wtorek, 23 kwietnia 2024

jan nowicki fot michal mutor ag 120923 jan nowickimm002Prawdziwy, twórczy artysta nie nudzi. Jan Nowicki należy do tego szczególnego gatunku bardzo nielicznych artystów, którzy nie nudzą nigdy – ani jako artyści, ani jako osoby prywatne.

Oprócz niezwykłej umiejętności skupiania na sobie uwagi na scenie czy ekranie, potrafi być barwną osobowością, wyrażającą szczere, niekonwencjonalne sądy na najróżniejsze tematy. Po prostu Jan Nowicki ma poglądy. I nie kryje ich, co niekoniecznie przysparza mu przyjaciół. A do tego dochodzi jeszcze jego wspaniała autoironia. Z rozpoznawalnego aktora stał się autorem doskonałych książek.

 

Jan Nowicki, fot. Michał Mutor / Agencja Gazeta

 

Kujawski Kowal – miejsce pana urodzenia, Kraków – miejsce studiów aktorskich i aktywności zawodowej w Starym Teatrze, a obecnie Kielce – miejsce pracy nad kolejnymi książkami. Trzy najważniejsze miejsca w pana życiu. Mam rację?

Musisz dodać do tego dziesiątki lat w Budapeszcie, gdzie nakręciłem ok. 20 filmów, głównie z Mártą Mészáros. Ale kiedy padło słowo Kielce, pomyślałem sobie, że to najwłaściwszy trop rozmowy. Od pewnego czasu mieszkam w Kielcach i uważam, że na to miasto też trzeba sobie zasłużyć. Tak to zresztą sformułowałem kiedyś w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej". Na każde miejsce na ziemi trzeba sobie zasłużyć. Dotyczy to kraju, miasta czy wsi. Także kobiety. Dotyczy to zwierzęcia. Na wszystko trzeba sobie zasłużyć. Z Krakowa człowiek się nie wyprowadza nigdy. Zwłaszcza jeśli mieszkał w nim w młodości, w czasie studiów i intensywnego pobytu zawodowego, w miłym otoczeniu: Piwnicy Piotra Skrzyneckiego, Cricot 2 Tadeusza Kantora i Starego Teatru. Nawet, gdy dostrzegasz jego minusy. W miejscach, gdzie jestem, całe życie starałem się zachować status przybysza, wędrowca. Tak naprawdę jestem stąd. Marek Kondrat kiedyś powiedział: "Ty się nigdy nie wyprowadzisz z Kowala. Będziesz już tam zawsze". I miał rację. Bo w życiu każdego człowieka najistotniejsze są dwa bieguny: miejsce urodzenia i miejsce jego śmierci. Szczęśliwy jestem, że mogę to miejsce dla siebie zachować. Kiedyś rozmawiając z Leszkiem Długoszem w barku Vis-à-vis usłyszałem: "Jaki ty jesteś szczęśliwy. Ja takiego miejsca nie mam. Wszyscy moi bliscy odeszli. Ja nawet nie mam takiego cmentarza, o którym opowiadasz". To niesłychanie ważne, żeby mieć miejsce, świadczące o twojej tożsamości.

 

p 039

Na zdjęciu (od lewej): Jan Nowicki i Piotr Skrzynecki, Kraków – kawiarnia Kolorowa, 1981, fot. Nina Wojtan-Wolf, zdjęcie z książki Janusza R. Kowalczyka "Wracając do moich Baranów", wyd. Trio, Warszawa 2012

 

Szczególnym miejscem w pana życiu był też Budapeszt.

Przetrwać od początku do końca w jednym miejscu zdarza się tylko nielicznym. Niektórzy są skazani na zmianę miejsc z różnych powodów i przez całe życie. Kiedy w Budapeszcie zastał mnie stan wojenny, byłem w takim położeniu zawodowym i prywatnym, że mógłbym wybrać się do każdego zakątka świata, gdzie też znalazłbym sobie miejsce do pracy, ale nawet mi to do głowy nie przyszło. Pierwsza rzecz, którą zrobiłem – z Jadzią Jankowską i Grażyną Szapołowską, które wtedy były po zdjęciach do filmu "Inne spojrzenie" – polecieliśmy z Budapesztu do Warszawy. Stamtąd, oczywiście, udałem się do Kowala.

Kiedy raz w życiu poważnie zachorowałem – okazało się potem, że na żółtaczkę – sam zacząłem się leczyć spirytusem z herbatą. Do imentu zniszczyłem sobie wątrobę i w końcu doprowadziłem do tego, że o mało nie umarłem. Zdążyłem jednak z małym Łukaszem wsiąść do fiata 126 p i pojechać wykurować się do Kowala.

 

jan nowicki diary for my parents

Jan Nowicki w filmie "Dziennik dla mojego ojca i matki", reż. Márta Mészáros, fot. materiały promocyjnePowrót kolebki, gdzie człowiek czuje się najbezpieczniej?

 

Tak, choć jako mistrz łamania stereotypów jestem absolutnie przeciwny stwierdzeniu, że starych drzew się nie przesadza. Wprost przeciwnie. Właśnie starym drzewom należy się zmiana miejsca, żeby przywrócić im wigor młodości. To nader ważna sprawa, w jakiej ziemi masz ponownie zapuścić korzenie. Ziemia Świętokrzyska ma swój urok – nieopodal mam Lasy Koneckie, gdzie walczył major Hubal. Najważniejsze jednak, gdzie cię kieruje twoje serce i w czyim towarzystwie to robisz. Unikam słowa miłość, bo jest zbyt sentymentalne, ale chodzi o to, żeby dobrze się czuć w obecności drugiego człowieka. Po prostu pokochałem Anię. Ona z Kielcami jest związana rodzinnie: ma tam dzieci, prowadzi swój teatr alternatywny.

 

Chodzi o Stowarzyszenie Artystyczne Teatr Ecce Homo?

Zgadza się. Po raz pierwszy teatr Ecce Homo zobaczyłem na festiwalu w Horyńcu. Rzeczy, które ta grupa robiła, wprowadziły mnie w dzikie zdumienie. Pomyślałem sobie wtedy, jak bardzo powinni wziąć się do pracy zawodowi aktorzy na zawodowych scenach, skoro uczniowie liceów, studenci architektury czy medycyny, listonosze czy kierowcy autobusów potrafią grać w teatrze i stosować świeże rozwiązania formalne. Połowa profesjonalnych zespołów teatralnych w kraju jest zupełnie bez sensu. W gruncie rzeczy są tworami powołanymi przez rozmaitych kacyków, bo każdemu zależało na polepszeniu statusu miasta. Utrzymywałbym sale teatralne, a środki pozyskane ze zlikwidowanych zespołów przeznaczyłbym na teatry szkolne, studenckie, choć przede wszystkim alternatywne. Przychodzą młodzi ludzie, nieraz czternasto- szesnastoletni i wkrótce z ich grona wyrasta nowy, światły, mądry Polak. Bez problemów z alkoholem, narkotykami, bo jeśli jest uzależniony to od świetnej literatury. Do tych teatrów przyjeżdżają zawodowi reżyserzy i tworzą nieprawdopodobne widowiska. Oniemiałem, gdy w Ecce Homo zobaczyłem przedstawienie "Padamme, padamme" na podstawie "Oddziału chorych na raka" Sołżenicyna w reżyserii Marcina Bortkiewicza, co zapoczątkowało wzajemną, Anny i moją miłość.

 

Można uznać, że przyczyniło się do tego kieleckie genius loci?

Z pewnością. Powiem jeszcze, że w tychże Kielcach mamy zjawisko na miarę światową. Zarządza nim, proszę mi wybaczyć, moja żona. Prowadzi teatr Ecce Homo w Bazie Zbożowej. Jest to olbrzymi ośrodek, bodaj po dawnych garażach ZOMO, czynny 24 godziny na dobę, do którego każdy ma prawo wstępu. Młodzi i starzy ludzie robią ceramikę. Prowadzone są warsztaty: teatralne, fotograficzne, plastyczne, muzyczne – przewija się się tam ok. 500 osób, w tym kilkadziesiąt zespołów rockowych! Jest też ściana do wspinaczki. Trochę się to pokomplikowało przez pandemię, ale i tak prężnie działa. Po zgłoszeniu się u ochrony można tam wejść choćby o drugiej w nocy, żeby np. poćwiczyć granie na bębnach. Nikomu to nie przeszkadza, bo pomieszczeń jest tam mnóstwo. Działa to bez żadnej państwowej dotacji. Ania powtarza, że gdyby w teatrze alternatywnym pojawiły się pieniądze, znaczyłoby to jego koniec.

Oczywiście, Tadeusz Kantor całe życie radził sobie bez dotacji w teatrze Cricot 2, a Piotr Skrzynecki – w Piwnicy pod Baranami. Żyło się im głodno i chłodno, ale na własnych warunkach.

 

1996 16

Na zdjęciu (od lewej): Piotr Skrzynecki, Zbigniew "Szajbus" Fijałkowski, Jan Nowicki, Leszek Wójtowicz, Kraków – Rynek Główny, 1996, fot. Nina Wojtan-Wolf, zdjęcie z książki Janusza R. Kowalczyka "Wracając do moich Baranów", wyd. Trio, Warszawa 2012

 

Baza Zbożowa rządzi się podobnie. Miasto opłaca tylko eksploatację i ochronę. Trzeba utrzymać porządek, a poza tym, powtarzając za Jurkiem Owsiakiem, "róbta, co chceta". To naprawdę urzekające zjawisko. Jeździłem trochę po świecie, ale drugiej tego typu instytucji nie spotkałem. Na razie tę położoną w atrakcyjnym punkcie miasta, niezmiernie potrzebną placówkę, udało się uchronić przed zakusami deweloperów. Pytanie, na jak długo. Wokół wyrastają bowiem coraz to nowe gnomy bloków. Ten relikt socrealistycznej zabudowy, otoczony starymi drzewami, wypadałoby zostawić, choćby dla pamięci. Najwyżej odnowić.

 

Panu, biegłemu w arkanach teatru i literatury, nie może być obcy wiersz: "Do przyjaciół gówniarzy", gdzie fraza: "Tak sobie wyobrażam Kielce, symbol, jako szczyt ohydy/ Jako jakiś Paramount najgorszej małomiasteczkowej brzydy", należy do łagodniejszych. Czyżby sarkazm autora stracił już rację bytu?

Znamy ten utwór Witkacego aż nazbyt dobrze, choćby z programów Piwnicy. Mawia się też na przykład, że "piź… jak w Kieleckim". Nawet biedny Żeromski, choć się starał, nie był w stanie uratować tej ziemi. Region i samo miasto miały zazwyczaj niskie notowania. Pamiętam czasy, kiedy jeżdżąc z Krakowa do Warszawy przejeżdżało się przez centrum Kielc. Jako młody człowiek w Kielcach właśnie poznałem boksera Leszka Drogosza, mojego przyjaciela piłkarza Rysia Sarnata, wielu innych świetnych ludzi, co też wpłynęło na mój cieplejszy stosunek do tego miasta. Co więcej, można nawet założyć, że debiutowałem w Kielcach. Był tam Klub Aktora i Dziennikarza na ulicy Sienkiewicza. Zniknął jak sen jaki złoty, podobnie jak cudowny Klub Dziennikarza we Wrocławiu. Każde miasto ma kilku wariatów, którzy chcą się zajmować kulturą. W Kielcach był Rysiek Smożewski.

 

Reżyser, późniejszy dyrektor Teatru Solskiego w Tarnowie.

Był Wiesław Barański, Płażewski. Wspólnie z Rysiem, posługując się tekstami ze "Świerszczyka", napisali scenariusz programu "Zamek na Szklanej Górze". Opowiadali o życiu w ówczesnej polskiej rzeczywistości. Inicjatorem i reżyserem tego przedsięwzięcia był właśnie Rysiek Smożewski. Zagraliśmy wtedy – w składzie: Ania Seniuk, Krysia Mikołajewska, Henryk Giżycki, Eugeniusz Nowakowski ksywa Anioł i ja – premierę w tymże Klubie Dziennikarza, a potem występowaliśmy w różnych miejscach kraju. Dla nas, studentów pierwszego czy drugiego roku krakowskiej szkoły teatralnej, było to nie lada wydarzenie. Niezależnie od tego Kielce wiążą mnie we wspomnieniach z hotelem Bristol. Kiedyś gościł Paderewskiego czy Ordonkę. Mieszkałem w nim, kiedy kręciłem "Pana Wołodyjowskiego".

 

Niedaleko Kielc, w Chęcinach, w dobudowanej scenografii zamkowej, kręcono oblężenie Kamieńca Podolskiego.

 

lomnicki tadeusz 3 4849538

Kadr z filmu "Pan Wołodyjowski" w reżyserii Jerzego Hoffmana, 1969. Na zdjęciu: Tadeusz Łomnicki oraz Jan Nowicki, fot. Jerzy Troszczyński / Filmoteka Narodowa – Instytut Audiowizualny / www.fototeka.fn.org.pl

 

Tak było. Lepsza część obsady mieszkała w Centralnym, a mnie, Ketlinga, usadowiono w centrum ul. Sienkiewicza, na wprost Teatru Żeromskiego. Hotel Bristol prowadzi obecnie miły właściciel. Spytał mnie, czy może powiesić moje zdjęcie w pomieszczeniu recepcji. Zgodziłem się, dzięki czemu miałem odtąd pokój w cenie 50 proc., po czym mi powiedział: "Wie pan, panie Janku, będzie pan u mnie gościł za darmo".

Niedawno wzruszyłem się na imprezie wspomnieniowej urządzonej niedaleko Jędrzejowa, we wsi Jasionna. W miejscu urodzenia jednego aktorów, który mógłby być wielkim, gdyby mu się tylko chciało. Ale nie, przez długie lata zmagał się z problemem alkoholowym, co poniekąd skazało go granie na drobnych ról w filmach. Zapił się w końcu na śmierć. Nazywał się Ludwik Pak.

 

Znakomity aktor. W premierowej wersji scenicznej "Kartoteki" Tadeusza Różewicza grał Bohatera. Mistrz filmowego epizodu. Nie do zapomnienia po niewielkiej w końcu roli w filmie "Miś".

Teraz nie ma już równie przekonujących aktorów jak Ludwik Pak. W tym zawodzie cenię sobie właśnie takie potencjalne osobowości, którym kiedyś powinęły się nogi. Natomiast ci z pawimi ogonami interesują mnie o wiele mniej.

 

Poznał pan podobnych artystów sceny w Kielcach?

Na styku lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych jedną z takich barwnych postaci był Stanisław Moskalewicz. Chodził w kapeluszu z szerokim rondem, z powodzeniem pozując na kowboja. Wspominał starszych kolegów z jednej garderoby, którzy utyskiwali: "Słuchaj Moskal, dzisiaj nie ma aktorów. Nie ma. Przed wojną w jednym teatrze: Lasoń, Kuryłło i ja. Wszyscy aktorus w aktorusa!". Trzy nazwiska nie wiadomo skąd, a jednak każdy "aktorus w aktorusa".

 

Kiedy usłyszałem, że zadomowił się pan w Kielcach, pomyślałem, iż po latach związków ze Starym Teatrem i okazjonalnych występach w Warszawie czy Płocku, zobaczymy pana właśnie na scenie Teatru Żeromskiego. Okazało się jednak, że nie. Miał Pan kiedyś okazję tam wystąpić?

 

sanatorium pod klepsydra fn czas

Kadr z filmu "Sanatorium pod klepsydrą" Wojciecha Jerzego Hasa, 1973. Na zdjęciu: Jan Nowicki (Józef) i Ludwik Benoit (Szloma), fot. Janusz Kaliciński / WFDIF / Studio Filmowe "Kadr"/ Filmoteka Narodowa – Instytut Audiowizualny / www.fototeka.fn.org.pl

 

Od kilkunastu lat występuję z zespołem De Profundis, założonym przez znanego muzyka Marka Stryszowskiego. Dałem się mu się kiedyś namówić na zastępstwo w ich koncercie. Wypowiadałem w nim głównie poetyckie teksty ks. Jana Twardowskiego, w połączeniu, co ciekawe, z jazzem. Niesamowici chłopcy. Obojętnie czy występują w Metropolitan Opera czy wiejskiej świetlicy, wszędzie robią to z tym samym oddaniem i podobnym zapamiętaniem. Gdyby aktorzy pracowali tak jak oni, to nasze teatry wyglądałyby zupełnie inaczej. Zrobiłem z nimi "Drogę krzyżową", potem "Z obłoków na ziemię", a następnie "Co może jeden człowiek" – z tytułem zaczerpniętym z Czesława Miłosza. Koncertowaliśmy również w Teatrze Stefana Żeromskiego. To był mój jedyny występ na scenie tego cudownego teatru, mimo że zapamiętałem katastrofalną akustykę. Wszystko i wszystkich słychać było dokładnie dopiero na bankiecie.

 

Aktorstwo to ważna, choć nie jedyna strona pana artystycznych dokonań. W sensie warsztatowym nie ma złego zajęcia dla aktora, jak również złego zajęcia dla ludzi pióra. Pisarze rekrutują się z rozmaitych zawodów. Nikt nie powiedział, że człowiek pióra nie może być z wykształcenia aktorem.

Wprawdzie nikt nie powiedział, że aktor nie może czegoś napisać, wątpliwe jednak, czy znakomity pisarz potrafiłby równie znakomicie zagrać Makbeta.

 

Albo Papkina… Co w takim razie sprawiło, że coraz częściej sięga pan po pióro?

Byłem aktorem dość specyficznym, o coraz bardziej sceptycznym stosunku do własnej profesji. Miałem poważne wątpliwości, czy tylko dlatego, że mi się w tym zawodzie powiodło, powinienem go dalej uprawiać. Bo trudno w tym się dopatrywać ostatecznego sensu życia. Dlatego zacząłem pisać. Kończę właśnie kolejną książkę – o starych ludziach. Zatytułowałem ją "Spotkanie w Raju". Z potrzeby zilustrowania moich bohaterów, na etapie opracowania graficznego zacząłem szukać starych twarzy: po siedemdziesiątce, po osiemdziesiątce, stulatka. Okazało się, że pięknych starych twarzy nie ma. Starych, szlachetnych, pooranych zmarszczkami. Nie ma. Spotkałem kumpla – miał akurat przerwę między solarium a siłownią – pytam go, ile ma lat. Okazuje się, że 76. Wygląda, bo ja wiem? Na 54, najwyżej na 56. Wszyscy powstawiali sobie zęby, co ich odmładza. Jak nie mieli zębów, to im się broda cofała do tyłu, albo szła do przodu, zapadały im się policzki i tworzyły zmarszczki. We Włocławku sfotografowaliśmy 93-letniego inżyniera jako zakonnika, choć i tak trzeba było go kapturem nakryć, bo wyglądał za młodo. Tymczasem każdy student Akademii Sztuk Pięknych wie, że twarz modela zaczyna się od zmarszczek. W swoim indywidualnym wyrazie dopiero wtedy staje się interesująca.

 

Swoją powszechnie znaną twarzą firmuje pan nie tylko kolejne książki, ale i wydawnictwo założone wraz z żoną. Czyżby, jako Wielki Szu, nadal lubił pan ryzyko?

Na jednym z przyjęć podszedł do mnie jakiś pan, trzasnął obcasami wojskowym zwyczajem i zapytał, czy ja piszę. Odpowiedziałem, że tak, bo pisywałem do różnych czasopism. Wtedy on rzekł: "Od pana biorę wszystko".

 

Czyżby wysłannik Bellony?

Oczywiście. Działo się to w czasie, kiedy najlepszym kąskiem dla wydawców byłaby Doda. Do tej pory łowi się ludzi o znanych twarzach. Na przykład Kuba Wojewódzki. Od niedawna: Iga Świątek. Polski czytelnik odnajduje na okładkach znane nazwiska. Bierze taką książkę do rąk i czyta głównie trzy rzeczy: tytuł – jeśli przezeń przebrnie; dedykację – jeżeli ją otrzyma; oraz to, co wydrukowane na obwolucie. Jak już to pokona, mamy połowę polskiego czytelnika. Zawodowy pisarz z kolei… Zaraz, zaraz. Co to w ogóle znaczy: pisarz? A zwłaszcza: zawodowy?

 

W "Mistrzu i Małgorzacie" Michaił Bułhakow wyjaśnia nam to w słynnej scenie wejścia do Domu Gribojedowa. Bez legitymacji związku literatów udało się to tylko Behemotowi z Korowiowem…

To by się zgadzało. Zostałem członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich w Oddziale Krakowskim. Słyszałem, że ostatnio w nim wrze. Nastąpiły, jak to u nas, jakieś personalne przepychanki. Równie mało mnie to obchodzi, co szperanie wśród tzw. książek, mizdrzących się do czytelnika lśniącymi okładkami na stoiskach w galeriach handlowych. Niby to księgarnia, choć ma się wrażenie odwiedzin w agencji towarzyskiej. Widząc nieprzebrane połacie grubych tomów, powszechnie uznawanych za książki, człowiek płodzący w pocie czoła swoich nędznych sto stron, musi stamtąd uciec. Gdzie tu książki? Czy upchnięta w kąt skromna "Pustynia Tatarów" Buzzatiego naprawdę musi ustąpić rozmaitym wynurzeniom celebrytek czy rewelacjom skruszonych gangsterów? Długo szukałem nazwy dla tego zjawiska, aż z pomocą pospieszył nieoceniony Wiesław Myśliwski. W swoim wykładzie przy odbieraniu doktoratu honoris causa na Uniwersytecie Opolskim powiedział: "chodzi o książki, proszę państwa, a nie produkt masowego spożycia".

 

Najdziwniejsze jest to, że pomiędzy takimi, prześcigającymi się w blichtrze okładkami, namiastkami luksusu, kryją się na ogół takie same, byle jakie treści.

Dlatego wydając swoje książki zabiegam o to, żeby były przyjazne w dotyku i stanowiły ładny przedmiot. Na zgrzebne okładki może sobie pozwolić wydawca Szekspira czy Petrarki. Założyliśmy swoje wydawnictwo – Oficyna Jana przede wszystkim z tego powodu, żeby mieć rozeznanie, ile książek zostało sprzedanych i żebym był ich właścicielem od początku do końca. Na temat co robią wydawnictwa z autorami i ich honorariami nie będę sobie strzępił języka. Nic się nie zmieniło od czasów Balzaka, czy Dostojewskiego. Zapewniam, że ta decyzja nie była ryzykowna. Była jedynie słuszna.

 

Trzeba przyznać, że od początku miał pan chwytliwe tytuły książek: "Między niebem a ziemią", "Mężczyzna i one", "Białe walce", "Dwaj panowie", "Moje psie myśli".

Ten ostatni tytuł podpowiedział mi wnuk. "Mężczyzna i one" to efekt rozmów Kasi Zimmerer ze mną dla pisma "Zwierciadło". Przechodzi koło księgarni babcia z wnuczką, czytają tytuł "Mężczyzna i one", widzą zdjęcie autora, więc biorą go za eksperta od ich płci. A tam w środku o dojrzewaniu, o odmienności, o samobójstwach, o samotności itd. Do tej pory większość ludzi bierze mnie za znawcę kobiet.

 

Jak pan, koneser płci pięknej, określiłby swoje miejsce w Kielcach?

Mieszkam w dzielnicy Baranówek, przypominającej małe miasto. Jak mówiłem, że nie wyprowadziłem się z Kowala, tak szukam miejsc na ludzką miarę. Nie lubię wielkich mórz, nie przepadam za wysokimi górami, stronię od miejscowości, gdzie nie można spotkać sąsiada, ani zaparkować samochodu. Pod tym względem nawet Kielce są dla mnie za duże. Trochę znam okolice miasta, a to z tego powodu, że wraz z byłym franciszkaninem, pewnym miłośnikiem gór i dziennikarzem niszowego pisma, założyłem KBA – Klub Byłych Abstynentów. Nie używaliśmy papierowych naczyń, ani plastikowych sztućców, tylko szkło i metal. Co jakiś czas spotykaliśmy się, zawsze elegancko ubrani: muszka, krawat. Czystość, doskonałe jedzenie, dużo lodu, Baczewski. Rozmowy o literaturze. W ciepłe miesiące zaczęliśmy wychodzić za miasto. Wybieraliśmy miejsca położone nie wyżej niż 1000 metrów. Nasz klub niestety się rozpadł. Był uroczym zjawiskiem w mieście dość dziwnym. Bardziej ponurych ludzi, niż gdzie indziej. Nie wiem, skąd się to bierze, ale jak się śmieją w teatrze, to cicho, albo wręcz w milczeniu. Trudno powiedzieć, że jest to miasto prowincjonalne, bo nie jego wielkość to określa. Raczej rodzaj myślenia. Tu nie jest łatwo o przyjaźń. Natomiast Baranówek, z ogródkami i domkami, przypomina mi mój Kowal. Jest góra z wyciągiem, dobra restauracja zachęca nazwą Siedem Pokus. Jest spory las i dużo ścieżek rowerowych. Z okna mojego mieszkanka widzę całodobowy sklep, gdzie o każdej porze mogę uzupełnić wszelkie braki w lodówce. Jest też stadion Korony. Centrum, gdzie zdarza się, że mnie pokazują palcami, czego nie lubię, omijam. Dla mnie Kielce to moja Ania i jej córeczka.

 

Niedawno odszedł w zaświaty inny Kielczanin z wyboru, Jerzy Pilch. Jak się układały pana związki ze znanym jeszcze z Krakowa kolegą po piórze?

Został moim sąsiadem, bo wystarczy przejść przez ulicę i zaraz jest cmentarz z częścią dla protestantów. Podczas uroczystości pogrzebowych pastor przynudzał i było gorąco, toteż wyszedłem na papierosa. Może dlatego nie zaraziłem się koronawirusem, jak połowa żałobników. Doczesne szczątki Jurka Pilcha przykryła flaga Cracovii, której był dozgonnym kibicem. Notabene spoczął naprzeciw stadionu, tyle że Korony. Raz go w Kielcach odwiedziłem, obiecując, że będziemy się spotykać jak dawniej, kiedyśmy się przyjaźnili. Był trudnym rozmówcą, permanentnie ironicznym, co mnie srodze męczyło. Ja z pewnością byłem nazbyt sentymentalny, co z kolei dla niego musiało być nużące. Stąd nasze spotkania trwały krótko, choć nieco dłużej, gdy było coś do wypicia. Przyjechał ściągnięty przez swoją żonę kielczankę. Przeniosła go do domu z podjazdem i windą, w której mieścił się jego wózek, co okazało się łatwiejsze w Kielcach niż w Warszawie. Przyjechał i zmarł. Myślę, że powinien leżeć w rodzinnej Wiśle, tak jak ks. prof. Józef Tischner spoczął w Łopusznej, tak na mnie i moją rodzinę czeka grób w Kowalu. Mam już 80 lat, z czego 65 lat palę, to co mi pozostaje oprócz spacerów? W "Księdze ziół" Sándora Máraiego wyczytałem, jak niezwykle inspirujące są spacery, na co ja się nigdy dotąd nie zdobyłem.

 

Prof. Wojciech Noszczyk przypomina, że "tyle życia, ile chodzenia". Skoro ma pan psa, to zarazem najlepsze towarzystwo, żeby takie zaniedbanie nadrobić.

Mam dwa psy. Niedawno odszedł Bruno, bohater książki "Moje psie myśli". Została jego partnerka, wzięta ze schroniska Biała. Pogryziona przez psa sąsiada straciła jedno oko, ale jest tym bardziej kochana. Z azylu we Włocławku sprowadziłem do niej kundelka Wacka. Tylko że ten, skubany, jakoś nie może się do mnie przekonać, za to z miejsca pokochał Anię. Co robić? Pozostało mi to przyjąć z należytą godnością.

 

Rozmawiamy w smutnych okolicznościach nagłej śmierci Wojciecha Pszoniaka, pana znakomitego partnera scenicznego w "Biesach". Jak go pan zapamiętał?

 

wojciech pszoniak jan nowicki biesy teatr stary 1971 forum 0428283120

"Biesy" w Teatrze Starym w Krakowie, reż. Andrzej Wajda, 1971, nz. Wojciech Pszoniak i Jan Nowicki, fot. Wojciech Plewiński / Forum

 

Śmierć każdego z nas w końcu zabiera. Tym razem padło na Wojtka Pszoniaka. Wspaniałego aktora i niezwykłego człowieka. Stąd żal większy niż zwykle, a także smutek, że właśnie odszedł ktoś nie do zastąpienia. Patrząc na niego myślałem, że żyje w stanie permanentnego zdziwienia, połączonego z rozbawieniem. Poza tym nie mam nadziei spotkać jeszcze raz kogoś z wiatrem w rękach, które żyły w ciągłym i nierozerwalnym związku z tym co wypowiadał.
Odszedł ten, co pozwalał zawód aktora nazwać zawodem twórczym. Dziś nie wiem kogo mi bardziej żal – jego, czy widzów, którzy już nie będą Go oglądać? W takich przypadkach niektórzy mówią... do zobaczenia! Chciałbym umieć do nich dołączyć.

 

picture 27652 1383236775Autor: Janusz R. Kowalczyk

Janusz R. Kowalczyk – teatrolog i filmoznawca (UJ, Kraków), scenarzysta (PWSFTViT, Łódź). Satyryk (Piwnica pod Baranami, 1978–1987). Recenzent teatralny ("Rzeczpospolita", 1990–2008). Autor słuchowisk, scenariuszy, książek (m.in. "Wracając do moich Baranów" i, z Pawłem Szlachetko, "STS. Tu wszystko się zaczęło"). Od 2009 w Culture.pl – zajmuje się literaturą.

 

LOGO culture pl

 

 

wywiady na pasku