego zdefiniowania swoich celów i zasad funkcjonowania. Zresztą to myślenie zdaje się powoli zmieniać, ale chyba dla „Red.-a" i jego ekipy ma to coraz mniejsze znaczenie. Takich raf w myśleniu, stereotypowych murów było wiele po drodze. Raf lokalnych, regionalnych i krajowych.

red_lipiec_2012

RW: Nie ma to, jak użalać się nad sobą, gdy nie wyszło. Mógłbym odpowiedzieć - nie daliście rady, dajcie pole silniejszym; narzekasz Waść na rozdrobnienie sceny czasopiśmienniczej - zejdź z niej i pomóż się jej skonsolidować...

WR: A Ty ciągle z tym, że nie wyszło. Zacznijmy od tego, że od samego początku działalności „Red.-a", a nawet pre-redowej staraliśmy się łączyć, nie dzielić. Próbowaliśmy jeszcze w 2001-2002 zmontować redakcję w oparciu o ówczesne art.-ziny regionu od Zgorzelca po Opole, a wychodziło tego trochę, ze świdnicką „Arytmią" na czele. Zresztą tak myśleliśmy, że „Arytmia" pociągnie pismo w stronę dystrybucji, a reszta - „Q-mage", „Pagina", „Cermait" i oczywiście „BregArt" dostarczą potencjału ludzkiego, autorskiego. Okazało się, że ten numer nie wyjdzie, jak się robi fuzje, to zawsze ktoś coś traci, a ktoś zyskuje. Nikt nie chciał nic tracić, wszyscy chcieli zyskać, i tak ten projekt się rozpadł, zanim się zaczął. Okazało się, że nie ma co jednoczyć istniejących podmiotów, trzeba stworzyć swój, silniejszy od innych i przejąć przyjaźnie kapitał intelektualny. I wydaje mi się, że to nam się poniekąd udało. Zejście jakiejś redakcji z rynku idei nie powoduje zresztą od wielu lat powstania na jej gruzach nowej. To osobny paradoks. Zniknięcie „Nowego Nurtu", potem „Studium", „Portretu", „Arytmii", „Pracowni", „Artylerii", „Kursywy", „Undergruntu", „P.A.L- u" nie polepszyło w niczym losu innych czasopism, tylko ograniczyło krąg czytelników i możliwości publikacji. Odchodzenie redakcji nie wywołuje odruchu konsolidacji. To raz. Dwa - wcale się nie użalam, tylko wskazuję bariery, na które natrafiłby i natrafi każdy, kto będzie chciał zrobić pismo, i to jakiekolwiek, także internetowe, niby prostsze, ale wcale nie. Bo mitem jest, że można robić pismo internetowe za darmo, chyba że się samemu zna na programowaniu i ma masę czasu. Poza tym ja bym chciał jednak zmienić ton tej rozmowy. Na pewno wydanie numeru o podtytule „ostatni" to okazja do podsumowań, ale one nie są jednoznacznie negatywne.

RW: Panie Red., to w takim razie słucham, co się udało? Jakie treści, jakie rzeczy przebiły się do świadomości zbiorowej ludu literackiego miast i wsi dzięki „Red.-owi". Bo sam fakt istnienia, wegetowania przez kilka lat to trochę mało.

WR: Wydaje mi się, że kilka rzeczy nam wyszło całkiem nieźle. Po pierwsze „Red." był nośnikiem książek poetyckich, dzięki czemu niewątpliwie udało nam się przebić pułap nakładu 1000 sztuk dla książki poetyckiej, który wydawał się nie do przeskoczenia. My wydawaliśmy książek od 1800 do nawet 2400 i nawet jeżeli wracały ze zwrotami z dystrybucji, to bilans sprzedaży wydawał się i wydaje nadal zachęcający. Powiedz mi, kto poza Miłoszem i Szymborską sprzedawał w Polsce więcej niż 600 egzemplarzy tomiku? A myśmy mieli takie rekordy w ciągu trzech miesięcy, kiedy pismo było w dystrybucji...

RW: A tam, granda, ludzie kupowali pismo, tomik był podczepiony, raczej go nie czytali...

WR: Tego nie wiadomo, wiadomo, że z numeru, do którego były załączone „Zdania na wypadek", wiersze wybrane Karola Maliszewskiego, zostało nam kilkanaście archiwalnych tomików - z 2 tysięcy. Fakt, po wielu latach - ale jest to, uważam, osiąg. 2000 sztuk tej książeczki, niełatwej, trafiło różnymi drogami do odbiorców, i to wcale nie poprzez pocztę. Swoją zasługę niewątpliwie miał sam autor, niezwykle aktywny i pracowity na wielu polach, zasłużył się dla książki tamten numer z podtytułem „Pornografomania".

RW: Do którego bardziej by pasował zupełnie nietrafiony tom Jakuba Winiarskiego „Piosenki starego serca", który wyszedł jak pięść w oko z ciekawym numerem ukraińskim w 2011 roku...

WR: I widzisz, wcale się nie zgodzę, że tom Jakuba był nietrafiony, był kontrowersyjny, próbował być w każdym razie, i nikt go nie chciał wydać, poza nami, to też jakoś świadczy o tym, co robiliśmy. Może to wada, ale moim zdaniem nie - kiedy ludzie Ci mówią - jak u Was się nie ukaże, to nikt tego nie puści, bo się boją, bo nie pasuje pod ideologię. Było też sporo tekstów, które się u nas pojawiały w piśmie, których autorzy nie umieli sobie długo znaleźć uznania u innych wydawców i redaktorów, a potem się okazywało, że to myśmy mieli rację. Na przykład Radosław Kobierski...

RW: ...Wolne żarty, Radosław Kobierski był znany i bez was...

WR: Zgoda, ale jego powieść, wydana ostatecznie pod tytułem „Nod" w W.A.B., bardzo długo była znana tylko z fragmentów, z których sporo drukowaliśmy u nas. „Burzę" Macieja Parowskiego, autorytetu w świecie SF, także drukowaliśmy, zanim się ukazała wydana przez Narodowe Centrum Kultury i zanim otworzyło się wieko pudełka zwanego historical fiction. I to zjawisko także staraliśmy się dostrzec, nazwać, zdefiniować, ilustrując teksty zresztą znanymi a udostępnionymi nam za dramo zdjęciami Zbigniewa Libery, za co jeszcze raz dozgonne podziękowania dla Mistrza i Galerii Raster. A oprócz tego domagania się nowości, dokonań, jest tak zwana bieżąca służba i ona jest najważniejsza. Że napiszesz esej, szkic, recenzję, kawałek prozy - i masz gdzie tym błysnąć, pokazać się. Mam nadzieję, że taką otwartą platformą udało się nam być, taką tratwą, posklejaną może z nieprzystających do siebie kawałków beli drewna, ale jednak nieźle dającą radę.

RW: No właśnie, niespójność tego, co proponowaliście, moim zdaniem była jednym z głównych kłopotów tego tytułu...

WR: Spójność bardzo często jest nieszczera i nieprawdziwa, jest sztucznym wytworem. Pokaż mi spójne koncepcje pisma, które jest ciekawe, tylko ideologiczne, a te pozycje są i były zajęte przez „Krytykę Polityczną" (powyżej 3 lub 4 numeru), „Frondę" i „44", „Ha!art". To raz, a dwa, nie jestem pewien, czy to, czego oczekuje czytelnik, to spójne ideologicznie czasopismo, czy raczej coś całkiem innego. Nieregionalny i nieideologiczny periodyk, który miewa jakieś wycieczki w stronę rozmaitych zagadnień, ale bez zadęcia, pretensji do przycinania rzeczywistości pod przyjęte a priori założenia. Zresztą rzeczywistość nie odkształca się pod zaklęcia ideologów, odkształca się pod naporem zupełnie innych sił - ale to już zupełnie inna bajka.

RW: No właśnie, jaka teraz bajka przed Panem, Panie Red.?

WR: Moja bajka jako red. nacz. a bajka „Red.-a" i grupy ludzi wokół niego zgromadzonych to nie to samo. Zawsze będę podkreślał, że „Red." to dzieło na różnych etapach kilkunastu osób, którym się chciało coś zrobić, spróbować dać swój własny głos. Ale głos można dawać na różne sposoby, nie tylko redagując pismo „Red.". Może warto rozważyć wejście w jakieś redakcje już istniejące, a może stworzyć zupełnie nieczasopiśmienniczy projekt? Nie wiem tego ja i chyba nikt wokół. Na razie jest ten numer, a w nim teksty, jak pokazuje ten spis treści, które wcale sroce spod ogona nie wypadły. A ja może będę miał wreszcie czas dokończyć książkę krytyczno-literacką i zajmę się wreszcie swoją twórczością. Świat się nie kończy na jednym niskonakładowym piśmie literackim.
red_lipiec_2012

wisniewski na pasku