Kiedy inni twórcy mieli przymusowy urlop w czasie pandemii, Anna Kazejak nie mogła opędzić się od pracy. Ukończyła serial audio "Fucking Bornholm", który stał się hitem.
Teraz robi film dla Netfliksa, a w przerwie juroruje na festiwalu Tofifest. Kujawy i Pomorze.
Anna Kazejak, fot. Łukasz Urbański
Sukcesywnie pracujesz na tytuł stachanowca. Nawet pandemia cię nie zatrzymała. Plany zdjęciowe zamknięto, a ty pracowałaś nad serialem w postaci audiobooka.
Stworzyliśmy z Filipem Kasperaszkiem scenariusz filmowy, realizację serialu audio pozostawiłam Studiu Osorno. Kiedy Empik zgłosił się do mnie z tym pomysłem, wahałam się. W Polsce nikt jeszcze czegoś takiego nie robił. Nie istniała taka forma audio-opowieści – bez narratora. Nie miałam przetartego szlaku, więc musiałam sama stawić czoła kilku dylematom – prawnym i artystycznym. Ujawnienie scenariusza niosło bowiem za sobą ryzyko, że jeśli nie spotka się on z akceptacją słuchaczy, to tworzony przez lata projekt filmowy zupełnie umrze. Postanowiłam spróbować i napisaliśmy adaptację scenariusza. Aktorzy weszli do studia, nagrali swoje role i nagle - ciach - przyszła pandemia. Została nam wówczas tylko postprodukcja. Studio pracowało online. Ukończyliśmy prace i "Fucking Bornholm" wystartował w momencie, kiedy wszyscy siedzieli w domach i nadrabiali zaległości w konsumpcji kultury.
Spodobała ci się taka forma ekspresji artystycznej?
Krótko po premierze okazało się, że jesteśmy bestsellerem sprzedaży w Empiku. To otworzyło mi oczy. Zrozumiałam, jak taki content jest potrzebny. A co ważniejsze – jako storyteller odkryłam nową platformę do opowiadania historii, kontaktu z odbiorcą. Pandemia zamknęła przede mną drzwi kina, ale otworzyła inne, za którymi są tylko biurko i mikrofon, które przy możliwości pracy zdalnej wystarczają, by tworzyć. Nie ma się co obrażać na rzeczywistość i kląć na internet, tylko z niego czerpać. Od lat to powtarzam. Bo tak naprawdę pandemia przyspieszyła tylko procesy, które już zachodziły.
Zdjęcie promujące serial audio "Fucking Bornholm" według pomysłu Anny Kazejak, 2020, fot. materiały prasowe producenta
I mówi to absolwentka łódzkiej szkoły filmowej, w której kino stawia się ponad wszystko inne?
Kino pojmowane w sposób tradycyjny odchodzi do lamusa. Widać to wyraźnie teraz – w pandemii. Dystrybucja, ale i sposób opowiadania, bardzo dynamicznie się zmieniają. My, reżyserzy, nie możemy po macoszemu traktować internetu i telewizji. Nie tworzymy w próżni, wyłącznie dla siebie, ale z myślą o naszych widzach. Często rozmawiam z ludźmi piszącymi o kinie. Wnioski są takie same: dziś sposób docierania do odbiorcy i sposób opowiadania są czymś zupełnie innym, niż jeszcze 20 lat temu. To samo tyczy się pisania. Ludzie nie czytają gazet, przez co zmieniła się rola komentatora. To już nie jest funkcja, która ma za zadanie wartościować filmy, bo kogo dziś obchodzą rankingi i oceny krytyków? Każdy widz może tworzyć je sam, na swoim facebookowym wallu. Jeśli jakaś rola pozostaje do spełnienia ludziom piszącym o kinie, to raczej umiejscowienie danego dzieła w kontekście, opisanie kulturowych fenomenów, a najbardziej – wyszperanie pereł w zalewie contentowej nadprodukcji.
Jak ci z tymi zmianami?
Dobrze, bo ja lubię zmianę. Nie boję się jej. Środowisko jest przywiązane do jednego modelu finansowania filmów. Ja szukam pieniędzy w innych miejscach. Nie walczę o zachowanie starych struktur, a ekscytuję się nowymi możliwościami. Mam też wiele projektów, które pozwalają mi eksperymentować, prowadzą mnie w nowe miejsca. Tak traktuję świetną przygodę z Empikiem.
Twoja filmografia doskonale to obrazuje: format "Bez tajemnic" zrobiłaś dla telewizji HBO, teraz "Szadź" dla Playera, czyli w streamingu, aktualnie robicie projekt dla Netfliksa. Nosi cię.
Lubię myśleć do przodu, a nie do tyłu. Mój terapeuta powiedział mi kiedyś, że mam taki szósty zmysł, który pozwala mi dostrzegać trendy. Staram się z niego korzystać, ufać sobie, nie podszeptom innych. Nie chcę wpaść w próżnię. Tak było od samego początku, od szkoły w Łodzi. Wiedziałam, że wszystkie pokolenia absolwentów przede mną po ukończeniu nauki wpadały w limbo, z którego nie mogły się przez lata wydostać. Skoncentrowałam się na tym, żeby tej historii nie powtórzyć. Z Jankiem Komasą i Maćkiem Migasem zrobiliśmy "Odę do radości" jako rodzaj pewnego zrywu, który miał nas uchronić przed tą próżnią poszkolną. Wtedy nie było dla nas wielu widoków na wejście w branżę. Przynajmniej dla takich ludzi znikąd jak ja, bo Janek miał znajomych wszędzie w Warszawie - w telewizjach i w firmach produkcyjnych. Ja byłam obca, ale nie zamierzałam się nad sobą użalać, tylko chciałam działać. To było przed powstaniem Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, który dziś inkubuje młode talenty. Mogłam liczyć tylko na siebie.
Taką masz naturę? Jesteś bardziej krewka niż cierpliwa?
Życie nie podało mi nic na tacy. Sama musiałam wyważać drzwi. Czasem wejść oknem - tak zrobiliśmy właśnie "Odę". Ja nie mam w sobie zgody na czekanie. Niestety ten świat filmowy jest dla kobiet bardzo nieżyczliwy. Zwłaszcza jeśli chodzi o finansowanie. Na studiach mieliśmy parytet - połowa reżyserek, połowa reżyserów wśród studentów. Wyszłam do kolegów z inicjatywą: "Chodźcie, zrobimy film!". W ogóle wtedy nie patrzyłam na boki. Liczyło się dla mnie to, żeby jak najwcześniej zacząć działać. Nie wpaść w to cholerne limbo. Na studiach wydawało mi się, że problemy z tytułu płci mnie nie dotyczą. Dopiero kiedy wyszłam poza szkołę, przekonałam się, jak jest trudno.
Jak tego doświadczyłaś?
Anna Kazejak, fot. Rafał Guz/PAP
Po debiucie zaczęłam dostrzegać problem z zaszufladkowaniem jako reżyserka kina kobiecego. Chciałam przed tym uciec. Dlatego nakręciłam "Skrzydlate świnie" o środowisku kibiców piłkarskich, z męskim bohaterem w roli głównej. Moją strategią na przetrwanie w męskim świecie było zrobienie filmu, który każdy facet będzie w stanie zrozumieć. Oczywiście, krytycy kręcili wtedy nosem, że reżyserce to takich rzeczy nie wypada robić, że powinnam tworzyć bardziej ambitne kino. Oni najlepiej wiedzieli, jakie. Dla mnie to natomiast był film, który miał przede wszystkim pozwolić mi wykonywać swój zawód. Nie mogłam sobie pozwolić na przywilej nierobienia filmu, bo miałam rodzinę do utrzymania. Reżyseria, do cholery, to jest moja profesja, a nie fanaberia, którą się spełnia raz na jakiś czas!
Kadr z serialu "Bez tajemnic", reżyseria: Jacek Borcuch i Anna Kazejak, 2011, fot. materiały prasowe HBO Polska
Koleżanki się nie wkurzały, że zamiast robić film o kobietach, opowiadasz historię o facetach?
Myśl feministyczna w polskim kinie była wtedy w powijakach. Tkwiłyśmy bardzo w patriarchalnych strukturach, również mentalnie. Historia, którą chciałam w "Skrzydlatych świniach" opowiedzieć, była też trochę efektem tego myślenia właśnie. Widzę to wyraźnie z perspektywy dekady, która upłynęła od czasu powstania filmu. Ja miałam wówczas swój plan na życie: najpierw chciałam zrobić film artystyczny, potem pokazać, że nie można mnie wrzucić do szuflady "kino kobiece", a następnie, gdy już będę na tych dwóch nogach stać stabilnie, będę robiła takie projekty, na jakich mi zależy najbardziej. Kobiety ze środowiska patrzyły na tę strategię nieufnie. Walczyłam o siebie w tym zawodzie samotnie. Przede mną Kaśka Adamik zrobiła "Boisko bezdomnych", po mnie Anka Wieczur-Bluszcz nakręciła "Być jak Kazimierz Deyna". To baby zrobiły w Polsce kino sportowe. Wcześniej był Janusz Zaorski z "Piłkarskim pokerem", a potem Kidawa-Błońskinakręcił "Gwiazdy". Ten gatunek kojarzył się przez lata z reżyserkami, co uważam, że jest symptomatyczne dla naszego kina. Podejrzewam, że i ja, i Kaśka, i Anka świadomie lub nieświadomie postawiłyśmy na tę samą strategię.
Udała ci się ta ucieczka z szuflady?
I tak, i nie. Jak zrobiłam "Odę", to kojarzono mnie tylko z ciężkim kinem artystycznym. Po "Skrzydlatych świniach" dostawałam wyłącznie propozycje komercyjne. Trudno mi było się od tego odbić. Słyszałam: "Anna, ty teraz chcesz robić arthouse, jak ty masz widownię!?". Doradców, co powinnam kręcić, miałam aż zbyt wielu. Bardzo jestem ciekawa, czy faceci w tym zawodzie też są zasypywani tyloma dobrymi radami.
Myślisz, że gdybyś zaczynała dziś, startowałabyś z innego poziomu?
No jasne. Jesteśmy w zupełnie innej rzeczywistości. Doszły w kinie do głosu te roczniki ze szkół filmowych, w których wśród studentów był standardowo parytet. To przeorało krajobraz filmowy w Polsce. Pojawiły się reżyserki, których talent i energię trzeba było jakoś zagospodarować. Myśmy się pchały do kina, krzyczałyśmy, że nasz głos też ma prawo zostać usłyszany. Poza tym powstał Polski Instytut Sztuki Filmowej, który przez półtorej dekady był zarządzany przez kobiety. Przełożyło się to na fakt, że w komisjach eksperckich zasiadały kobiety, które są uwrażliwione na los polskich reżyserek. Dzięki temu niesprawiedliwe kulturowe i zakorzenione w naszym filmowym środowisku uprzywilejowanie facetów zostało zrównoważone. Mężczyźni nie dostrzegali wcześniej tej dysproporcji. Mówili: "Anka, przecież ty jesteś najlepszym dowodem na to, że nie masz racji". Ale nie wiedzieli, że ja, żeby w ogóle robić filmy, muszę wykazać się wielokrotnie większą determinacją i pracowitością niż oni.
Powraca stara mantra: nie robisz filmów, bo się za mało starasz.
Bzdura. Szklany sufit dla kobiet w polskiej kinematografii był, a może wciąż jest, bardzo nisko zawieszony. Mnie dwie kobiety, które są w tej branży już bardzo długo, czyli Agnieszka Holland i Aśka Kos-Krauze, powiedziały jedną bardzo ważną rzecz: "Walcz do końca". Nigdy nie zapomnę spotkania w Łodzi ze Sławkiem Kryńskim, który był moim wykładowcą w łódzkiej Filmówce. Mówi do mnie: "Anka, tobie się tak udało! Jesteś jedną z pięciu reżyserek w Polsce". Ja mówię: "Co ty gadasz, przecież jest nas więcej!". On zaczął wymieniać i osiem naliczył. Tyle kobiet pracujących za kamerą znał. W jego oczach moim największym sukcesem było to, że ja filmy w ogóle robię. A ja zawsze chciałam robić filmy dobre i to regularnie. Każdy reżyser – niezależnie od płci – musi mieć stały kontakt z zawodem. Inaczej bowiem jego umiejętności ulegają powolnej atrofii.
Na planie ekipa też cię traktuje jako kogoś niecodziennego?
Widziałam kobiety za kamerą, które są traktowane zupełnie niepoważnie. Widziałam też facetów, których ekipy nie darzyły szacunkiem. To jest kwestia charakteru, nie płci. Z ekipą na zdjęciach spędza się więcej czasu niż z rodziną. Trzeba się wzajemnie szanować. Gdy wchodzę na plan po facetach, na przykład przy serialu, gdzie zmieniają się reżyserzy, to pierwszy dzień jest trudny. Wszyscy się obwąchują. Nigdy jednak nie mam obawy, że nie zdam tego egzaminu.
Skąd pewność?
Pierwszy film kręciłam w siódmym miesiącu ciąży, drugi - siedem tygodni po porodzie. Nie byłam wtedy w łatwych momentach życiowych, ale dałam radę. Jestem zadaniowcem. Nie ma dla mnie misji niemożliwej. Taką mam konstrukcję psychologiczną. Macierzyństwo odczułam zawodowo bardzo mocno. Nie czułam się gotowa na zostawienie pracy, a na chwilę musiałam. Bardzo mnie to frustrowało. Kiedy urodziłam drugie dziecko, zastanawiałam się, czy mój organizm będzie w stanie funkcjonować, jeśli pojadę na plan filmowy bez noworodka. Byłam wówczas sześć tygodni po porodzie. Wiedziałam, że opiekunka sobie z berbeciem doskonale poradzi, o to byłam spokojna. Zastanawiałam się tylko, jak ta rozłąka wpłynie na nas fizycznie, choćby w kwestii tego, co będzie z moją laktacją. No i co z psychiką dziecka.
Po prostu zaryzykowałaś wyjazd na plan czy poradziłaś się kogoś?
Poszłam do psycholożki dziecięcej, która powiedziała mi: "Pani Aniu, jak dziecko jest pod opieką, ma wszystko, czego mu potrzeba, czyli ciepło, pokarm i bezpieczeństwo, to naprawdę nic złego się nie stanie, jak pani na ten plan pojedzie". No to ściągnęłam moją przepoconą pidżamkę, dziecko zaczęłam karmić mieszanką, wzięłam tabletki na zatrzymanie laktacji i pojechałam. Wbrew temu, co radzili wówczas co poniektórzy. To się nazywa myślenie kontrsugestywne. Innymi słowy: bunt. Jeśli społeczeństwo czy dana osoba próbuje narzucić mi jakieś zachowanie – w tym wypadku schemat związany z rolą matki – to ja na pewno zrobię odwrotnie. Można kochać swoją pracę i swoje dzieci jednocześnie. Dla mężczyzny w tym zawodzie to nie jest w ogóle temat. My zderzamy się zaś ze społecznymi okowami. Nigdy nie będzie tak, że przedłożę jedno nad drugie. Nigdy nie poświęcę dobra moich dzieci dla pracy, ale też nigdy nie poświęcę pracy, żeby być tylko i wyłącznie matką.
Ludzie na planie nie pukali się w głowię, nie plotkowali, co ta Kazejak odstawia?
Nie interesują mnie plotki na mój temat. Ważne jest dla mnie to, co mi się udaje albo nie udaje osiągnąć. Na przykład to, że przez kilka lat nie dostawałam dofinansowania z PISF na jawnie feministyczne produkcje o bohaterkach, które szukają swojego miejsca i nie pozwalają się wepchnąć w społeczne ramy – to był dla mnie realny problem. Wolę krzyczeć, że jest nierówność i pomagać kobietom, a nie nasłuchiwać, co inni o mnie powiedzą.
Pokaz filmu " Obietnica", kino Helios, Szczecin. Na zdjęciu: mikrofonem reżyserka Anna Kazejak, fot. Cezary Aszkielowicz/AG
W jaki sposób pomagasz?
Zrobiłam film o kobiecej seksualności, przy którym na wszystkich pionach zatrudniłam tylko i wyłącznie kobiety. To była moja misja. Tam, gdzie mogę sobie na to pozwolić, lubię i chcę pracować z kobietami. Nie dlatego, że źle mi się pracuje z facetami, tylko dlatego, że nam jest tak cholernie trudno, że potrzebujemy wsparcia, wyciągniętej ręki. Zwłaszcza, kiedy ktoś jest wyżej. Bardzo mnie boli, że u kobiet w Polsce to nie jest standardem. Mówiłam ci o Aśce Kos-Krauze i Agnieszce Holland, które mnie zawsze wspierały, ale doświadczyłam też od kobiet, które przez chwilę mają jakąś władzę, wiele złego. A przecież jak nie będziemy sobie pomagać, to nigdy nie będzie lepiej! Ostatni film przed pandemią robiłam z operatorką, asystentką, 1st AD (pierwszy asystent reżysera – przyp. red.) kobietą i większością żeńskiej ekipy. Panowie pracowali głównie w pionach stricte technicznych. Energia, która się przez to wytworzyła, pełna wdzięczności i zaufania, była czymś niesamowicie wzruszającym. Chcę robić kino z kobietami i dla kobiet, co nie znaczy, że bez mężczyzn. Po prostu nie chcę już stosować, żadnych strategii, by przetrwać w męskim świecie. Chcę, by ten świat był na równi dostępny dla wszystkich. By liczył się talent i pracowitość, a nie płeć.
No i masz kobiecy film dla Netfliksa.
To antologia, która jest poświęcona naszej, kobiecej seksualności. Kolejny spychany w naszym kraju pod dywan temat. Mówimy nie tylko o potrzebach kobiet, ale też o czyhających na nie niebezpieczeństwach, takich jak choćby przemoc domowa. W kinie w ogóle mówi się o seksualności jedynie z perspektywy mężczyzny. Narzuca się nam takie spojrzenie na tę sferę życia i na nas same.
Z tak wyraźnym charakterem jesteś w stanie spełniać się na planach seriali, które często - jak w przypadku "Bez tajemnic" HBO - są formatem i wypadkową wizji wielu reżyserów?
Przez wiele lat miałam ambicję formatowania, nadawania produkcji jakiegoś swojego autorskiego sznytu. Nie wchodziłam w już istniejące seriale. Teraz patrzę na pracę w serialu bardziej jak na rzemiosło, niż spełnianie artystycznych ambicji. Na takich planach najważniejszy jest reżyser z wizją, a nie z rozbuchanym ego. Kiedy robiłam "Bez tajemnic", miałam w nosie, czy będę tą pierwszą czy tą drugą reżyserką, gdyż zależało mi na tym wyjątkowym projekcie. Co ciekawe - po "Obietnicy" dostałam trzy propozycje zrobienia kryminalnych seriali. Niestety ostatecznie stacje decydowały się na panów-reżyserów. Ja zostawałam z informacją, że mam świetny warsztat i jestem bardzo dobrze przygotowana, ale kryminał i kobieta to dla nich zbyt duże ryzyko. Miałam wtedy taki moment, że byłam zła i myślałam sobie, że przez to coś mi ucieka. Uważam, że reżyser, który nie pracuje, coś traci, bo nie ćwiczy swojej wyobraźni, nie wizualizuje.
Sama też miałaś kilkuletnią przerwę w pracy.
Mój były mąż dużo pracował, uciekał w pracę, a ja zostawałam sama z dziećmi. Nawet jak dostawałam jakieś propozycje, to nie mogłam ich brać, bo było krucho z czasem. Los mi nie sprzyjał. Nie otrzymywałam dofinansowania publicznego, a kiedy już miałam robić film, wysypał się producent, który nie rozliczył poprzednich projektów i zablokował mój scenariusz. Moje życie zawodowe i prywatne trwało w impasie.
Co się wtedy wydarzyło?
Pojawił się na polskim rynku Showmax. Spisałam moje koncepty i przyszłam im je zaprezentować, a oni powiedzieli, że chcą nie projektów, lecz mnie. No i wszystko się zmieniło. Bardzo dużo się w Showmaksie nauczyłam. To były takie studia biznesu, które są nie do przecenienia. Uważam, że każdy powinien taką szkołę przejść.
Czujesz, że teraz jesteś na pozycji, w której zawsze chciałaś być?
Ja się dopiero rozpędzam. I tak się rozpędzę, że jeszcze bardzo daleko zajdę.
Anna Kazejak - polska reżyserka oraz scenarzystka. Studiowała kulturoznawstwo specjalizując się w teorii filmu. Następnie, w 2007 roku uzyskała dyplom wydziału reżyserii PWSFTviT w Łodzi. Wraz z Maciejem Migasem i Janem Komasą zrealizowała obraz "Oda do radości" (2005), za który została wyróżniona Nagrodą Specjalną Jury w Gdyni i w Koszalinie. Był to również pierwszy polski film zaprezentowany w konkursie głównym festiwalu w Rotterdamie. Jej ostatnią realizacją jest dramat psychologiczny "Obietnica" (2014), który powstał w koprodukcji polsko-duńskiej. Artystka zasiada również w zarządzie Gildii Reżyserów Polskich.
Autor: Artur Zaborski
Dziennikarz kulturalny publikujący w polskich, amerykańskich, kanadyjskich i szwedzkich mediach. Stale współpracuje z "Newsweekiem", "Zwierciadłem", Wirtualną Polską, "Przekrojem", "Galą", "Pani", "Wprost" i "Vogue". Studiował filmoznawstwo i krytykę literacką na Uniwersytecie Jagiellońskim. Wielokrotny laureat Stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Nominowany do nagrody PISF w kategorii krytyka filmowa w 2017 roku. Wykładowca Warszawskiej Szkoły Filmowej. Rzecznik prasowy MFF Tofifest. Góral z pochodzenia, człowiek światowy z wyboru.