Podróż na Kamczatkę obfituje w paradoksy. Z jednej strony bowiem uczestniczymy w wyprawie na sam koniec świata, z drugiej zaś w ekspedycji do prapoczątku Ziemi, do czasu, kiedy nasza planeta nabierała obecnego kształtu.
Część I
Jeśli pomyślimy o tamtejszych mieszkańcach mamy obraz opanowywania niegościnnej Ziemi. Ludzie na Kamczatce żyją szczególnie, jak pionierzy-zdobywcy. Stając oko w oko z nieokiełznanym żywiołem, dzień w dzień borykając się z trudami życia i mimo przeciwności losu, znajdują tam swoje szczęście. Dla mnie to wielkie odkrycie.
Dotrzeć na Kamczatkę
Możliwości są bardziej niż ograniczone. Wariant drogowy w ogóle nie wchodzi w grę. Nie ma pewnie takiej maszyny, która by cało i bezpiecznie tam dotarła, poprzez nieoznakowane szlaki dalekiej Północy, wydeptane przez ludy korzenne i ich zwierzęta. Kamczatka jest półwyspem większym od naszego kraju (370 000 km2, Polska - 312 685 km2), oblanym przez Morze Ochockie i Morze Beringa. Najprościej i najszybciej, ale za to kosztownie, dostaniemy się samolotem z Warszawy do Moskwy a potem, przesiadając się na Aerofłot, jednym szusem (bagatela, tylko 9 godzin lotu!) do Elizowa na Kamczatce. Można też wybrać wariant naziemny Koleją Transsyberyjską, co jednak wiąże się z ponadtygodniową podróżą przez całą Rosję, aż do Władywostoku a potem statkiem, przez kolejnych parę dni, do portu w Pietropawłowsku Kamczackim.
Miłośnikom podróży kolejowych podpowiem, że z Warszawy odjeżdża wagon do Moskwy, który następnie dołączany jest do transsybirki i dociera do Irkucka na Syberii (okolice Bajkału). Stamtąd również można dolecieć do celu lub kontynuować podróż koleją via Władywostok. Mozołu owego doświadczyłem przed dwoma laty jeżdżąc kolejami rosyjskimi dwa tygodnie! Ale, zapewniam, warto było, z perspektywy niczego nie żałuję, ba, wciąż o tym myślałem, stąd zamysł wyprawy na Kamczatkę.
Dwunastoosobowa ekspedycja, w skład której wchodziłem, zdecydowała się na rozwiązanie mieszane: kolej + samolot. Trudność polegała jednak na tym, że zamiast wybrać się do Moskwy na skróty (tylko 17 godz.) przez Białoruś, pojechaliśmy przez Ukrainę i przez to kolejowa podróż wydłużyła się do 42 godzin. A wszystko przez dyktat strony białoruskiej, żądającej wygórowanej opłaty za wizę tranzytową. Nie wliczając kilkugodzinnych przerw w oczekiwaniu na połączenia i lotniskowe odprawy dotarcie do celu trwa bitych 51 godzin. Uwzględniwszy zaś wymuszone postoje wyśniona Kamczatka jest osiągalna po trzech dobach!
Aerofłotem bliżej
Pomiędzy Polską a najdalszym krańcem Rosji różnica czasowo wynosi 11 godzin. W przypadku niemożności uzasadnienia sensu tak dalekiej wyprawy z reguły argumentuję, że chciałem być od swoich ziomków o 11 godzin do przodu. W praktyce polega to na tym, że ktoś się kładzie spać a ja już witam kolejny, nowy dzień. Jako pierwszy wiem, co jutro (sic!) się wydarzy. I coś jeszcze. Wracając 9 godzin z Kamczatki, już po wylądowaniu w Moskwie, okazuje się nagle, że podróż trwała zaledwie 20 minut. Zostawmy jednak infantylne dygresje i przejdźmy do brutalności świata dorosłych.
Przed korzystaniem z rosyjskiej floty lotniczej ostrzegali mnie wszyscy życzliwi. Jeśli życie ci niemiłe lataj ruskim IŁ-em, słyszałem też o spawaczach na pasie na chybcika łatających poszycie latającego złomu. - Puknij się w czoło, po co ci te niedźwiedzie, zostań z nami - żarliwie radzili najżyczliwsi. Co oczywiste dobrze winszowali głównie ci, którzy w Rosji nigdy nie byli.
Pomny doświadczeń z poprzedniej podróży, kiedy poznałem poziom organizacyjny Kolei Transsyberyjskiej zaryzykowałem, zakładając, że z Aerofłotem może być podobnie. Rozczarowania nie było. Trzeba pamiętać, że odbywamy lot międzykontynentalny, mimo że w obrębie jednego państwa, blisko 9 tysięcy kilometrów bez śródlądowań. Dystans taki może pokonać maszyna wyjątkowa a wszystkie warunki spełnia IŁ 96-300 - rosyjski odpowiednik amerykańskiego Jumbo Jet'a. Wykupione ze znacznym wyprzedzeniem, codzienne rejsy z kompletem pasażerów to w Rosji rutyna. Trzeba przyznać, że z punktu widzenia turysty rzecz jest zaskakująca.
Profesjonalna i miła obsługa, dwa ciepłe posiłki na pokładzie, pledy i poduszeczki dla komfortu, osłony na oczy ułatwiające sen i nieograniczone ilości napojów (wszystko w cenie biletu, alkohol na życzenie i odpłatnie). Zapracowane stewardessy i stewardzi uśmiechnięci i chętni do pomocy.
Tak zwane tanie linie lotnicze, z wiecznie spóźniającymi się i rozklekotanymi samolotami, plus nasze koleje państwowe, w rzeczywistości szamba na szynach, to antypody przyjemnego podróżowania. Zaprzeczenie tego, co oferuje współczesna Rosja. Fakt ów konstatuję ze smutkiem, stając naprzeciw stereotypom o wciąż dzikim Wschodzie.
Lądowanie we mgle. Tuman
Mimo łagodnego lotu i perfekcyjnego położenia potężnej maszyny na płycie lotniska, lądowanie w Elizowie jest przygnębiające. Znika jasność i przepadają wystające ponad pułap chmur ośnieżone stożki sopek: Wiluczyńskiej, Awaczyńskiej i Koriackiej domasznych, czyli domowych wulkanów, które otaczają Pietropawłowsk Kamczacki, stolicę regionu. Całą przestrzeń zajmuje mgła, po rosyjsku tuman. Lepiej zapomnieć o moskiewskim upale bo Kamczatka wita temperaturą 15°C.
Człowiek zadaje sobie pytanie: po co komu owa ponurość? Stan przygnębienia wzmaga niepokój (co mnie tutaj czeka?), niewyspanie, zmęczenie kilkudniową podróżą, pomylenie dat i godzin. Każdy z kolegów ma inaczej ustawiony zegarek. Jakiś patriota zatrzymał czas warszawski, ktoś drugi przystanął w Kijowie, większość zatrzymała czas moskiewski, a więc są wciąż w Europie, a ci wyrywni, popychając wskazówki do przodu, postarzyli się o 11 godzin!
Powoli wraca równowaga. Myślę iż bierze się to z energii tubylców, którzy w tych niezwykłych warunkach żyją od zawsze. Ich uśmiechy, dyskretne spojrzenia i zainteresowanie przybyszami z innego świata robią swoje. I oto dzieje się cud. Niewidoczne dotąd kształty domostw, roślinność, ulice stają się wyraźniejsze. Tuman rozwiewa się i nieśmiało przebija słońce.
Nienachlaną nadzieję wnosi zagadnięta w autobusie Irina (28 l.) farmaceutka, zapewniająca, że jeszcze wczoraj było żarko a prognozy na jutro są raczej pomyślne. Ale nikt niczego nie gwarantuje, wszak to Kamczatka. Ona trochę się dziwi, co takiego przygnało nas do nich. Osobiście nie chce tutaj żyć i po 5 latach pobytu wyjeżdża do Woroneża. Zostawia chłopa lubiącego wódkę i dziewczyny, który na dokładkę lubi nie pracować.
Cierpliwość i wiara są siostrami Cudu. Warto było zaczekać i nie tracić wiary. Nowy dzień budzi się skąpany w słońcu. I oto okazuje się, że stolica Kamczatki została zlokalizowana niezwykle pięknie, na wielu wzniesieniach, tarasowo, nad Zatoką Awaczyńską, która jest oknem na Ocean Spokojny. Pacyfik, największy akwen globu, to on odpowiada za kapryśność kamczackiej aury, zazdrośnie (tuman jeden!) skrywa urodę miasta, któremu patronują święci: Piotr i Paweł.
Pomnik apostołów - symbol miasta jest dziś miejscem kultowym. Okalający go płot służy do przypinania kłódek z wygrawerowanymi imionami nowożeńców, którzy wyrzuceniem klucza w otchłań Pacyfiku przypieczętowują dozgonną miłość. Jest więc na tej ziemi i nadzieja i miłość i jakaś przyszłość! - stwierdzam z wyraźną ulgą.
To nie wszystko. Jest też i przeszłość. Nieopodal Piotra i Pawła stoi monument wodza rewolucji październikowej u stóp którego widnieje bardzo współczesne zapewnienie: Plan Putina będzie realizowany!. Na szczęście gigantyczny Lenin jest ledwie kamykiem na tle nieogarnionej potęgi Wulkanu Koriackiego, królującego w widokowej przestrzeni Pietropawłowska.
Zwrot w tył (Iljicz Uljanow musi być za naszymi placami, a jak ktoś mocno nienasycony, poniżej) i mamy panoramę Zatoki Awaczyńskiej, z majaczącym stożkiem Wiluczyńskiej Sopki. Oto południe Kamczatki, sam jej krajuszek, tam w końcu wylądowałem, rozbijając namiot w starej kalderze wulkanicznej. Ale zostawmy ów temat na osobną opowieść.
Gejzer niedoskonałości
Zejdźmy jednak na ziemię. Rosyjska prowincja o wiele lepiej wygląda z lotu ptaka aniżeli w kontakcie bezpośrednim. Bywałem w domach różnych Rosjan, u ludzi prostych, ale i u lekarzy i naukowców. Obejścia publiczne, klatki schodowe to rozpierducha niewyobrażalna, miejskie wykroty, pokradzione włazy studzienek, wyrastające z ziemi pułapki z drutu zbrojeniowego, krótko mówiąc: powszechna demolka. Mieszkania gospodarzy natomiast to perełki, oaza spokoju i estetyki. Niejednokrotnie za metalowymi drzwiami zabezpieczonymi sztabami i skomplikowanymi zamkami.
Nasuwa się refleksja: oto coś mojego, na złość kołchozom i kolektywizacji. W zbliżonych warunkach żyje znaczna część świata i tutaj jest to coś oczywistego. Po co się dziwić? Przecież jesteśmy w Rosji, w Azji i wszędzie, poza wypacykowanymi centrami wielkich metropolii, musi być podobnie.
No i coś jeszcze: kamczackie pawie! Miejscowe dziewczyny z modnymi fryzurami, z tipsami, umalowane i ubrane w zgodzie ze światowymi trendami, pokonujące bez chodnikową przestrzeń na wysokich obcasach, w obuwiu w tych warunkach odhumanizowanym. Dokonujące ekwilibrystyki z gracją, jakiej Europejki, mniemam, nigdy nie osiągną.
Kilka nocy spędziłem również w hotelach (Gejzer) i tańszych gostinicach (Junost), wszystko w Pietropawłowsku Kamczackim. Opłaty zróżnicowane i nieadekwatne do standardu oferowanego u nas, od 500 do 2500 rubli (10 r. = 1 zł), a więc bardzo drogo. Po co komu ciepła woda? Czy jest sens złorzeczenia na odpływ w wannie pod górę, nic niedopasowane do siebie, wyłącznik oświetlenia za drzwiami? Żeby zatem zapalić światło trzeba zamknąć się w ciemnym pomieszczeniu, potem wymacać urządzenie, nie wiadomo dlaczego zlokalizowane prawie pod sufitem.
Jeśli do tego dodamy kafelki zaciągnięte złuszczoną farbą, w kolorystyce schyłkowego Breżniewa i urządzenia sanitarne zamontowane w niepojętych dla polskiego hydraulika kombinacjach, w jakichś techniczno-ergonomicznych szaleństwach mamy obraz kamczackiego hotelarstwa. Napisałem o tym by nie wyjść na tępego bałwochwalcę Rosji.
Na północy cieplej!
Na początku wspomniałem o kamczackich paradoksach. Jadąc na północ możemy liczyć na ciepło! Po szutrowej drodze, rejsowym autobusem przez 11 godzin z krótkim postojami na posiłki, w przydrożnej małej gastronomii u babuszek, podążamy do Esso.
Esso to spora osada o drewnianej zabudowie. Bystrinskj Municypalnyj Rajon trochę przesadnie jest rozsławiany w folderach, jako Kamczacka Szwajcaria. Są tu niby termalne wody za które, póki co, nie trzeba płacić, ale standard usług i przesadnie wywindowane ceny są zdecydowanie nieszwajcarskie.
Esso zostało zlokalizowane w międzyrzeczu Bystrej i Uksiczany, pomiędzy sporymi wzniesieniami dorównującymi naszej Śnieżce. Miłośnik tej ziemi Walery Krawczenko jest autorem albumu zatytułowanego: Na Esso upadła tęcza. Przyznać muszę, że mimo wypatrywania żadnej radugi nie dojrzałem (może przez mgłę?, może przez niepogodę?, może przez watahy komarów?), ale potwierdzam: miejsce jest rzeczywiście niezwykłe, ciepłe w takim samym stopniu, jak spotkani w Esso ludzie. I o nich chcę teraz opowiedzieć.
Motyw polski
Pod konkretny adres w Esso skierował nas polski ksiądz i organista Krzysztof Kowal, od pięciu lat na Kamczatce, organizujący w Pietropawłowsku kościół, przy wsparciu stuosobowej wspólnoty parafialnej pw. św. Teresy. Trafiliśmy więc do rodziny z polskimi korzeniami, gdzie tylko jedna z wnuczek zmarłego przed rokiem Polaka uczy się języka polskiego, zna już parę słów oraz zaczątek Mazurka Dąbrowskiego. Polszczyznę chce szlifować po odwiedzeniu kraju swojego dziadka.
Stanisław Tracewski (Ottonowicz) urodził się w polskiej rodzinie we wsi Pokuti na Białorusi. Powołany do Armii Czerwonej trafił na Sachalin. Po zwolnieniu ze służby był rybakiem i kucharzył na statku pływającym po Oceanie Spokojnym. Mieszkał we Władywostoku a nawet w Japonii - snuje opowieść średnia córka - Jelena. Budował tajne obiekty wojskowe, był też drogowcem i niejako po drodze poznał Fainę Jewstropową (z Ewenów), z którą miał czwórkę dzieci: Nataszę, Jelenę, Dmitrija i Wiktorię. Wszyscy żyją w Esso. Są to więc w połowie Polacy o dość orientalnej urodzie Metysi, jak siebie nazywają.
Naszą gospodynią była Natasza Wierigina, żona Borysa, z którym prowadzi hodowlę bydła. Rodzina marzy o założeniu turbazy, w czym perspektywę upatruje ich starsza córka Paulina, studentka turystki. Natasza to postać o ciekawym życiorysie. U schyłku Związku Radzieckiego przez 3 lata była członkiem Centralnego Komitetu Komsomołu. Jako pierwsza i ostatnia reprezentowała Kamczatkę w Moskwie. Potem rzuciła legitymację, obecnie jednak żałuje, że nie wykorzystała okazji i nie wstąpiła do Instytutu. A znała tylu sławnych ludzi, kosmonautów, miała do dyspozycji samochód służbowy i sekretariat! Na dowód pokazuje moskiewskie fotografie. Teraz musi doić krowy i czasami w kłótni wypomina Borysowi, że wziął ją za żonę w wieku 19 lat. - I gdzie jest ta miłość? - pyta Natasza.
Stanisław Tracewski wystąpił w filmie dokumentalnym TVP, zrealizowanym w roku 2006 przez Jadwigę Nowakowską, pt. Polacy na Syberii, w którym główną postacią jest ksiądz Krzysztof, w roli narratora przybliżającego kamczackie klimaty. W domu Wieriginów film jest pilnie strzeżoną relikwią.
Motyw(ik) brzeski
Że świat to wioska powszechnie wiadomo. Internet, komputery, komórki, ale kontakty z żywymi ludźmi zawsze są niesamowite. Zwłaszcza, jeżeli w niewyobrażalnie dalekiej krainie spotykamy kogoś z kimś potencjalnie mogliśmy się już zetknąć i coś nas ze sobą łączy. Oto płk awiacji Wiktor Timofiejewicz (60 l.) z dwuletnim synkiem na ramionach. Sześć lat służył w Polsce, gdzie?, w Brzegu-Skarbimierzu! Był kwatermistrzem, odpowiadał za zaopatrzenie Jednostki Armii Radzieckiej w świeże pieczywo.
Obecnie jest nieźle sytuowanym emerytem i mieszka nieopodal Esso w pasiołku Nacziki 9/12. Adres ujawniam na specjalne życzenie. - A nuż odezwie się Irena z Brzegu? - zmuruża porozumiewawczo brew Timofiejewicz.
- Ech, Jewropa... - wzdycha Wiktor.
Cóż, nie zgłaszałem reklamacji za dojmujące hałasy dochodzące przed laty z awiabazy, wszak ten człowiek żywił bliźnich. Poinformowałem Timofiejewicza, że w Skarbimierzu zamiast lotniska rozkręca się poważny biznes. - Wot żizń... prawie załkał pułkownik.
(zdjęcia autora)