Podróż na Kamczatkę obfituje w paradoksy. Z jednej strony bowiem uczestniczymy w wyprawie na sam koniec świata, z drugiej zaś w ekspedycji do prapoczątku Ziemi, do czasu, kiedy nasza planeta nabierała obecnego kształtu. Ludzie na Kamczatce żyją, jak pionierzy-zdobywcy. Stając oko w oko z nieokiełznanym żywiołem, dzień w dzień borykają się z trudami życia i mimo przeciwności losu, znajdują tam szczęście.
Kamczackie szczęście
Dla przeciętnego Polaka Kamczatka kojarzy się raczej niedobrze. To jakiś koniec i coś dramatycznego, zwłaszcza w kategoriach geopolitycznych. Wszak na wschodniej stronie półwyspu, za Morzem Ochockim, mamy Magadan, miejsce zsyłek i więzień, a w ogóle to przecież Syberia, i już wiadomo w co żeśmy się zamotali. Niewola. Słowo dramat i wytrych zarazem, zwłaszcza dla politycznych leniwców. Wszystko zatem jest jasne. Jeśli natomiast chodzi o mnie: na Kamczatkę pojechałem po klucze do rozumu, zechciałem zrozumieć tę wyklętą ziemię.
Wiem, że w poprzedniej części nie wyjaśniłem podtytułu koniec geografii. Nie uczynię tego i teraz. Nie znajdę też miejsca na napisanie o zwiastunach narodzin Ziemi, czyli o aktywnych wulkanach. Tymi tematami zajmę się dopiero w części końcowej, ale niczego nie obiecuję, wszak nie wiem, jak moja pisanina się skończy, może wcześniej się wykończę. Literacko.
No tak - ja tu o nieszczęściach a miało być o kamczackim szczęściu. Na dobry początek uwierzmy: Kamczatka - to nie zmarzlina i nie nieszczęście. Wbrew malkontentom i nieudacznikom, którzy rozpanoszyli się w politycznej przestrzeni i którzy chcą nas wszystkich zarazić antyruskim wirusem, postaram się swoją tezę jakoś uzasadnić.
Po co komu Europa?
Podpierając się klasykiem - zacznijmy od dodatnich plusów. Na Kamczatce zima jest zimowa i przez to przepiękna, północ przychodzi o północy a dzień się zaczyna w dzień. Po prostu. Bynajmniej nie przesadzam. Z tą zimą oczywiście trochę kombinuję. Opieram się na relacjach tubylców i troszkę papuguję, bo przecież nic o niej nie wiem. Kamczackie mrozy dopiero zamierzam przeżyć, kiedy w niedookreślonej przyszłości przezimuję w Esso, w miejscowości, której uroki opisałem w pierwszej części.
Zauważmy oczywistą oczywistość (znowuż lecę klasykiem): w Polsce około północny biesiadowanie bez oświetlenia grozi towarzyską katastrofą. W okolicach dziesiątej, nawet w czerwcu, musimy już teatr wydarzeń podświetlać, choćby po to, by wyeliminować naszą niezgrabność. Bez noktowizora nie widzimy kogo gościmy i komu co nalewamy. Na Kamczatce jest normalniej, bowiem do północy panuje jasność. I bynajmniej nie chodzi o białe noce, nie ten rejon świata. Potem - nagle! - nadciąga noc, a już po 3-4 godzinach budzi się ranek. Jeśli ktoś kiedyś przekroczył krąg polarny, pożył tam trochę, zrozumie o czym piszę. W przypadku Kamczatki owo wytłumaczenie jest jednak bez sensu. Półwysep leży na podobnej do naszej szerokości. Kiedy zakręcimy globusem, okazuje się, że pod względem geograficznym Polskę z Kamczatką łączy bliźniactwo. Po co zatem - pytam - tak się nadymamy? Niczym amerykański indor.
Po trąbach powietrznych rujnujących domostwa na Śląsku Opolskim, odebrałem z Kamczatki SMS-a: Żyjesz? U nas w telewizji pokazywali tornado, które dopadło twoją ziemię. Ludzie! Spasiba za troskę płynącą z krainy, gdzie tajfuny są codziennością, gdzie zaczęła się już jesień a niedźwiedzie gromadzą sadło i powoli rozglądają się za przytulną gawrą.
Życie campingowe
Tanynaut. Tatiana Kudriawowa, artystka w każdym calu, dama o perlistym uśmiechu i aparycji gwiazdy. Prowadzi niedrogi camping w Pietropawłowsku Kamczackim, z namiotami wzorowanymi na jurtach, choć ich komfort jest niższy niż u mongolskich nomadów. Są to raczej koriackie namioty (czum), pełne skór, zlokalizowane nad brzegiem jeziora. Camping działa na terenie powojskowym, gdzie wala się złom i panuje, jakby to ujął Andrzej Stasiuk: postindustrialna rozpierducha. W takim krajobrazie dierewnia Tatiany przypomina oazę ładu i porządku.
Małaya strana song odśpiewany pod profesjonalny podkład muzyczny typu karaoke, dowodzi wrażliwości gospodyni, kobiety odczuwającej potrzebę pięknego powitania przybyszów z dalokoj strany. Chce nas ukołysać po trudach podróży, mimo deszczowej pogody i ziąbu. Dba o dobre samopoczucie gości, dwoi się i troi spełniając wszystkie życzenia. Przynosi owoce Oceanu Spokojnego, jakieś zupełnie niepojęte dziwactwa morskie, z których więcej mlaskania, aniżeli jedzenia. Częstuje syberyjskim czajem z kosówki. Dobre i to.
W Tanynaut prócz nas goszczą dwie pary z dziećmi i ociemniałym buldogiem, siostry (34 l. i 28 l.) lekarz kliniczny i nauczycielka, ich mężowie (38 l. i 30 l.) strażnik rybacki i inżynier. Rodzice strażnika przyjechali na Kamczatkę powodowani marzeniem, gdy miał roczek. I znaleźli tutaj szczęście. Bo co potrzebne do życia? - pytają retorycznie miłośnicy weekendowego biwakowania. Ciepły dom, kochająca się rodzina i dobry samochód, koniecznie z napędem na cztery koła, dopowiadają panowie. A do wulkanów idzie przywyknąć...
Znawca ryb opowiada o przeróżnych łososiach. Zaproszony na degustację dowiedziałem się, że najsmaczniejszą odmianą jest czawycza, rodzaj łososia poza Kamczatką nie występujący. W rankingu smakowitości, tuż za czawyczą, plasuje się nerka, potem daleko, daleko inne ryby.
Chay-Chiv. Koryakskoye Stoybishche (koczowisko) na rzeką Bystra w Esso. Camping z przystępnymi cenami i nieźle zorganizowany. Andrianowa Aleksandra Xaybawowna, szefowa, jest pełnokrwistą Koriatką. Propaguje kulturę korzennych narodów Kamczatki. Oto znakomity pomysł na przyciągnięcie turystów. Z okazji jubileuszu powstania Chay-Chiv zgromadziła na swoim terenie tłumy gości, którzy obejrzeli żywiołowy występ Ewenów, zatraconych w egzotycznych tańcach. Wszystko wprost na trawie, przy dźwiękonaśladowczych odgłosach kamczackiej flory i fauny wydawanych przez młodych artystów. Na moment koncertu widz przenosi się w tajemny świat ludów Północy, słyszy echo Indian i Eskimosów. Niesamowite! Na dokładkę Chay-Chiv serwuje czaj z lepieszkami, szurpę z jeleniny i rybią uchę.
Ucha to trzyskładnikowa zupa rybna: kartofle, zielenina z marynowanym czosnkiem niedźwiedzim, odrobina przypraw, no i sławna na całą Rosję (i Brzeg) czawycza lub nerka. Najsmaczniejszą uchę warzy się z rybim ogonem i oczami. Są to kąski dla wybrańców
Kamczackie smaki
W restauracjach odbywają się babskie imprezki z różnych okazji. Panie pięknie wykoafiurowane, w szpileczkach i w świetlistych kreacjach. Niektóre błyszczą szczerozłotym uśmiechem. Bawią się szampańsko bez mężczyzn, którzy na rabotie w tajgie, bierut rybu, albo popils. W knajpach sączy się zachodnie piwa (holenderskie, czeskie i niemieckie, polskiego nie uświadczysz), choć całkiem nieźle smakuje piwo kamczackie i nie dlatego, że jest relatywnie najtańsze (35 rubli = 3,5 zł).
Konsumentom ostrożnym i nietrunkowym sklepy oferują zabutelkowaną wodę: Małkinskaya Nr 1 uhonorowaną, niczym radziecki generał, dwunastoma medalami (1,5 l. = 25/35 rubli). Nikt z miejscowych nie zawraca sobie głowy takim wydatkiem, wodę czerpie się prosto z rzeki.
W lokalach gastronomicznych z pewnością nie bywa Wasilij Wsiewołod (68 l.), żyjący sam w lesie. Przyjeżdża rowerem do Esso po zakupy, głównie po chleb. W swoim życiu zabił 28 niedźwiedzi, ale od 30 lat już żyje z nimi w przyjaźni i żadnego nie skrzywdzi. Pije zioła i wodę z kamczackich ruczajów. Tabletek nigdy nie łykał. Miał dwie żony, ale najlepiej czuje się w leśnej samotni.
W rosyjskich restauracjach trzeba przestrzegać określonych kanonów. Dievushka, to zwrot grzecznościowy wobec kelnerki, ale również: ekspedientki, kasjerki, stewardessy i pani w pocztowym okienku. Tej formy używają nawet osoby nieletnie. Zabawnie są sytuacje, kiedy dievushka (ta prawdziwa) do starszej kobiety zwraca się per dievushka. To są zawiłości kulturowo-językowe, o czym nadmieniam dla oddania klimatu życia codziennego.
Komary
Na jednego mieszkańca Kamczatki przypada po miliardzie komarów i meszek. Przestraszeni Europejczycy wiedzą, że komarze watahy idzie przeżyć pod warunkiem zaopatrzenia się w tuby kremów i litry spray'ów. Pomocne są też wymyślne kapelusze z siatkami oraz rękawice. Choć, jak wieść niesie, przed meszką obrony nie ma żadnej. Rozjuszony drapieżnik atakuje w bandzie, w przeciwieństwie do komara nie wpija się w ofiarę, a rozszarpuje skórę i jest w stanie zabić krowę. Przeciętny mieszkaniec Kamczatki zabezpiecza się przed fruwającym horrorem spokojem i uśmiechem, z tym, że uśmiech pojawia się na widok spanikowanych turystów.
W tym momencie pozwolę sobie na autokreację. Mógłbym z krwiopijcami żyć za pan brat. Jako niewkusnyj (niesmaczny) B Rh(+), nie miałem z nimi poważniejszego problemu. Podczas przemierzania tajgi jedno pacnięcie w łysinę powodowało istną masakrę. Cała dłoń czarna, usłana puchem komarzego trupa! Wzorując się na tubylcach, jako człowiek proekologiczny, zaniechałem masowego komarobójstwa. Wmawiałem sobie, że mam do czynienia z atmosferycznym opadem. O współtowarzyszach niedoli wolę się nie wypowiadać.
Stosunek Rosjan do komarzej plagi objaśnia następująca anegdota.
Putin i Bush poszli na ryby. Putin w skupieniu patrzy na spławik, a Bush nie może się skoncentrować na wędkowaniu, bo atakują go komary. Klepie się po karku, po nogach, po rękach, drapie się. A Putin siedzi nieruchomo i w skupieniu obserwuje spławik.
- Władimir, a dlaczego ciebie nie gryzą? - pyta w końcu umęczony Bush.
- Bo mnie nie wolno?
Niedźwiedzie
Kamczatka jest ojczyzną 12 000 niedźwiedzi (1 zwierzę na 25 ludzi). Pisząc o niedźwiedziej ojczyźnie bynajmniej nie przesadzam. Nikt z tubylców nie wyrażał się o tym groźnym zwierzęciu z lekceważeniem. Przeciwnie, słyszałem głosy, że człowiek jest tutaj intruzem. Ursus arctos beringianus mieszka u siebie! Każdego roku na półwyspie pozyskuje się osobniki w klasie 8-10 stóp (3 metry wysokości w kłębie), przy długości czaszki do 70 centymetrów. Masa ciała dorosłych osobników dochodzi nawet do 600 kilogramów. Czego boją się niedźwiedzie kamczackie? Gwizdków. Wiadra odstraszających maści i beczki sprayów zdają się na nic. Wystarczy sobie pogwizdać...
Przez cztery tygodnie, po przejechaniu Kamczatki na przestrzeni 700 km, żywego niedźwiedzia nie widziałem. Spotkanie z maleństwem postury średniego psa i rankiem odkryte na śniegu tropy niezidentyfikowanej bestii nie dają mi, oj niestety, homologacji na heroizm.
W stanie niedosytu i z reporterskiej rzetelności musiałem zatem udać się do Muzeum Niedźwiedzia. Palcówka mieści się w niewielkim pomieszczeniu Rejonowej Biblioteki w Esso. Kustosz Natasza Litwinowa na ostatnim wydechu opowiedziała historię zwierzęcia symbolizującego Rosję. Póki co muzeum jest na dorobku i przypomina raczej izbę pamięci ku czci pluszaka. Na jego zbiory składają się misiaczki-przytulanki, ofiarowywane przez dorastające dzieci oraz parę kolorowych fotosów. Biblioteki, instytucji permanentnie niedofinansowanej, nie stać nawet na niedźwiedzią skórę. To rarytas pozyskiwany z pokładu helikopterów przez tzw. nowych Ruskich, uzbrojonych w izraelskie sztucery nafaszerowane elektroniką.
No cóż, bolejąc nad muzealną mizerią, wielką nadzieję pokłada się w nowym prezydencie Rosji, który nazywa się - nomen omen - Dmitrij Anatoljewicz Miedwiediew. Kończąc, chcę zauważyć, że przywódców Rosji z naszymi władzami wszystko dzieli, ale coś też łączy nienachlany wzrost, mianowicie. Rosjanie lubią i potrafią dowcipkować, bynajmniej nie oszczędzają najważniejszych osób w państwie.
Miedwiediew prowadzi pokazową lekcję dla pierwszoklasistów:
- Kiedy byłem mały?
Nagle jeden z uczniów mu przerywa:
- A teraz jesteś duży?
Nie jestem w stanie odpowiedzieć, czy polityk śmiertelnie obraził się na pierwszoklasistów całej Rosji. Russkij Rieportior z dn. 24 lipca 2008 r., z którego zaczerpnąłem anegdoty, w tym temacie nabrał wody w usta.
CDN
(zdjęcia autora)