Mojej wyprawy nie można nazwać jazdą przez Polskę. Ja się po niej raczej wiercę – mówi Piotr Marecki o swoich podróżach po kraju, których opisy złożyły się na książkę "Polska przydrożna".
Zdjęcie: Piotr Marecki, fot. Michał Łepecki /AG
Na okładce pańskiej książki widać zamknięte drzwi do jakiejś odrapanej budki. Panu się naprawdę podoba ta Polska przydrożna, w którą pan wyruszył dokładnie rok temu?
Książka i cały mój projekt celowo nie dają żadnego komentarza do tego, co opisuję. Ludzie czytają moje zapisy, oglądają zdjęcia i każdy w nich widzi coś innego. Spotkałem się z opiniami, że są to najgorsze zdjęcia Polski – kołchoz i koszmar, ale też były głosy, że jest to idylliczny obraz jak u babci na wakacjach. Poeta Miłosz Biedrzycki powiedział, że "Polska przydrożna" jest jak test Rorschacha, gdzie każdy sam interpretuje kształty plam atramentu.
Zdjęcie: Piotr Marecki, "Polska przydrożna". 2020, fot. wydawnictwo Czarne
A co widzi Piotr Marecki z tych plam?
Zabiłbym teraz ten projekt, gdybym spróbował odpowiedzieć na to pytanie. Staram się rejestrować te widoki i sytuacje bez emocji i literackich ornamentów.
Fotografia z książki Piotra Mareckiego "Polska przydrożna", 2020, wydawnictwo Czarne, fot. Piotr Marecki
Coś tam jednak narrator zdradza. Czytamy na przykład: "Im dalej, tym bardziej wioski się do siebie upodabniają, ujednolicają. Kiedy dojeżdżam w okolice Szczecina, zaczyna być nudno". Mam wrażenie, że ożywia się pan dopiero, gdy widzi coś zniszczonego.
Często są to tylko pozory rozkładu. Jednocześnie można docenić wyjątkowość tego wszystkiego, że to się nie zmieniło jeszcze w sieciówkę i moim zdaniem trzeba ten świat udokumentować. Słyszałem opinie, że "Polska przydrożna" to zarchiwizowany kapitalizm indywidualistyczny z lat 90.
Świat jeszcze na długo przed wejściem do Unii Europejskiej.
Dzisiaj słońce i wiatr podniszczyły te wszystkie szyldy i wiaty stawiane w latach 90., a te miejsca stopniowo się zamykają. Funkcjonują lokalnie już tylko sklepy obwoźne albo pojawiają się sieciówki – Kauflandy, Lidle.
Życie lokalne też tam się przenosi. Z przystanku pod Biedronkę.
Tego, co portretuję, już za parę lat nie będzie. Sklepy się pozamykają, a restauracje zostaną przerobione pod turystów. Tym bardziej, że za moment w dobie permanentnej pandemii turyści ruszą w Polskę, więc ten sprzedawca będzie starał się, żeby wszystko u niego wyglądało tak samo jak w Warszawie. To ostatnie lata, żeby tę Polskę zarchiwizować.
Archiwizować krasnale ogrodowe, gipsowe bociany i rzeźby z opon?
Tak, bo one oddają wrażliwość ludzi z różnych części Polski. To jest ich sposób na opowiedzenie o sobie. Ktoś może powiedzieć – rozpad, a ja od początku używam terminu różnorodność, istnienie rzeczy w jednym egzemplarzu. Od lat mieszkam w centrum Krakowa, gdzie wszystko w ostatnich latach się zmieniło pod turystów. To jedno wielkie symulakrum miasta europejskiego, w którym można kupić herbatę "The Hipster" i crossainty za 15 zł. Niewiele osób jest w stanie się utrzymać w takich warunkach, dlatego w moim sąsiedztwie prawie już nie ma zwykłych mieszkańców. Miejsca, które sportretowałem w książce, nie są jeszcze przerobione na tę modłę.
Fotografia z książki Piotra Mareckiego "Polska przydrożna", 2020, wydawnictwo Czarne, fot. Piotr Marecki
Pan te miejsca fotografuje z empatią, ale wielu ludzi wrzuca do sieci podobne zdjęcia "dla beki".
U mnie z pewnością nie było chęci egzotyzowania, śmiania się czy pogardy, bo przecież ja pochodzę z rodziny ludowej. Byłem pierwszą osobą z rodziny, która poszła na studia – w połowie lat 90. Nie przyszłoby mi do głowy nabijać się z tego. Zresztą nawet człowiek z wielkiego miasta ma prawo jeździć po Polsce prowincjonalnej, obserwować tzw. antropologię codzienności, patrzeć, jak ludzie sobie urządzają rzeczywistość wokół. A Instagram, jak każde medium społecznościowe, może odgrywać pozytywną i negatywną rolę. Podstawą moich podróży jest chęć archiwizowania kultury przydrożnej, którą nazywam też przydrożnym dziedzictwem kulturowym – tym lokalnym, często sezonowym, bo przecież te wszystkie "witacze", przydrożne atrakcje i pomniki są często ustawiane na parę tygodni. I tutaj Instagram może odegrać potężną rolę, bo jeżeli osoby jeżdżące samochodami będą się zatrzymywać i robić zdjęcia, nawet nie wysiadając z samochodu, to są w stanie może powierzchownie, ale zarchiwizować tę kulturę.
A negatywna strona Instagrama?
Te zdjęcia mogą przyciągnąć więcej ludzi, w efekcie cała ta różnorodność zostanie po prostu zadeptana. Albo też lokalni gospodarze wyczują koniunkturę na mikroturystykę i sami te miejsca zmienią w symulakrum. Zamkną się te niepowtarzalne bary, restauracje, sklepy i wejdą sieciówki.
Przeglądając pański profil instagramowy, odniosłem wrażenie, że podróż opisana w "Polsce przydrożnej" z czerwca 2019 roku nie skończyła się z książką.
Bo rzeczywiście książka nie jest ani początkiem tego projektu, ani jego zakończeniem. Jest tylko dokumentem jednego przejazdu. Jeżdżę po Polsce, prowadząc relacje w mediach społecznościowych, od początku 2019 roku. Oznaczam te zdjęcia na Instagramie globalnym hasztagiem #on_the_road, dzięki czemu mogą je wyszukać użytkownicy z każdej części świata.
Kiedy ta pasja się zaczęła?
Parę lat pracowałem na uniwersytetach w Ameryce i kiedy tylko miałem przerwę, pożyczałem samochód i jechałem w trasę. Bywałem w USA już od 2013 roku, ale dopiero w 2017 roku po raz pierwszy wybrałem się w długą podróż. Pojechałem wtedy z północy na południe, z Nowego Jorku do Luizjany i z powrotem, prawie dwa tygodnie jazdy. Później urządziłem sobie "podróż dwóch oceanów" – z Nowego Jorku na zachód do Oregonu, a potem na południe do Kalifornii. Zwracałem uwagę właśnie na to życie przydrożne i często prosiłem miejscowych, żeby mi pokazali jakąś nietypową trasę. Nie chcę uogólniać, ale wielu mieszkańców Stanów Zjednoczonych zna nazwy i numery dróg. Zresztą w Polsce są też takie osoby, które z pamięci potrafią opisać pół kraju przez drogi wraz z ich numerami.
Piotr Marecki, "Autoportret", fot. Piotr Marecki
Ziemowit Szczerek opisał siódemkę.
Ziemowit pokazał kręgosłup Polski, jakim jest droga krajowa nr 7, ja natomiast pokazałem jej żyłki zasilające cały organizm. Uciekałem od dróg ekspresowych, autostrad i jeżeli miałem do wyboru lepszą lub gorszą drogę, to wybierałem gorszą. A że nie używałem GPS-a, to wielokrotnie błądziłem.
Jakie są jeszcze różnice, jeśli chodzi o drogi w Polsce i USA?
Nie chciałbym generalizować, ale wielu mieszkańców Ameryki ma świadomość, że jest to ich dziedzictwo kulturowe, zachowali całe odcinki dróg w niezmienionym stanie od dekad. Zwłaszcza te, które odgrywały ważną rolę w filmach i w kulturze.
Po co tworzyć skansen z infrastruktury?
Żeby doświadczyć jazdy po drodze z lat 60. Obiady jada się w przydrożnych barach, dinerach, w których ludzie jedli kilkadziesiąt lat temu.
Nie lepiej to odnowić, żeby służyło ludziom?
Wielokrotnie mi mówiono, że portretuję jakieś durnostojki, zwykłe dziadostwo. Wokół mojej książki narosła masa komentarzy, wiele osób z Warmii i Mazur, gdzie jest dużo takich przydrożnych atrakcji, pisało, że oni wstydzą się, kiedy przywożą do siebie gości. A tymczasem dla mnie ta wrażliwość jest niesamowita, przechodząca z pokolenia na pokolenie, nietelewizyjna, nieeuropejska, być może nawet przedchrześcijańska, jeśli spojrzeć na te monstra przy drodze zrobione np. z opon czy bel siana. W USA powstały wręcz popularne formaty telewizyjne, w których kamery śledzą ludzi skupujących np. szyldy, którzy jeżdżą po Ameryce i szukają co oryginalniejszych.
Mam wrażenie, że to jest bardzo amerykańskie: zwróć na siebie uwagę, spraw żeby ludzie przystanęli. I to będzie początek twojego biznesu.
Tak, a jednocześnie "pokaż siebie", "pokaż swoją lokalność" i "duma z lokalności". Chociaż jest w tym też paradoks, bo ten świat anglo-amerykański narzucił nam globalizację. Człowiek jedzie długo trasą i nagle dostaje sygnał: zobacz, jest coś ciekawego przy drodze. W Polsce jest trochę inaczej, bo miejscowości, przez które jeździłem, są naprawdę nieturystyczne. To widać było w scenkach, jak wszyscy bohaterowie, np. w sklepie czy w barze, podają sobie rękę, również mnie. Nie znają mnie, ale traktują jak swojego, bo nawet nie przyszłoby im do głowy, że tam może być jakiś turysta.
Fotografia z książki Piotra Mareckiego "Polska przydrożna", 2020, wydawnictwo Czarne, fot. Piotr Marecki
A co najbardziej odjechanego widział pan w Polsce przy drodze?
Nie ma tego w książce, bo trafiłem w to miejsce już później, są za to zdjęcia na moim Instagramie. Miejscowość nazywa się Warnikajmy i to jest polskie Las Vegas. Znajduje się niedaleko granicy z Obwodem kaliningradzkim i został tam odtworzony zamek w Malborku w miniskali, czyli dokładnie to, co jest w Las Vegas, gdzie postawiono monumenty z całego świata w pomniejszeniu. Tylko, że w Warnikajmach zamiast pustyni są wokół PGR-y. Nikogo tam nie ma, nikt nie przyjeżdża, pasą się krowy, chodzą kury. Dlatego warto czasem wyłączyć GPS, który nas zawsze prowadzi drogą optymalną, na której Polska wszędzie wygląda tak samo.
Zdania w "Polsce przydrożnej" brzmią jak wpisy na Instagramie. Krótki opis i tagi.
To taki mój styl zerowy, związany z moją osobowością. Ale chodziło też o spłaszczenie języka, by oddać doświadczenie korzystania z mediów społecznościowych. Czyli takich narracji, które celowo są powierzchowne i wpasowują w to, co nazywamy flat reading. Żeby w przeciwieństwie do narracji i katharsis, związanymi z mediami analogowymi, w których jesteśmy prowadzeni od zaplanowanego początku do ustalonego końca, wywołać uczucie "flow", charakterystyczne dla mediów społecznościowych. Dlatego mojej wyprawy nie można nazwać jazdą przez Polskę. Ja się po niej raczej wiercę.
I ogranicza się pan tylko do drogi i jej przyległości.
A co jest przy drodze? Bary, restauracje i miejsca do spania. Tylko że w Polsce jest niewielka infrastruktura motelowa. Nie ma przy drogach moteli, więc szukałem noclegów na OLX-ie. Nie było to łatwe, bo jeździłem po takich terenach, że kiedy włączałem aplikację z noclegami Airbnb, to najbliższe oferty były 60 km ode mnie w jakimś większym mieście. Wyszukiwałem więc pokoje prywatne na OLX-ie dla pracowników sezonowych, które czasem znajdowały się w piwnicach.
Ciągle pan pisze, że wrzuca kolejne instastory – szkoda, że po roku od tamtej wyprawy nie można ich obejrzeć.
Nazywam je zdrobniale "instastorkami". To jest doświadczenie ulotne – można je oglądać tylko przez 24 godziny, trwają kilkanaście sekund. Robiłem ich setki i wrzucałem na swój profil. Przez dwa tygodnie w czerwcu 2019 roku wielu ludzi je oglądało, śledząc moje poczynania. To był swoisty performans drogowy. Co ciekawe, z wielu komentarzy wynikało że słowo "instastorki" zostało źle przyjęte, jako niepasujące do literatury.
Polska to ojczyzna reportażu literackiego, a pan jakieś "instastorki"...
Były też komentarze, że książka ma taką właśnie formę, bo wziąłem zaliczkę i nie wyrobiłem się, a przecież coś musiałem oddać wydawnictwu (śmiech). Albo krytykowano, że nie zrobiłem żadnego researchu przed wyprawą i że nie mam profesjonalnego podejścia do obserwacji ani empatii. Po prostu jadę przez Polskę jak kosmita i zapisuję, co mówią napotkani ludzie.
Wszędzie, gdzie pan trafia, zamawia pan kawę do termosu albo prosi, by zalać ją wrzątkiem. Wygląda to jak swoista metoda etnograficzna na zbadanie obyczajów.
Pisarka Anna Cieplak napisała na swoim Facebooku, że to jest taki mój sposób nawiązania kontaktu. To intrygujące, ale trzeba pamiętać, że kiedy jeździłem po Polsce w czerwcu 2019 roku, panowały potężne upały i ja naprawdę potrzebowałem dużych ilości kawy.
Ta kawa to punkt wyjścia także do skonfrontowania miejscowych ludzi z takimi pojęciami jak less waste, eko, wege – wrzuca pan te tematy i obserwuje reakcje.
Żyjąc w mieście, czytając modne książki i wpisy na Facebooku, dostajemy całą masę diagnoz o tzw. ludzie. To ważny temat w sferze publicznej i "Polska przydrożna" stanowi niejako konfrontację z tymi diagnozami. Jeśli te diagnozy są jak opis lasu, to moja podróż była jak rozmowa z pojedynczymi drzewami. Pojawiają się tu wszystkie tematy przyszłości – odpady, troska o klimat i planetę, czy choćby kwestia koszenia trawy i retencji wodnej. Sprawa przestaje być jednak oczywista, gdy zrozumiemy, że less waste, modne dzisiaj słowo, ja – bohater tej książki, pamiętam jeszcze z PRL-u. Myśmy wtedy wszyscy żyli w kluczu less waste, bo było mało przedmiotów, więc szanowaliśmy je. Zostało mi to do tej pory, jeden z moich termosów ma 40 lat, używam go od dzieciństwa.
Jednocześnie pan albo bohater książki – jak byśmy tego nie ujęli – który jest eko, wege itd., kiedy jedzie do domu rodzinnego, to na obiad je kotleta schabowego.
Nie da się jednoznacznie powiedzieć, że on jest głosem progresywnej zmiany, bo tam jest bardzo dużo niuansów. Podobnie jest z bohaterami, których spotykam podczas moich wypraw. Jedni koszą trawę spalinowymi narzędziami i nie zastanawiają się nad tym, że niszczą bioróżnorodność, ale na przykład kiedy jeżdżę na Podkarpacie, to rozmawiam z sąsiadami, którzy doskonale wiedzą, że koszenie trawy i wrzucanie jej do worka jest niedobre. Dlatego chodziło mi o to, żeby na żadnym etapie mojego projektu nie stawiać tezy. Nie ma refleksji, zadumy, nie ma też impresji czy improwizacji tak charakterystycznych dla prozy podróżniczej.
To jeden z częstych zarzutów. Że pański opis jest zbyt surowy.
Mój projekt wpisuje się w działania uncreative writing, czyli pisanie przy użyciu rzeczy i danych, które już istnieją. Takie literackie ready-made i trochę jak u Warhola – odejście od przymusu oryginalności. Świadomie nie silę się na jakąś wielką narrację, tylko mam wielką bazę danych, raw data, czyli surowe dane, tak jakbym korzystał z Excela i wrzucał do niego Polskę.
Książka ukazała się w szczycie pandemii, w ten sposób wyprzedził pan o krok trwającą właśnie dyskusję o podróżowaniu w najbliższym otoczeniu, o takich pojęciach jak staycation, holistay itd.
Moje doświadczenie może pomóc kształtować świadome podejście do podróżowania i turystyki, w której niekoniecznie chodzi o to, żeby lecieć samolotem na drugi koniec świata, przeglądając uprzednio kolorowe prospekty biur podróży. Chciałem pokazać, że warto odkrywać tereny nieturystyczne i przy okazji nie dokładać się do wyniszczania planety – zamiast samolotu wsiąść w samochód czy na rower, w transport publiczny a w wydaniu ekstremalnym być turystą w swoim najbliższym otoczeniu. Już pojawiają się takie trendy – chodzenie po Warszawie i Krakowie, i patrzenie na nie z innej perspektywy. Ja na przykład od roku z żoną dużo wędruję po Ruczaju i robimy zdjęcia w tej bardzo ciekawej, nieoczywistej dzielnicy Krakowa. Niekoniecznie trzeba lecieć do Tajlandii, by poczuć się turystą.
Piotr Marecki
Współzałożyciel magazynu i wydawnictwa Ha!art, wydawca, redaktor, pisarz, twórca literatury eksperymentalnej. Urodził się w 1976 roku.
Autor: Marcin Kube
Dziennikarz i krytyk literacki. Pracuje w dzienniku "Rzeczpospolita", gdzie współtworzy dodatek "Plus Minus".