Nie lubię konwencji klasycznych biografii, są na ogół spłaszczone i hagiograficzne a zbytnia wierność oficjalnej wersji blokuje wyobraźnię – mówi Agnieszka Holland przyznając, że jej najnowszy film "Szarlatan" nie jest klasyczną biografią czeskiego uzdrowiciela Mikoláška.
Agnieszka Holland, fot. Jakub Włodek/AG
Jaki miała pani cel, reżyserując "Szarlatana"?
Interesowało mnie przede wszystkim pokazanie, jak skomplikowana i wielowymiarowa jest rzeczywistość, do której nie da się zastosować prostych wytrychów interpretacyjnych. Chciałam zrobić film, gdzie więcej jest pytań niż odpowiedzi, gdzie każdy widz może mieć nieco inny odbiór, inaczej widzieć główny temat filmu.
Oglądając ten film, miałem wrażenie, że pani nie chce nawet powiedzieć widzowi, czy uważa Mikoláška za dobrego, czy złego. A my przecież tak bardzo lubimy wprowadzać jasne linie demarkacyjne, kiedy przychodzi oceniać czyjąś moralność.
Szczególnie dzisiaj, kiedy żyjemy w czasach ostrej polaryzacji, która powoduje, że wszyscy okopują się po jednej stronie sporu, broniąc swej agendy jako jedynie słusznej, jako samego dobra, widząc wcielone zło w tych innych. Konflikt stał się głównym narzędziem społecznej komunikacji w ogóle. Świetnie było to widać na przykładzie kampanii prezydenckiej, w której elektoraty zaczęły się ze sobą zażarcie naparzać, choć powinny nas wszystkich łączyć te same, głębokie zagrożenia. Konflikt zaczął nas żywić, a rzeczywistość zaczęliśmy kroić na pół, stawiając po jednej stronie to, co dobre, a po drugiej to, co złe. Ta zerojedynkowość jest w mojej ocenie zabójcza, bo świat jest znacznie bardziej skomplikowany i niemożliwy do podzielenia od linijki.
Kadr z filmu "Obywatel Jones" w reżyserii Agnieszki Holland, na zdjęciu James Norton, fot. Robert Pałka/Film Produkcja, mat. prasowe
Pani swoimi filmami próbuje skomplikować to spojrzenie?
Zwłaszcza w patrzeniu na historię, bo tu uproszczenie najbardziej mnie niepokoi. Nie widzimy, jak skomplikowana jest przeszłość, dzielimy jej graczy na bohaterów i tchórzy, atakujących i atakowanych, ofiary i sprawców. Upraszczając historię, zakłamujemy ją. Robimy z niej nieprzydatną do niczego bajkę, gdzie zbrodnie i zasługi wydają się mieć taką samą realność i nie pociągają za sobą żadnej odpowiedzialności. Impulsem do zrobienia "Obywatela Jonesa" były dla mnie przeprowadzone w Rosji badania opinii publicznej, z których wynika, że największym mężem stanu rosyjskim był Józef Stalin. Zdobył pierwsze miejsce w tym rankingu.
Z polskiego punktu widzenia to jest absolutnie przerażające.
To tak, jakby w Niemczech wygrał Adolf Hitler. Z perspektywy obywateli kraju, w którym jeden i drugi potwór doprowadzili do śmierci setek tysięcy ludzi, to jest przerażające. Ten ranking uświadomił mi, że moralność w ocenie historii jest czymś bardzo kruchym i idealistycznym, bo wciąż głównym argumentem jest siła i skuteczność. Wracając do "Szarlatana" - Mikolášek w swojej ojczyźnie został niemal kompletnie zapomniany. Mój film ma szansę przywrócić pamięć o jego działalności. W Czechach nie powstały o nim ani książki, ani żadne opracowania historyczne. Pamięć o nim starał się przywołać jego cioteczny wnuk.
W jaki sposób?
Zgromadził wszystkie istniejące materiały na jego temat i zwrócił się do czeskiej telewizji o wyprodukowanie filmu dokumentalnego. Ale dramaturg, który zapoznał się z tym materiałem, orzekł, że jest on zbyt wątły na dobry dokument: trudno byłoby znaleźć dzisiaj świadków, nie mówiąc już o materiałach archiwalnych. Ale uznawszy sam temat za fascynujący, pokazał tekst scenarzyście Markowi Epsteinowi, z którym doszli do wniosku, że z tego powinien powstać film fabularny. Pozwoliło to nam na dość swobodne potraktowanie samej postaci uzdrowiciela, na uruchomienie wyobraźni. Nie jest to na pewno klasyczna biografia.
Pani filmy o prawdziwych osobach też nie są podporządkowane szczegółom z życia postaci.
Dlatego scenariusz "Szarlatana" mnie zainteresował. Ja nie lubię konwencji klasycznych biografii, są na ogół spłaszczone i hagiograficzne a zbytnia wierność oficjalnej wersji blokuje wyobraźnię. Kiedy wyszliśmy na plan, na którym obecne były setki statystów, nagle się okazało, że większość z nich ma w swoim otoczeniu kogoś, kto w taki czy inny sposób miał do czyniena z Mikoláškiem. Prawie każdy miał w rodzinie kogoś, kogo on wyleczył. Jego sława na Czechosłowacji w latach 50. była ogromna. Miał tabuny pacjentów i wiele bezsprzecznych sukcesów na gruncie pomocy medycznej. Wyleczył mnóstwo ludzi. Kiedy Mikolášek zniknął z przestrzeni publicznej, bo został aresztowany, ludzie przestali się nim interesować.
Leczył po wyjściu z więzienia?
Nie, już nigdy do tego nie wrócił. Było o nim kompletnie cicho, aż do wczesnych lat 70., kiedy już krótko przed jego śmiercią spotkała go w Pradze dziennikarka, która zrobiła z nim duży wywiad. To jest ostatni publiczny ślad, jaki po nim pozostał. Ma pan rację, że Mikolášek wpisuje się w gwiazdozbiór postaci, które mnie interesują, przez swoją ambiwalencję, przez tajemnicę, która się z nim wiąże.
Co konkretnie pani polubiła w Mikolášku?
On – jak wielcy artyści z mych innych filmów: Arthur Rimbaud czy Beethoven – był człowiekiem obdarzonym ogromnym talentem. Jednocześnie uważał, że ten talent daje mu jakieś boskie atrybuty. Nie był w stanie sobie poradzić w stosunkach ze światem, a przede wszystkim – w relacjach z innymi ludźmi. Tacy jak on mają w sobie poczucie ogromnej misji, a z drugiej strony nie akceptują w sobie żadnych pęknięć ani słabości, nie godzą się na własną bezradność, słabość. Narcyz walczy w nich z największą szczodrością. Chociaż Rimbaud, Beethoven i Mikolášek byli obdarzeni zupełnie innymi rodzajami geniuszu, to płacili za swój dar podobną cenę samotności.
Obserwuje pani coś takiego również u współczesnych artystów?
Nie żyjemy w czasach wielkich geniuszów. Nie widzę w moim otoczeniu, w którym jest wielu utalentowanych ludzi, takich, którzy przekraczają wszystkie znane normy i granice, którzy mają się za bogów. Narcysystyczanych potworów widzę raczej wśród współczesnych polityków. Ale oni nie dają światu ani piękna, ani dobra, ani nowych horyzontów.
Dlaczego tak jest?
Nie mamy żadnego poczucia sprawczości, więc też trudno nam się uważać za bogów. Zaś opinia publiczna miesza artystów z celebrytami; łatwo ich deprecjonować, szczególnie władzy, która chciałaby zamienić elity na własne, posłuszne.
Agnieszka Holland podczas premiery filmu "Szarlatan", 70. Międzynarodowy Festiwal Filmowy w Berlinie, 2020, fot. Beata Siewicz /Zuma Press/Forum
Mówi pani teraz o sobie?
Nie, o pozycji elit w ogóle. W ostatnich latach na świecie - a w szczególności w Stanach Zjednoczonych i w Polsce - rosnąca fala populizmu powoduje, że właściwie ci, którzy są wyjątkowi albo mają wyjątkowe talenty, cieszą się niechęcią i pogardą ze strony władzy i części społeczeństwa. Szuka się konserwatywnej przeciętności. Tak, to nie są dobre czasy dla geniuszów.
Podpytuję panią o współczesnych artystów, bo na Berlinale, gdzie "Szarlatan" miał swoją premierę, mówiła pani na konferencji prasowej, że inspiracją przy konstruowaniu Mikoláška był Kevin Spacey.
Pewne elementy jego osobowości i losu mnie zainspirowały. Kiedy rozmawiałam z Ivanem Trojanem o tym, jak budować postać Mikoláška, doszliśmy do wniosku, że w obydwu postaciach są elementy wspólne. Obaj wiedzą, że mają wyjątkowy dar, którym dzielą się z ludźmi. W efekcie może sobie pozwolić na to, co innym nie przystoi. Ale przy tym chcieliby prezentować obraz siebie, który jest idealny, niczym nieposzlakowany. Dlatego ukrywają przed światem to, co w ich opinii uchodzi za skazę, czyli swój homoseksualizm. Oczywiście, w wypadku Mikoláška ma to też związek z sytuacją prawną, bo homoseksualizm był w jego czasach penalizowany. Kevin nie musiał się tego bać, a mimo to, aż do sprowokowanego przez ruch #MeToo skandalu, ukrywał swą tożsamość.
Mikolášek dostał ostrzeżenie, zanim system go zaatakował. Ale nie skorzystał z możliwości ucieczki.
Dla niego nie wchodziło w grę postawienie się w sytuacji ściganej zwierzyny, ucieczka go nie interesowała. Poza tym on się panicznie bał, że nie będzie mógł leczyć. Równowagę psychiczną mogło mu zapewnić tylko leczenie ludzi. Gdy odbierano mu tę możliwość, przestawał panować nad swoimi odruchami gniewu czy agresji. Dlatego bał się zmian. Czuł się bezpieczny wtedy, kiedy mógł podążać za rutyną, która stała się pewnego rodzaju uzależnieniem. Uzależnieniem trzymającym go w pionie.
Pani wierzy w rutynę?
Mam przyjaciela, który w młodości spędził rok w więzieniu z powodów politycznych. I wspomina ten rok dobrze, jako rodzaj pewnego sprawdzianu dyscypliny wewnętrznej. Regularnie tam ćwiczył, robił stale powtarzające się rzeczy. I teraz przy lockdownie zaczął się zachowywać dokładnie tak samo.
Jaki był efekt?
Różne jego smutki czy skłonności do depresji ustąpiły zupełnie. Ale znam też takich ludzi, którzy kompletnie nie mogli znieść zamknięcia. Bardzo traumatycznie je wspominają. Kompletnie nie potrafili się zabrać za nic, co planowali zrobić, bo nagle dostali tyle czasu. Nie byli w stanie się skupić. Nie mówię już nawet o tych, którzy cały czas musieli mieć dzieci na głowie, zajmować się nimi, odrabiać z nimi lekcje. Te reakcje są bardzo różne. Sama uważam, że rutyny są tym, co porządkuje nam rzeczywistość. Świadczą o tym wszelkiej maści rytuały kulturowe, którym się poddajemy, choćby sposób, w jaki organizujemy żałobę. U mnie zupełnie inny jest rytm, kiedy pracuję na planie, a inny, kiedy jestem w ciągłych podróżach.
To jak pani zniosła lockdown?
Jestem w grupie szczęśliwców, dla których on był czymś dobrym. Pierwszy raz od lat dostałam coś na kształt wielomiesięcznych wakacji. Pracowałam oczywiście zdalnie, ale byłam cały czas u siebie na wsi w Bretanii. Zawsze marzyłam, żeby pobyć tutaj nieobciążona perspektywą, że wkrótce muszę wyjeżdżać. No i przymusowe zamknięcie pozwoliło mi spełnić to marzenie.
Dlaczego w kinie tak bardzo ciągnie panią do przeszłości?
"Przeszłość nie jest martwa a może w ogóle nie jest przeszłością" - mówił William Faulkner. Też mam wrażenie, że przeszłość jest permanentnie obecna w naszej teraźniejszości. Cały czas ją przepracowujemy na swój sposób, aktualizując różne rzeczy. Mnie interesują zarówno mechanizmy psychologiczne, jak i społeczne i polityczne, to łączy moje ostatnie filmy. Pokazuję w nich, między innymi, że jako ludzkość obracamy się ciągle w kółko, podobne emocje, lęki, pokusy, zło, nienawiść, przemoc, podobne mechanizmy wracają cyklicznie. W Polsce szczególnie odczuwamy, że kręcimy się w cyklu wiecznego powrotu. Nieustannie się powtarzają pewne rzeczy, kiedy już się wydawało, że jakiś rodzaj postępu, poznania wyeliminował z naszego organizmu społecznego. Tymczasem okazuje się, że nie.
Czy to oznacza, że historia może się powtórzyć?
Dzisiejsza Polska niebezpiecznie przypomina Polskę tuż przedwojenną. Łącznie z rodzajem nacjonalizmu zawłaszczonego przez skrajną, faszyzującą prawicę, używającą tej samej retoryki, rekwizytów i symboli, co wtedy, czy z natrętną propagandą sukcesu, wmawiającą, że jesteśmy lepsi od wszystkich, a wszystko, co złe, nie pochodzi od nas, ale od innych, obcych, od kolejnych kozłów ofiarnych: Żydów, uchodźców, LGBT+, łącznie z Kościołem katolickim, który łączy się w jedno z autorytarną władzą i antychrześcijańskimi sektami. To sprawia, że robiąc film o późnej II RP, można właściwie zrobić film o współczesności. Ale w przypadku "Szarlatana" nie chodziło mi o to, żeby bić na alarm. Taki zamysł miałam przy "Obywatelu Jonesie".
Agnieszka Holland
Reżyserka i scenarzystka filmowa, urodziła się w 28 listopada 1948 w Warszawie.
#film
Autor: Artur Zaborski
Dziennikarz kulturalny publikujący w polskich, amerykańskich, kanadyjskich i szwedzkich mediach. Stale współpracuje z "Newsweekiem", "Zwierciadłem", Wirtualną Polską, "Przekrojem", "Galą", "Pani", "Wprost" i "Vogue". Studiował filmoznawstwo i krytykę literacką na Uniwersytecie Jagiellońskim. Wielokrotny laureat Stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Nominowany do nagrody PISF w kategorii krytyka filmowa w 2017 roku. Wykładowca Warszawskiej Szkoły Filmowej. Rzecznik prasowy MFF Tofifest. Góral z pochodzenia, człowiek światowy z wyboru.