Po przeszło trzech latach prac jego "Król" właśnie trafia na telewizyjne ekrany.
Ale Jan P. Matuszyński nie marnuje czasu, realizując swą kolejną fabułę – "Żeby nie było śladów" wg reportażu Cezarego Łazarewicza. O trudnej sztuce adaptacji, największych wyzwaniach i nieoczywistych inspiracjach rozmawiamy z Janem P. Matuszyńskim, reżyserem najbardziej wyczekiwanej serialowej premiery sezonu.
Jan P. Matuszyński na planie serialu "Król", fot. Łukasz Bąk/ fot. Canal+ Polska
Kiedy zaczęła się twoja przygoda z "Królem"?
Ponad trzy lata temu. W lutym 2017 roku Aneta Hickinbotham i Leszek Bodzak z Aurum Film, z którymi zrobiłem "Ostatnią rodzinę", zaproponowali mi, bym wyreżyserował serial dla Canal+ na podstawie powieści Szczepana Twardocha i chwilę później dołączyłem do zespołu. Prace scenariuszowe były wówczas we wstępnej fazie - były jedynie zarysy odcinków i wstępne treatmenty pierwszych dwóch epizodów, które później zresztą dość mocno ewoluowały.
"Król" stał się jednym z twoich autorskich projektów. Jednym z tych, które przygotowujesz ze szczególną pieczołowitością i namysłem. Nie spieszy ci się?
Staram się przykładać do wszystkich projektów, w których biorę udział, ale nie we wszystkich projektach mam taką przestrzeń, możliwości i wolność jak przy "Królu". Po sukcesie "Ostatniej rodziny" w Gdyni rozmawiałem z Gośką Szumowską, która radziła mi, żebym jak najszybciej zrobił kolejny film. Ale ja już wtedy wiedziałem, że nigdzie mi się nie spieszy i kolejny projekt będzie, podobnie jak film o Beksińskich, dojrzewał dość długo.
Kilka dni po premierze "Ostatniej rodziny" uciekłem więc w Bieszczady, gdzie zaczynałem zdjęcia do serialowej "Watahy". Dzięki temu udało mi się ominąć wiele ścianek i imprez towarzyszących premierze "Ostatniej rodziny". W międzyczasie zacząłem myśleć o nowych, autorskich projektach.
Pomiędzy "Ostatnią rodziną", a "Królem" było ich w sumie dość dużo - zarówno fabularnych, jak i dokumentalnych. Dwa z tych projektów, znalezione mniej więcej w tym samym czasie zresztą, poszły do realizacji. Pierwszym było "Żeby nie było śladów", adaptacja reportażu Cezarego Łazarewicza o zabójstwie Grzegorza Przemyka, a drugą – "Król".
Nie chciałeś sam pisać scenariusza?
Od lat staram się nie pisać swoich filmów. I jak dotąd dobrze mi to wychodzi. Wolę pełnić rolę wrednego, dociekliwego script doctora i kogoś, kto pomaga przy tworzeniu materiału literackiego. Głównym motorem takiej postawy jest pewnie chęć zachowania świeżości spojrzenia i patrzenie na projekty jednak z pewnej perspektywy, przynajmniej na etapie prac nad tekstem, a nie z pierwszej linii frontu. Parę lat temu miałem taką próbę scenopisarską i skończyło się tak, że nawet jak byłem z czegoś jako tako zadowolony, to już dalej nie chciało mi się tego kręcić, bo historia mnie po prostu zmęczyła.
Tak wyszło, że każdy z moich projektów ma innego scenarzystę. Autorką scenariusza "Żeby nie było śladów" jest Kaja Krawczyk-Wnuk, a "Król" to dzieło w pewnym sensie zbiorowe, którego głównym scenarzystą był Łukasz M. Maciejewski, z którym wcześniej chciałem adaptować inną książkę Cezarego Łazarewicza – "Eleganckiego mordercę" o seryjnym zabójcy Władysławie Mazurkiewiczu.
Jak łączyłeś pracę nad "Żeby nie było…" z "Królem"?
Oba projekty były od początku ze sobą powiązane, bo pojawiły się w tym samym czasie, miały założony podobny timing i część ekipy miała się powtórzyć. To powodowało naturalne komplikacje, które na szczęście zidentyfikowaliśmy stosunkowo wcześniej, co pozwoliło na - w miarę możliwości - sensowną koordynację. Prace scenariuszowe na szczęście mogły trwać w tym samym czasie do obu projektów, a jeszcze po drodze zrobiłem przecież "Nielegalnych" i parę innych rzeczy. W przypadku "Króla" zależało nam szczególnie, żeby zrobić serial, którego nikt z nas – twórców ani producentów – nie będzie się musiał wstydzić. Wielkie brawa należą się producentom, Leszkowi Bodzakowi i Anecie Hickinbotham, którzy zapewnili nam komfortowe warunki do pracy – m.in. to, że zdjęcia mogły ruszyć dopiero pół roku po zamknięciu prac scenariuszowych. To dało nam czas, żeby dobrze się przygotować do wejścia na plan. To by się nie wydarzyło, gdyby Canal+ nie dał nam wyjątkowej jak na serial swobody twórczej.
Jak przebiegały prace scenariuszowe?
W "Królu" mieliśmy mocny zespół scenarzystów, który prowadził Łukasz M. Maciejewski, a wraz z nim pracował Szczepan Twardoch. Niedługo później do zespołu dołączyła Dana Łukasińska, a także Anna Bielak, która była konsultantem i script doctorem projektu. Wspólnie spędziliśmy z tym projektem prawie dwa lata, szlifując kolejne drafty scenariuszy i sprawdzając, czy nasza historia ma odpowiednią siłę. Regularnie się spotykaliśmy, żeby przegadywać postępy w pracach i omawiać różne zagadnienia od koncepcyjnych po szczegółowe. Poza wspomnianym osobami był z nami jeszcze dość często Leszek Bodzak, który zawsze musi wrzucić swoje trzy grosze, które zazwyczaj są na szczęście uwagami merytorycznymi i stymulującymi do dyskusji, a nie postawą, która się sprowadza do obcinania skali i rozmachu, tak typowego zachowania w naszych realiach.
Myślę, że jednym z sukcesów tej grupy było właśnie to, że poza silną reprezentacją scenarzystów i autora książki, zarówno reżyser jak i producent byli stale właściwie obecni. Przez to projekt nie zbaczał na boczne tory i można było w tym składzie rozwiązywać właściwie każdy z napotkanych problemów. Często wpadała też do nas Aneta czyli druga połówka Aurum, z którą omawialiśmy, szczególnie w późniejszym etapie prac, wątpliwości co do możliwości realizacyjnych niektórych scen. A najlepsze, że wszystko to odbywało się na równych prawach. Każdy mógł powiedzieć, co myśli bez większego skrępowania. Inna sprawa, że akurat powyżej wspomniane osoby niespecjalnie się krępują.
Co najbardziej pociągało cię w "Królu"?
Dla mnie ten serial był melancholijną podróżą do nieznanego mi świata, którego dawno już nie ma. Dzięki "Królowi" mogłem wejść w rzeczywistość, której nie znam – zobaczyć II Rzeczpospolitą i przedwojenną Warszawę, poczytać o czasach naszej urojonej potęgi, gdy myśleliśmy, że Madagaskar będzie naszą kolonią.
Z drugiej strony w "Królu" pociągał mnie świat gangsterskich porachunków i brudnych interesów. Zawsze byłem fanem kina sensacyjnego, kryminalnego i gangsterskiego, więc widziałem w tym świetną przestrzeń do pracy.
Rzeczy, które mnie w "Królu" pociągają, jest dużo, dużo więcej. Na szczęście tyle, że przez te lata ten projekt, pomimo wielu trudów, mi się nie przejadł ani nie znudził.
Fani "Ostatniej rodziny" z pewnością nie uwierzą, że "facet od Beksińskich" tak naprawdę kocha "Robocopa"?
Kocham, absolutnie. Mam go na blu-rayu i ubolewam nad tym, że ktoś odważył się zrobić jego remake. To w ogóle strasznie smutne, że wszystkie klasyki z lat 80., które po latach doczekały się nowych wersji, w tych współczesnych wcieleniach okazywały się tragedią. Tak było z "Robocopem", ale i z innym klasykiem – "Pamięcią absolutną". Zresztą od Beksińskich do tych filmów wcale nie tak daleko, bo łączy je dystopijna atmosfera, która szczególnie teraz jest nam bliższa niż kiedykolwiek wcześniej. Tomek Beksiński był na przykład fanem filmu "Hardware" Richarda Stanleya, któremu nie tak daleko do filmu Paula Verhovena. Ale tych połączeń jest zresztą dużo więcej. To jest zadziwiające, że w ostatniej sekwencji "Ostatniej rodziny" Zdzisław zachowuje się podobnie, jak my w czasach pandemii. Często o tym myślę ostatnio. Zdecydowanie też uważam, że dobre kino gatunkowe może być równie prorocze i ważne jak to festiwalowe.
Miłość do kina gatunków da się połączyć z artystycznymi ambicjami?
Filmowo w pewnym momencie wychowywały mnie dwa miejsca: Dyskusyjny Klub Filmowy i wypożyczalnia kaset wideo. Nie wstydzę się tego, że w młodości jarałem się "Zaginionym w akcji" i "Krwawym sportem" z Van Dammem. To nie przeszkadzało mi oglądać Formana, Wendersa, Antonioniego i innych mistrzów i gadać o jednym, i o drugim z rodzicami i znajomymi, jeśli tylko chcieli. Kino ma przecież wiele odcieni, a mnie najbardziej interesuje wtedy, kiedy łączy element rozrywki z jakąś intelektualną czy artystyczną wartością dodaną.
Kiedy robiłem "Ostatnią rodzinę", uważnie analizowałem filmy Michaela Hanekego. I mam takie poczucie, że jego obrazy są takim samym widowiskiem filmowym jak np. "Gwiezdne wojny", że Haneke tak samo dba o atrakcyjność swoich opowieści, choć używa do tego zupełnie innych narzędzi i środków filmowych. Kino przecież to z założenia w pierwszej kolejności właśnie widowisko, które musi być atrakcyjne dla widza. Kwestia, co jest atrakcyjne, nie zamyka się na coraz szybszym montażu i dokładaniu kolejnych efektów specjalnych. O atrakcyjności filmu świadczą przecież przede wszystkim sceny - to, jak są skonstruowane, co wnoszą do opowiadanej historii i w jaki sposób to się dzieje. Także to nie tylko filmy Haneke czy - bo ja wiem - Mike’a Leigh, ale też na przykład "Hard Boiled" Johna Woo, w którym jest fantastyczna scena strzelaniny w szpitalu czy "Old boy" Park Chan-Wooka.
W swoich filmach chciałbym łączyć różne artystyczne porządki, a moim marzeniem było zadebiutowanie filmem sensacyjnym. Z tego zamiłowania do kina środka wzięła się choćby scena katastrofy samolotu w "Ostatniej rodzinie". Niektórzy uważają, że mogłoby jej w moim filmie nie być, ale ja chciałem, żeby w tym spokojnym rodzinnym dramacie w pewnym momencie coś się porządnie rozpieprzyło.
"Król" to z jednej strony męskie kino noir, z drugiej jednak – obraz świata podzielonego przez ideologię i politykę. Nie bałeś się, że "Król" będzie czytany jako komentarz do współczesnej Polski?
Współczesność "Króla" jest nieco paradoksalna. Pisząc ten serial, nie chcieliśmy w pierwszej kolejności odnosić się bezpośrednio do aktualnych konfliktów i politycznych podziałów. Mnie nie chodzi w kinie o budowanie publicystycznych komentarzy do tego, co za oknem. To by było zbyt proste i mało kreatywne. Kino raczej jest od tego, żeby od tej rzeczywistości nas otaczającej uciekać w historię opowiadaną na ekranie. Natomiast to, że rzeczywistość dogoniła naszą historię i zaczęła niebezpiecznie przypominać świat, o którym opowiadamy, to już zupełnie inna sprawa.
Jan P. Matuszyński na planie serialu "Król", fot. Łukasz Bąk/ fot. Canal+ Polska
Dla mnie ta arena była ciekawa nie tyle ze względu na jej współczesność, ale dlatego, że prezentowała różne klasy społeczne, różne narodowości i polityczne przekonania. "Król" jest bardzo pojemny w treść i dzięki temu może być o wielu rzeczach i być odbieranym na wielu poziomach. Przynajmniej tak staraliśmy się kombinować pracując nad serialem. Nie da się jednak ukryć, że wobec ostatnich wydarzeń w Polsce, "Król" niestety wpisuje się w kwestie polityczne bardziej niż mogliśmy przypuszczać.
Twój serial odkłamuje wizję Warszawy jako Paryża Północy? Trudno było odtworzyć na ekranie ten świat biedoty, bazarów i brzydoty?
Od początku wiedzieliśmy, że scenografia będzie ogromnym wyzwaniem, bo tego świata, o którym pisał Szczepan w swojej powieści, już nie ma. W "Królu" jest tylko jeden obiekt scenograficzny, który został wykorzystany w stanie oryginalnym – to brama Uniwersytetu Warszawskiego. Całą resztę musieliśmy stworzyć albo zaadaptować z czegoś innego. Wymagało to ogromnej pracy scenografów i rekwizytorów, długiego researchu i przygotowań merytorycznych, w które były zaangażowane wszystkie piony.
Podczas prac nad "Królem" rozważaliśmy wiele lokacji – myśleliśmy o Lwowie, Wrocławiu i Przemyślu, ale okazało się, że najlepiej będzie postawić na Warszawę i Łódź, gdzie mogliśmy wybudować bardzo wiele plenerów.
Rozmach tej opowieści bardziej cię peszył czy nakręcał do działania?
Na pewno nie peszył, bo widziałem tę historię nieco inaczej. Ktoś kiedyś powiedział, że moja "Ostatnia rodzina" to "epicki film nakręcony we wnętrzach". W "Królu" chciałem osiągnąć odwrotny efekt. Wierzyłem, że mimo swojej epickości, "Król" powinien być kameralną historią, intymną, choć skupioną na losach wielu postaci.
Bardzo mi zależało, żeby opowiedzieć ją w nieco Altmanowskim stylu. Już w pierwszej scenie postawiłem na mastershota, w którym widz może zobaczyć cały serialowy świat i jego różnych bohaterów. Bo Jakub Szapiro jest dla mnie centralną postacią tej historii, ale nie wiem, czy jest jej bohaterem "głównym".
Jakie były największe wyzwania adaptacyjne?
"Król" jest najbardziej rozrywkową z powieści Szczepana. Zależało mi, żeby wydobyć z niej cały jej egzystencjalny pokład i głębię, która czasem była w proporcjach przysłonięta w książce przez inne elementy narracyjne. Kiedy zabieraliśmy się do pracy nad serialem, wyliczyliśmy, że powieściowy "Król" to materiał na sześć odcinków. My potrzebowaliśmy ośmiu, więc musieliśmy i chcieliśmy dopisywać nowe wątki i elementy. Jednocześnie musieliśmy zachować ostrożność, by nie zgubić tego, co w powieści było najważniejsze.
Kiedy myślałem o tym, jak opowiedzieć "Króla", moim punktem odniesienia było "Dawno temu w Ameryce" Sergio Leone czy "Ojciec chrzestny 2" Coppoli, w których nielinearna struktura pozwala na wydobycie emocji z wszystkich wątków opowieści.
Jednym z zarzutów, które krytycy formułują wobec Szczepana Twardocha, jest ten, że kobiety w jego powieściach traktowane są przedmiotowo. Czy to dlatego do zespołu scenariuszowego zaprosiliście także Danę Łukasińską?
Dana dołączyła do nas, bo potrzebowaliśmy po prostu kolejnego scenarzysty. Wiedzieliśmy też, że przyda się nam w zespole silna kobieta o dużym scenariopisarskim talencie. Oczywiście Dana mocno walczyła o postaci kobiece. Ale to nie jest tak, że scenarzyści mają szczególną sympatię dla męskich bohaterów, a scenarzystki – dla kobiecych. To tak nie działa.
Każde z nas miało świadomość, że w serialu jest miejsce na rozbudowanie także postaci kobiecych. Zwłaszcza postaci Emilii, która w wersji powieściowej była dla mnie raczej figurą niż pełnoprawną bohaterką. W serialu postanowiliśmy dać jej nowe, pełniejsze życie. Zależało mi, żeby nasz Szapiro nie miał tak łatwo, że po całym dniu spędzonym w burdelu wraca do domu, a jego żona mu jeszcze koszulę wyprasuje. Nasza Emilia w interpretacji Oli Pisuli z pewnością nie jest takim typem kobiety. Szapirze jest z nią dużo trudniej, przez co jego życie na ekranie jest po prostu ciekawsze.
W serialu pojawiają się także zupełnie nowe postaci…
Ja lubię uśmiercać bohaterów, więc potrzebowaliśmy na ekranie nowych duszyczek. Poza tym gang Kaplicy musiał być po prostu liczniejszy. Tak właśnie w naszym serialowym gangu pojawiali się Kocot i Tabaczyńska.
Tabaczyńska pierwotnie miała być wielką, silną babą, takim – za przeproszeniem - żeńskim predatorem. Ale kiedy porozmawialiśmy z Piotrkiem Bartuszkiem, reżyserem castingu, doszliśmy do wniosku, że jest aktorka, która ma taką charyzmę, że wcale nie potrzebuje szczególnych warunków fizycznych, żeby robić wrażenie. To była Basia Jonak, która okazała się strzałem w dziesiątkę, choć pamiętam, że na początku była mocno w szoku, że taka propozycja się dla niej pojawiła. Szczególnie, że wcześniej zagrała w spektaklu "Król" Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego w Teatrze Polskim w Warszawie.
Jak autor pierwowzoru przyjmował te zmiany?
Chylę czoła przed Szczepanem, bo bardzo otwarcie podszedł do procesu adaptacji i od razu powiedział, że jeśli uważamy, że coś nie sprawdzi się na ekranie, możemy to śmiało zmieniać.
W pewnym momencie doszło do sytuacji, że to Szczepan był głównym orędownikiem zmian, a my musieliśmy bronić powieściowych rozwiązań. Ta współpraca okazała się bardzo owocna, bo razem zdołaliśmy wypracować fundament, dzięki któremu później łatwiej pracowało mi się na planie. Udało się też stworzyć bardzo precyzyjną konstrukcję. Dość powiedzieć, że spośród 536 scen, które mieliśmy w serialu, na montażu wyrzuciliśmy zaledwie trzy z nich.
"Król" postawił przed Tobą nowe wymagania. Zwłaszcza w zakresie prac z efektami specjalnymi…
To było spore wyzwanie, ale po "Ostatniej rodzinie", w której sporo było efektów specjalnych, byłem na nie przygotowany. W "Królu" mieliśmy natomiast sporo elementów tzw. set extension, czyli planów rozszerzonych, które powstają z połączenia fotografowanych obiektów i grafiki komputerowej. Tu nieoceniony okazał się mój operator, Kacper Fertacz...
…współautor aż 12 Twoich projektów. Jesteście jak stare dobre małżeństwo.
Razem zrobiliśmy moje najbardziej znane filmy, ale też rzeczy, których wspólnie możemy się wstydzić, ale na których "nabiliśmy sobie łapę". To są bardzo ważne doświadczenia, bo dzięki temu znamy się jak łyse konie i nie musimy wiele gadać na planie, żeby wiedzieć, co i jak robimy.
Najtrudniejsza w tym serialu to była skala przedsięwzięcia – pół roku zdjęć, mnóstwo materiałów do ogarnięcia, niełatwy proces postprodukcji. Ale znowu okazało się, że najlepszym, co można zrobić podczas tworzenia tak dużej produkcji, to poświęcenie wielu "dupogodzin" na przestudiowanie każdego ujęcia i każdej planowanej sceny. Kiedy wcześniej się je omówi z operatorem i pozostałymi członkami ekipy, późniejsze prace generują mniej napięć.
Która scena okazała się największym wyzwaniem?
Trudno stwierdzić jednoznacznie, bo było ich dużo. Walka bokserska między Szapiro i Ziembińskim była kręcona na cztery kamery przez trzy dni. W tej scenie ważna była nie tylko walka między zawodnikami, ale też wyeksponowanie bohaterów siedzących na trybunach. W pewnym momencie doszliśmy do precyzji godnej George’a Millera i jego "Mad Maxa: na drodze gniewu": mieliśmy rozrysowany każdy obraz, każde ustawienie kamery i każdą z relacji między bohaterami.
Późnej, kiedy montowaliśmy tę scenę, miałem wrażenie, że samo jej poskładanie zajęło nam ¼ całego czasu poświęconego na montaż serialu. Ale wraz z montażystą Przemkiem Chruścielewskim wiedzieliśmy, że jeśli uda się nam zmontować zadowalającą wersję pojedynku, to reszta pójdzie już z górki. Tak naprawdę to się trochę łudziliśmy, ale to było nasze paliwo na wiele tygodni spędzonych w montażowni.
Kadr z serialu "Król", reżyseria: Jan Paweł Matuszyński, na zdjęciu: Michał Żurawski. 2020, fot. Canal+ Polska
Część scen serialu nagranych jest w jidysz. Jak reżyseruje się takie sceny?
Jeśli chodzi o reżyserowanie w obcych językach, to wspaniałą lekcję dostałem kiedyś od Andrzeja Seweryna w "Nielegalnych". Andrzej grał tam w sześciu różnych językach, a w jednym z odcinków miał długą scenę po szwedzku. Dodatkowo jego partnerką była Synnøve Macody Lund, Norweżka, dla której szwedzki też nie jest ojczystym językiem. Andrzej nie tylko bezbłędnie nauczył się wszystkich swoich kwestii, ale też opanował i przetłumaczył sobie kwestie swoich partnerów, żeby wiedzieć, jak reagować na ich słowa. Jego metoda pracy - nie pierwszy i na pewno nie ostatni raz - bardzo mi zaimponowała, a w "Królu" była dla mnie jasną wskazówką, jak do scen kręconych w obcym, nie rozumianym języku, podchodzić.
Zwłaszcza, że i w "Królu" masz wielojęzyczną postać – doktora Radziwiłka…
Który mówi w pięciu czy sześciu językach, za to w żadnym dobrze, z czego zresztą niektóre postaci w “Królu" wprost żartują. W jego wypowiedziach mieszają się różne języki i akcenty, a ja bałem się, że widz może nie zrozumieć wypowiedzi bohatera. Borys Szyc, który wcielił się w tę postać, znakomicie ją opracował, wspierając się scenariuszem, Szczepanem czy mną.
Doszło w pewnym momencie do sytuacji, w której uznałem, że to on jest najlepszym ekspertem od Radziwiłka i jeśli coś proponuje, to ja to przyjmuję. To był bardzo ciekawy proces, który czasem przypominał mi pracę nad moim dokumentem "Deep love", w którym mój tamtejszy bohater, też Janusz zresztą, ma afazję i mówi w sposób, którego niestety nie da się zrozumieć. Podobnie jak Radziwiłkowi, nie przeszkadzało mu to w dążeniu do osiągnięcia celu. Na szczęście w innych kwestiach się dość różnią. To, co ich jednak do pewnego stopnia łączy, to fakt, że Borys pokazał w "Królu", że najważniejsze są emocje i znaczenia – nie musimy rozumieć wszystkich słów, które mówi bohater, żeby jego intencje były dla mnie jasne. Teraz myślę, że doświadczenie przy "Deep love" mnie nieco przygotowało na doktora Radziwiłka. Jakkolwiek przerażająco to nie brzmi.
Na planie udało ci się zebrać imponującą ekipę aktorską. Jak przebiegały castingi?
Na szczęście już podczas czytania książki do głowy przyszedł mi Michał Żurawski, w którym widziałem idealnego Jakuba Szapirę. W międzyczasie pracowałem też nad "Watahą", w której grał jego młodszy brat, Piotrek. Pomyślałem więc, że trzeba wykorzystać ich obu, choćby po to, żeby ograć motyw dwóch braci, którzy są kompletnie różni od siebie.
Wśród aktorów, których miałem w głowie od początku, był też Arek Jakubik, z którym zawsze chciałem spotkać się w pracy, ale nigdy nie miałem dla niego ciekawej propozycji. Rola Kuma Kaplicy okazała się strzałem w dziesiątkę i sprawiła, że Arek przełamał swoją niechęć do grania w serialach. Podobnie było z Magdą Boczarską, o której od początku wiedziałem, że musi być Ryfką Kij.
Znów spotkałeś się także z Andrzejem Sewerynem…
Wiele lat temu, gdy proponowałem mu rolę Zdzisława Beksińskiego w "Ostatniej rodzinie", Andrzej powiedział mi, że od dłuższego czasu dostaje jedynie propozycje grania intelektualistów albo faszystów. Kiedy więc zobaczyłem, że w "Królu" mam postać prokuratora Ziembińskiego, czyli faszysty-intelektualisty, wiedziałem, że musi to zagrać Andrzej. On z radością przyjął moją propozycję i tak oto stworzyliśmy trzecią z rzędu – po Beksińskich z "Ostatniej…" i ojcowsko-synowskiej relacji z "Nielegalnych" – patologiczną rodzinę.
Szczepan Twardoch za sprawą "Króla" zaczął boksować, żeby wiedzieć, o czym pisze. Czy po "Królu" Jan P. Matuszyński też zagości na ringu?
Na to się nie zanosi. Boks nigdy mnie nie fascynował, choć bardzo cenię jego filmową widowiskowość. "Król" nie przekonał mnie do boksu, ale na pewno dał mi wiele jako twórcy. Zmierzenie się z tym projektem, jego skalą i oczekiwaniami sprawiło, że dziś z pewnością jestem lepszym reżyserem niż byłem wcześniej. A z boksem łączy go jeszcze to, że przy “Królu" naprawdę każdy dzień, każda scena to była walka, której nie mogłem po prostu przegrać. Jednak to widzowie będą jedynym, słusznym sędzią. Wychodzi zatem, że plan filmowy i ekran w kinie to ring. Chyba innych sportów walki nie potrzebuję.
Autor: Bartosz Staszczyszyn
Bartosz Staszczyszyn - filmoznawca, krytyk filmowy i literacki, scenarzysta. Ukończył filmoznawstwo na UJ. Jako dziennikarz publikował m.in. w "Polityce", "Filmie", Filmwebie, Dwutygodniku. Jest scenarzystą serialu "Nielegalni", konsultantem scenariuszowym i współautorem książek o historii kina i telewizji.