Szewc bez butów chodzi... Stare porzekadło jak ulał pasuje do bohaterki tego opowiadania, osoby mającej w dorobku setki artykułów poświęconych brzeżanom (i nie tylko), znanym i nieznanym, a częstokroć niesłusznie zapomnianym.
To opowieść o Zofii Wieczffińskiej-Mogilnickiej, o której dotąd nic obszerniejszego nie wydrukowano, a jeżeli już, to zgoła niewiele, były to najwyżej okazjonalne informacje.
Zadanie opisania, czy też scharakteryzowania osoby tak niepospolitej, jest nieproste. Wiele w długim życiu dokonała by wszystko pomieścić w paru akapitach. Dlatego posłużymy się fragmentami jej wypowiedzi, bo nikt jak ona tyle nie pamięta, właścicielka pamięci absolutnej. Fenomen ów, mimo upływu lat nie maleje, przeciwnie, zdumiewa i zachwyca. Oto dźwigająca ósmy krzyżyk nestorka, bez zająknięcia, z piękną dykcją, recytuje monumentalny poemat Artura Oppmana „Koncert Chopina”. Kryguje się, że nie ma wielkich talentów, co należy poddać w wątpliwość już po wysłuchaniu pierwszych wersów, aż do zakończenia utworu, trudnego w warstwie słownej, swoistego toru przeszkód nawet dla profesjonalnych recytatorów. Podpowiadanie jest bez sensu, sufler przy pani Zofii poszedłby z torbami, bo Zofia M. to pamięć absolutna!
- Kiedy nauczyła się się pani tego wiersza?
- Sześćdziesiąt lat tamu!
- Oczywiście często wraca pani do tekstu…
- A po co? Wszystko do dziś pamiętam!
Siła, energia, entuzjazm, witalność, animusz, pogoda ducha, pozytywny niepokój, otwartość, dociekliwość, życiowy realizm, ciekawość ludzi i świata, żądza wiedzy, konsekwencja, upór i wiele, wiele więcej...
- Jak to się stało, że nikt o Zofii Mogilnickiej dotąd nikt nic nie napisał?
- Bo ludzie dbają o profity i stołki, a cała reszta niewiele ich obchodzi! Jedna osoba na mnie się poznała. W swoim czasie kierownikiem wydziału kultury był młody historyk, który powiedział: „Pani utrwaliła historię życia swojego pokolenia. I to jest pani zasługa największa”. Piękne słowa, które zapadły głęboko w pamięć.
- Co trzeba mieć w sobie, by tak się interesować światem, życiem i mimo upływu lat, nie tracić wewnętrznego żaru?
- Trzeba mieć pasję i chcieć ją realizować. Mam pasję pisania, jak nie piszę - nie żyję.
Całe dorosłe życie Zofii Mogilnickiej związane jest z Brzegiem w który wrosła duszą i sercem.
- Jakie były początki? Dziewczyna ze wschodniego krańca Polski, mieszkanka Międzyrzeca Podlaskiego, ląduje na drugim brzegu Polski…
- Maturę zdawałam na Podlasiu i w tym czasie obowiązywały „nakazy pracy”. Rok przede mną maturę zrobiła moja siostra i została skierowana do Brzegu. Był rok 1953, wtedy nie wiedziałam nawet, gdzie ten Brzeg leży, ale dostałam nakaz pracy w województwie lubelskim w miejscowości Cyców. Zaprotestowałam! Nie pojadę, po pierwsze, bo bardzo mi się nazwa nie podoba, a po wtóre mama nie będzie jeździła raz do jednej, raz do drugiej w rożne strony świata. Pędzę więc do wydziału pracy w Lublinie i trafiam na brata ówczesnego prezydenta… Juliana Bieruta! Bezceremonialnie walę - ja nie pojadę do żadnego Cycowa!; a on na to: a ja nie mam innych skierowań! W końcu skapitulował i nakaz cofnął, a ja następnego dnia z jedną walizką, z dwoma sukienkami i swetrem, udałam się na Ziemie Zachodnie.
- Pierwsza praca?
- Trafiłam do Zjednoczenia Przemysłu Cukrowniczego i wylądowałam z Lewinie Brzeskim w tamtejszej Cukrowni, gdzie w trakcie kampanii buraczanej posadzono mnie na wadze, potem awansowałam do działu finansowego, a z czasem zostałam kierowniczką zbytu. Jako jedyna kobieta kierownik! Wszyscy mnie chwalili. Trwało to 3,5 roku.
- 18 km od Brzegu i dojazdy do pracy…
- Parowozy i wagony towarowe z twardymi ławkami dookoła, Dziki Zachód, w takich, dalekich od romantyzmu, okolicznościach poznałam Jurka Mogilnickiego mojego męża. Przyglądałam się mu dwa lata, by w trzecim roku znajomości wyjść zamąż. Lepszego towarzysza życia nie mogłam sobie wybrać. Przeżyłam z Jerzym blisko 60 lat (zabrakło dwóch tygodni).
Nowa praca, rodzina, przychodzą na świat córki (które dały Zofii czwórkę wnucząt), edukacja w Państwowym Studium Kulturalno-Oświatowym we Wrocławiu i pojawia się wielka miłość: grupa muzyczna „Piastelsi”. Rozmawiamy w dniu szczególnym, tuż przed towarzyskim spotkaniem członków z okazji 55. rocznicy założenia zespołu. „Piastelsi” - rodzi się brzeska legenda pod czujnym okiem kierowniczki Klubu „Odra” w Brzegu.
- Pamięta pani pierwszy skład?
- Leszek Rajtar (saksofon, klarnet), Andrzej Urbanowicz (gitara basowa), Jurek Kondracki (gitara), Janek Żelazowski (gitara solowa), Tadzio Wionczek (perkusja). Chłopcy po kolei byli powoływani do wojska i musieliśmy szukać zastępców. Wszystkich ich pamiętam i ciągle wspominam.
- Było wiele sukcesów estradowych, proszę wymienić ten największy.
- Konkurs Muzyczny w Polanicy Zdrój. Moi artyści przygotowali bardzo ambitny program, w tym „Czardasza” Montiego. Ten niezwykle trudny technicznie utwór mógł wykonać na gitarze jedynie Janek Żelazowski, młodzieniec ze słuchem absolutnym, multiinstrumentalista, największa gwiazda „Piastelsów” - talent samorodny, niestety nie do końca wykorzystany.
Zespół działał 12 lat i został rozwiązany w roku 1976, przez kolejne składy przewinęło się blisko 60 muzyków. W Międzyzakładowym Klubie „Odra”, finansowanym początkowo przez trzy podmioty: Olejarnię, Browar i Cukierki, prócz grupy muzycznej, prowadzono działalność oświatowo-wychowawczą. Prężnie funkcjonowała świetlica dla dzieci, biblioteka oraz kino „Związkowiec”. Niestety, wszystko zaczęło się zmieniać. Zlikwidowano Browar, później wycofały się Nadodrzańskie Zakłady Przemysłu Tłuszczowego i w końcu księgowy Cukierków zaczął psioczyć, że klub zużywa za dużo prądu...
Wielką pasja Zofii Mogilnickiej jest kronikarstwo. Do chwili obecnej powstały 54 tomy uwieczniające różne dziedziny z życia miasta, w trakcie tworzenia jest 55 księga dotycząca PCK. Przepastne tomy z mnóstwem niepowtarzalnych zdjęć, setką nazwisk, opisami wydarzeń i przede wszystkim daty, daty, daty! Wielką troską pani Zofii jest, że dotąd nie znalazła nikogo, kto zajmie się jej spuścizną. Przeogromny materiał czeka na cierpliwego biografa, bo kroniki są znakomitym materiałem na naukową dysertację.
- Córka mityguje mnie: Mamo! Za dużo wymagasz od ludzi; a ja na to: od was też wymagałam i dlatego mam porządne córki. Wymagać trzeba, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, bo cię zaklaszczą.
- Zawsze wybierałam koleżanki mądrzejsze od siebie, bo przy mądrym można wyłącznie zyskać. Pewnego razu oglądam w TV „Kawiarenkę pod Globusem” red. Badowskiego i kogo widzę? Elżbietę Górską - koleżankę ze szkolnej ławy, która w międzyczasie zniknęła z horyzontu. Występuje razem z Tony Halikiem, jako Elżbieta Dzikowska. Był to znakomity moment do reaktywowania znajomości, bo w młodości byłyśmy serdecznymi przyjaciółkami.
- Ciągle coś piszę, zaglądam do encyklopedii i prowadzę nawet notatki z teleturnieju „Jeden z Dziesięciu” /śmiech/. Hasła, których nie znam zapisuję i potem, przychodzą dzieci, a ja sprawdzam ich wiedzę /śmiech/.
Kończy się nasze spotkanie…
- O czym osoba z tak barwnym życiorysem marzy i jakie miewa sny?
- Marzenia mam najprostsze… żeby dzieci były zdrowe. A sny zawsze blisko natury…
A to tylko tak szumi liść na polskim drzewie,
A to tylko tak pluszcze polski deszcz w ulewie,
A to tylko tak tęskni serce po tym wszystkiem:
Za kamieniem przydrożnym – za niebem – za listkiem.
(fragment utworu A. Oppmana)
Pani Zofia prezentuje sukienkę, którą właśnie kupiła i zapowiada, że wkrótce przeprowadza się bliżej dzieci do nowego mieszkania, bo już ma trochę dość czwartego piętra bez windy...