czwartek, 21 listopada 2024

tam po majowuj rosi. obchod zasiewow w dniu sw. jerzego 2012Na prowincji słyszałem wyłącznie język białoruski i to prawie, że literacki. Ale są też elity białoruskie, dla których język białoruski jest naprawdę ważny – mówi Doroteusz Fionik, dyrektor Muzeum Małej Ojczyzny w Studziwodach.

 

 

 

Zdjęcie: Obchód zasiewów w dniu św. Jerzego, "Tam po majowuj rosi", Studziwody, 2012, fot. archiwum prywatne Doroteusza Fionika

 

 

 

Pełni pan jednocześnie tak wiele funkcji, że trudno je spamiętać: etnograf, historyk, redaktor, wydawca, animator kultury, dyrygent chóru cerkiewnego, pedagog, kustosz muzeum Muzeum Małej Ojczyzny w Studziwodach. Głównie jest pan jednak człowiekiem podtrzymującym tradycje białoruskiej kultury na Podlasiu. Ile jest prawdy w stwierdzeniu, że swoje prywatne muzeum założył pan właściwie przypadkiem?

 

fionik 2016Doroteusz Fionik, 2016, fot. archiwum prywatne

 

W 1986 roku odziedziczyłem dom po wujku Jakubie Kondratiuku, bracie mojej babci. Miałem wtedy 18 lat i byłem uczniem Technikum Rolniczego, co było moim świadomym wyborem. Nie tylko żyję z uprawy mojego kilkuhektarowego gospodarstwa, ale też traktuję tę pracę jak sport – moją dyscypliną jest uprawa roli. Daje mi to nie tylko satysfakcję, ale i ekologiczne produkty na rodzinny stół.

Czy ten dom był dla mnie bodźcem do stworzenia Muzeum? Myślę, że bardziej ukształtował mnie czynnik środowiskowy – przedmieście Bielska Podlaskiego, czyli Studziwody. A w nim dom otwarty moich dziadków, Krystyny i Grzegorza Sidorskich. Można powiedzieć, że koncentrowało się w nim życie towarzyskie (w najlepszym tego słowa znaczeniu) naszego przedmieścia. Wzrastałem w domu, do którego ludzie lubili przychodzić, śpiewać pieśni, dzielić się znanymi sobie historiami. Osoby te, jak tradycyjny dziadek Hrysza, oczytany wujek Jakub i oczywiście moi rodzice Julia i Jan Fionikowie, miały na mnie największy wpływ. Jedną nogą byłem w tradycyjnej wsi, a drugą – w mieście. Studziwody jako przedmieście Bielska Podlaskiego były bardziej tradycyjną wsią, niż te pozostałe, bardziej oddalone od miasta. Tutaj gospodarstwa rolne liczyły po kilka hektarów, a zamieszkiwali je przede wszystkim rzemieślnicy, zwłaszcza ci, którzy wyrabiali walonki, zimowe obuwie z wojłoku. Pamiętam warsztat w domu dziadka i przychodzących doń klientów. Tradycje rzemiosła w rodzinie kontynuował ojciec jako blacharz. Etos tradycyjnego rolnictwa na Podlasiu polegał bowiem na tym, że każdy gospodarz starał się zarazem zostać rzemieślnikiem. Łączenie dwóch zajęć gwarantowało stabilność.

 

Nie wspomnieliśmy o tym, że był pan jeszcze w Wyższym Prawosławnym Seminarium Duchownym, jak również na studiach historii i muzealnictwa.

 

To był także świadomy wybór po ukończeniu technikum. Trzy lata spędziłem w Wyższym Prawosławnym Seminarium Duchownym w Jabłecznej nad Bugiem. To miejsce szczególne, odludne, z niepowtarzalną atmosferą monasteru św. Onufrego. Kontakty z mnichami, z wykładowcami, którzy przyjeżdżali do monasteru i seminarium, dały mi solidny ładunek duchowy. Później, po powrocie do Bielska, byłem katechetą w szkołach podstawowych, a jednocześnie studiowałem zaocznie historię w Białymstoku i muzealnictwo – eksternistycznie na Uniwersytecie Kultury w Mińsku.

 

Nawiązał pan wówczas ściślejsze kontakty z Białorusią?

 

Poznałem wtedy wielu przedstawicieli elit kulturalnych i naukowych Białorusi. W kręgi polityczne w ogóle nie wchodziłem, bo mnie to nie interesowało. Nawiązałem też kontakty z ciekawym środowiskiem Cerkwi prawosławnej w Białorusi, które trwają nieodmiennie od lat 90. i obustronnie procentują.

 

wojszki koledowanie z jerzym kalina podczas krecenia filmu siewca 2013

Wojszki, kolędowanie z Jerzym Kaliną podczas kręcenia filmu "Siewca", 2013, fot. archiwum prywatne Doroteusza Fionika

 

O wadze tych spotkań z Białorusią opowiada m.in. film "Siewca" Jerzego Kaliny, młodego reżysera białostockiego oddziału telewizji, a zarazem Biełsatu. Jest to wspaniała opowieść o pana pracy układającej się w rytm czterech pór roku – od siewu do zbierania plonów i do następnego siewu. Preferuje pan tradycyjne formy kultywowania roli, ignorujące mechanizację. Kieruje się pan względami natury ekologicznej?

 

Najczęściej myślimy, że ekologia to zdrowe pożywienie. Tymczasem za ekologicznym rolnictwem stoi również właściwe podejście do wytworzenia produktu. To nie tylko unikanie sztucznych nawozów, ale także dbałość o to, żebyśmy przy uprawie naszego kawałka ziemi odpoczywali; nabierali sił przy pracy. Praca na ogół kojarzy się ze stratą sił. Tymczasem dobrze pomyślana praca jest kumulowaniem energii. Np. w czasie żniw, kiedy przychodzi nam zboże żąć sierpem lub kosić kosą, to tę ciężką pracę łączymy z tradycyjnym śpiewem. Skłania nas do tego piękna przyroda, wraz z głosami ptaków, których nie zagłusza łoskot maszyn. Kontemplujemy to, co wokół nas i dziękujemy za to Stwórcy. Zaczynamy pracę modlitwą i kończymy pracę modlitwą.

Kultywowanie rolnictwa, to jak najwłaściwsze określenie. Bo czymże jest cała ceremonia żniwna, jak nie naszym wyrażeniem kultu Stwórcy? Podczas tzw. zażynek, czyli pierwszego dnia żniw, pierwszy zżęty czy skoszony snop żyta kładzie się na krzyż. Pod koniec dnia ten snop się związuje, przynosi do gospodarstwa, gdzie przechowywany jest do świąt Bożego Narodzenia. W Wigilię stawia się go w centralnym miejscu domu, w kącie pod ikoną. Ten snop nazywamy host' lub kolada. Moment dożynek też jest ważny, ponieważ ostatnie kłosy są przynoszone do domu i przechowywane do święta Zaśnięcia Bogurodzicy. Wtedy te ostatnie kłosy święci się w cerkwi, po czym ziarno z nich powędruje przy zasiewie do ziemi. Zamyka się krąg. Tradycyjne rolnictwo porządkuje nam kalendarz – musimy pilnować pór roku i terminów prac polowych, o czym nam także przypominają świąteczne obrzędy.

 

W rozmowie z panem nie sposób pominąć kwestii książek. Leżą przede mną: "Księga pamięci Żydów Bielska Podlaskiego", "Kotły na gościńcu litewskim", "Miasto Bielsk" – przypomnienie klasycznej pracy prof. Józefa Jaroszewicza z Uniwersytetu Wileńskiego. Wszystkie pod pana redakcją, choć to zaledwie czubek góry lodowej pozycji wydanych przez Muzeum w Studziwodach. Ukazało się już także ponad 60 numerów kwartalnika "Bielski Hostineć" z artykułami zarówno w języku polskim, jak i białoruskim. Czyżby znani mi Białorusini z Mińska nie mieli racji mówiąc, że jest to już język praktycznie wymarły?

 

Jak widać, nasze działania są dwutorowe: z wydawnictwami próbujemy dotrzeć zarówno do Białorusinów jak i do Polaków. Np. "Księga pamięci Żydów Bielska Podlaskiego" jest uniwersalna i, jak pokazała praktyka, zainteresowanie nią przerosło wszelkie oczekiwania. Zamawiali ją ludzie z całej Polski, Europy i świata. Trafiliśmy w zainteresowanie, bo pośród kilkuset takich ksiąg pamięci wydanych zagranicą, tylko kilka ukazało się w języku polskim. Obecnie wydawnictwa zgłaszają się do nas po porady, jak się takie pozycje robi.

Teraz spróbuję odpowiedzieć na pytanie związane z językiem białoruskim: czy jest niszowy i mało używany? Jeśli w samym Mińsku na dwa miliony mieszkańców po białorusku rozmawia 10 tys. ludzi, to też jest dobrze. Ale poza Mińskiem jest prowincja – mniejsze miasta i wsie, gdzie większość ludzi rozmawia po białorusku. Np. w Klecku na Nowogródczyźnie wszędzie, bo i w sklepie, i warsztacie samochodowym, wśród prostych ludzi słyszałem wyłącznie język białoruski i to prawie, że literacki. Ale są też elity białoruskie – spore grono ludzi kultury, dla których język białoruski jest naprawdę ważny. Jest też wybitna literatura współczesna. Jednak myśli wyrażone przez Białorusinów w innym języku – np. w polskim na Podlasiu, a w rosyjskim na Polesiu – nie przestają być białoruskie. Dzisiaj trzeba się przyzwyczaić, że ta dwutorowość językowa, białoruska i rosyjska, pozostanie. Nie ma potrzeby jej zwalczać, ani odgórnie w nią ingerować.

 

Białorusini po naszej stronie granicy nie rozmawiają ze sobą po białorusku, lecz w gwarze. Jakiej: kresowej? Podlaskiej?

 

Bielscy Białorusini nie rozmawiają ze sobą w języku literackim, bo to oczywiście byłoby nienaturalne. Podobnie jest też w innych regionach Polski, gdzie wciąż przeważa żywa gwara. Jeśli chodzi o Bielsk Podlaski i okolice, chociaż język zamieszkujących tu Białorusinów odbiega od wymogów współczesnego języka literackiego, to należy tych ludzi chwalić, że na co dzień zachowali mowę przodków. Jest to bowiem historyczny język białoruski, który w Wielkim Księstwie Litewskim od XVI wieku był językiem urzędowym. Lubię zgłębiać ówczesne XVI-wieczne dokumenty: metryki, przywileje czy statuty. Rozumiem je w stu procentach. Wiele niekłamanej radości przysparza mi świadomość, że posługujemy się wciąż XVI-wiecznym językiem. Tak też rozmawiają ze sobą ludzie z Polesia – od Brześcia po Pińsk i Turów. Cały ten południowy pas Białorusi porozumiewa się tak, jak my w Bielsku i okolicach. Słowem, należymy do polesko-podlaskiego obszaru językowego i kulturowego.

 

Kontakty pomiędzy Podlasiem i Polesiem weszły już zresztą na stałe do kalendarza pana Muzeum. Wiele zespołów folklorystycznych, zarówno z Polski jak i z Białorusi, gościło u siebie nawzajem. Powstają również wspólne inicjatywy twórcze, podczas których dochodzi do przemieszania ludowych grup artystycznych z obu stron granicy. W filmie "Siewca" można prześledzić choćby rekonstrukcję dawnej tradycji weselnej – z poleską panną młodą i podlaskim kandydatem do jej ręki.

 

To jedna z ugruntowanych form naszej pracy. Staramy się na nowo powiązać przerwane niegdyś więzi ludzkie i kulturowe, a to zainscenizowane wesele ukazało jeden z możliwych obszarów działania. Nie było to robione na pokaz, ani specjalnie dla telewizji. Reżyser akurat tak trafił, że miał możliwość rejestracji efektu wcześniej ustalonych wydarzeń. Mogę przytoczyć inne przykłady: od 10 lat współpracujemy ze stowarzyszeniem artystów ziemi brzeskiej Tur. W porozumieniu z nim organizowaliśmy na Podlasiu wiele plenerów i warsztatów rzeźbiarskich. Integracja ponad granicami następuje także podczas Podlasko-Poleskich Spotkań w Tradycji, organizowanych przez nasze Muzeum od 2004 roku. Staramy się, żeby białoruskie dzieci z Podlasia spotykały się z rówieśnikami z Polesia. Nasza grupa ze Studia Folkloru "Żemerwa" wyjeżdża na wielodniowe ekspedycje po różnych wsiach, między Kobryniem, Drohiczynem Poleskim, Janowem a Pińskiem. Nocujemy w zaprzyjaźnionych domach, gdzie nawiązują się kontakty pomiędzy dziećmi. Żeby miały możliwość przekonać się, iż w sumie niczym się nie różnią. Rozmawiają w jednym języku, śpiewają te same pieśni. To najlepsza z możliwych szkoła pielęgnowania tradycji oraz łączenia pozrywanych niegdyś więzi.

 

W pana działalności intrygujące jest rodzinne współdziałanie. Np. pana siostra prowadzi zespół "Żemerwa". Zdradzi nam pan, co to znaczy po polsku?

 

Wesoła kompania rozśpiewanych, śmiejących się dzieci. "Poszła żemerwa" – mówi się w Bielsku Podlaskim na widok przechodzącego ulicą grona młodych, a niekiedy nawet nieco starszych ludzi. W 2003 roku moja siostra Anna Fionik stworzyła taką rozśpiewaną grupę z uczestników odbywających się u nas co roku warsztatów letnich. W słowniku podlaskich Białorusinów, opracowanym przez Mikołaja Wróblewskiego, odnalazła to słowo, wcześniej ani jej, ani mnie nieznane, ale adekwatne do takiej reprezentacji dzieci i młodzieży. To także jest ważna szkoła tradycji. Przewinęło się już przez nasze Studio Folkloru Tradycyjnego Podlaskich Białorusinów "Żemerwa" ponad 50 osób. Do dziś dnia są z nami w kontakcie, choć niektórzy z nich już robią coś na własną rękę i na stałe nie uczestniczą w naszych koncertach czy występach.

 

zemerwa na polesiu 24 06 2019 org

Żemerwa z wizytą na Polesiu, 2019, fot. archiwum prywatne Doroteusza Fionika

 

Wśród ludzi "Żemerwy" są osoby, które się ze sobą pożeniły. Jak odbywają się ich wesela, to reszta zespołu daje im w prezencie pięknie haftowane koszule. Tak, jak kiedyś obdarowywało się młodą parę wyszywanymi ręcznikami – zresztą ta tradycja obrzędowa znowu się u nas odradza. Wydaliśmy kilkanaście płyt. Nie chodzi tu o chwalenie się na nich swoimi głosami czy muzyką, lecz o powiązanie materiału z konkretnym miejscem i ludźmi. Weźmy chociażby płytę "Pieśni białoruskiej wsi Husaki". Znajdziemy tu zapisy archiwalne z 1972 roku, jak też te same pieśni odśpiewane przez młode głosy "Żemerwy". Uczymy się śpiewania tych pieśni według wzorca przedstawianego nam przez nierzadko sędziwych już wykonawców. Zapisujemy ich pieśni, opowieści czy wiedzę o tradycyjnych tańcach. Najcenniejsza jest taka właśnie bezpośrednia nauka. Jeśli są zapisy archiwalne, to też dobrze. Uczymy się także języka w postaci osobliwości gwarowych danej miejscowości.

 

Które z przedmiotów w pana Muzeum, czy też może skansenie, uważa pan za najciekawsze?

 

Dom rodzinny Kondratiuków przedstawia tradycyjne wnętrza mieszkalne tych terenów z lat 20. XX wieku. Pradziadek Paweł nie wrócił z bieżeństwa, co udało się prababci z dziećmi, postarała się więc o odbudowę domu. Jego wnętrze wypełniają eksponaty wchodzące w zakres typowego wyposażenia ówczesnej chaty. Stoją tam dwa czynne warsztaty tkackie. Nadal mogą na nich powstawać ręczniki, chodniki czy kapy. W domu tym jest także kolekcja obrazów Anatola Krawczuka, malarza ludowego ze wsi Krzywa. Zmarł w tym roku w wieku 97 lat – do ostatnich dni tworzył. Dom ten usytuowany jest na placu, gdzie znajduje się galeria rzeźb na wolnym powietrzu. Powstaje w czasie plenerów rzeźbiarskich organizowanych wspólnie z "Turem". Moją ostatnią dumą jest panorama studziwodzka. To duże dzieło snycerskie Anatola Turkowa, przewodniczącego Towarzystwa Tur. To jeden z najlepszych białoruskich rzeźbiarzy w drewnie. Mieszka w Kamieńcu, 60 km od Bielska, ale już za granicą. Zadawałem Anatolowi tematy historyczno-poglądowe, a on zajął się ich koncepcję artystyczną.

Panorama jest swoistą opowieścią o Studziwodach, wyrzeźbioną na wielkich dębowych tablicach. To historyczna mapa topograficzna, relief przypominający nie samą rycinę, lecz matrycę do niej. Są tam rozmaite postacie związane z dziejami obecnego przedmieścia Bielska. Np. przedstawiciele rodu Siehieniewiczów – znakomici ludzie, działacze społeczni i samorządowi, mecenasi kultury z XVI wieku. Jest tam też tablica poświęcona prof. Emilianowi Adamiukowi (1839–1906), wybitnemu uczonemu, okuliście, profesorowi Uniwersytetu Kazańskiego. Jest także opowieść w drewnie o prawniku Feliksie Trojanowskim, pośle na Sejm Czteroletni, który mieszkał w Studziwodach. Małe Studziwody, ale historia wielka.

Drugi dom, mieszczański, trafił do nas w 2003 roku z ulicy Poniatowskiego, czyli z centrum miasta. Ten drewniany dom od dzieciństwa mnie fascynował. Zbudowany w 1823 roku, zapadał się w ziemię. Pomyślałem, że trzeba go uratować. Dowiedziałem się, że gospodarze chcą go właśnie rozebrać. Udało mi się go sprowadzić do Muzeum na ul. Sosnową. Jego właściciele zgodzili się też na przeprowadzenie wykopalisk archeologicznych. Okazało się, że pod nim ukryta była prawie dwumetrowa warstwa kulturowa: mnóstwo ceramiki i innych przedmiotów począwszy od XV wieku. Mamy więc dom, a w nim archeologiczną wystawę.

W domu tym mieści się także "Galeria Poleska" z przedmiotami etnografii, jak też pracami twórców ludowych z Polesia. Są to dzieła Mikołaja Tarasiuka oraz rzeźby i pastele Iwana Supruńczyka. Poza Białorusią można je obejrzeć wyłącznie w Studziwodach. W domu mieszczańskim mamy też bibliotekę im. księdza Grzegorza Sosny. Powstała w 2006 roku po śmierci ojca Grzegorza – był wówczas proboszczem parafii w Rybołach, gdzie też stworzył Muzeum Kultury Materialnej "Baćkauszczyna". W sensie życiowym i naukowym był on moim nauczycielem. Twórcą nieoficjalnej szkoły historii cerkiewnej w Polsce. Stworzył tomy bibliografii, monografii wielu parafii, encyklopedię duchowieństwa prawosławnego w XIX i XX wieku. Kilka lat przed swoją śmiercią w 2016 roku zaczął przekazywać swoje zbiory biblioteczne i archiwalne m.in. dla naszego Muzeum. To było naturalne, żeby ta biblioteka nosiła imię księdza Grzegorza.

 

Rodzi się pytanie, czy tak imponujący siew wyda zwielokrotnione owoce. Czy pana dzieci podejmą podobne wyzwanie?

 

Moim zdaniem nasze działania zbudowały już most pokoleń. Dzieci są moją radością. Wraz z żoną Elżbietą stworzyliśmy dla nich dom, w którym mogą cieszyć się muzyką, śpiewem, własnym językiem, odziedziczonym po przodkach. Przy tym nasz dom jest otwarty. Mieści się tu biuro Stowarzyszenia, przyjmujemy w nim gości. Obok jest duża stodoła, w której czasem odbywają się występy teatralne czy koncerty. Podczas warsztatów pełni też rolę jadalni. Przez nasz dom cały czas przewijają się rozmaici ludzie. Nie tylko Polacy i Białorusini, ale i Rosjanie, Łotysze, Austriacy czy Francuzi. Dla moich dzieci obcowanie z różnorodnymi ludźmi jest naturalne. Nasze działania tworzymy wspólnie z dziećmi. Uczestniczą w tym wszystkim bez przymuszania. Żona wraz ze mną zmierza w tym samym kierunku. Dla nas ważna jest wiara: prawosławie jako wyznacznik mistycznego przeżywania codzienności i świąt.

Mój starszy syn Maksym jest po maturze i wybiera się na Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego. Jest bibliofilem, gra na dudach, śpiewa w "Żemerwie", chórze cerkiewnym oraz w dobrze znanej "Scholi Węgajty". Młodsze dzieci także są muzykalne. Syn Eliasz gra na bębnie, ucząc się jednocześnie gry na klarnecie; lubi rolnictwo. Najmłodsza, dziesięcioletnia Taisa śpiewa i gra na skrzypcach. Gdy ktoś pyta, kim córka chce być, ta odpowiada – weterynarzem i archeologiem…

W dzieciach odnajduję siebie, tylko w różnych postaciach. A każde z nich jest niepowtarzalnym stworzeniem Bożym.

 

picture 27652 1383236775Autor: Janusz R. Kowalczyk

Janusz R. Kowalczyk – teatrolog i filmoznawca (UJ, Kraków), scenarzysta (PWSFTViT, Łódź). Satyryk (Piwnica pod Baranami, 1978–1987). Recenzent teatralny ("Rzeczpospolita", 1990–2008). Autor słuchowisk, scenariuszy, książek (m.in. "Wracając do moich Baranów" i, z Pawłem Szlachetko, "STS. Tu wszystko się zaczęło"). Od 2009 w Culture.pl – zajmuje się literaturą.

LOGO culture pl

wywiady na pasku