Pierwsze, co po wylądowaniu wieczorową porą w Mexico City uderza? Ciemności! Ponad dwudziestomilionowe megapolis jest fatalnie oświetlone. Przybysza z grzesznie iluminowanej Europy szokują mroki, których nie da się wytłumaczyć napięciem w gniazdkach... 110 V. To rzeczywiście niska wartość, ale nie warto popadać w czarną depresję, zastane ciemności rekompensuje - co wyświetli się już za dnia - ogromna energia emanująca od lokalsów i wspaniałe słońce, którego na tej szerokości geograficznej mają w nadmiarze.
Pamiętając o ostrzeżeniach, że „po zmroku lepiej na ulice nie wychodzić“, meksykańska ciemność staje się jeszcze mroczniejsza. Niebezpiecznie jest ponoć w stolicy i w paru większych miastach, także w przereklamowanym i okupowanym przez turystów Cancún. Czym dalej od metropolii, na głuchej prowincji choćby, Meksyk łagodnieje oferując całą gamę latynoskich klimatów, to tam dostrzegamy jego prawdziwe oblicze, którym przyciąga turystów z całego świata.
Niekoniecznie ufamy policji - ostrzega pilotka. Policja jeździ (i stoi!) z włączonymi kogutami i jest wszędzie, dosłownie na każdym skrzyżowaniu. Z automatami gotowymi do wystrzału! Mundurowi w kamizelkach kuloodpornych i z długą bronią, także niepoliczalni ochroniarze oraz jacyś funkcjonariusze niezidentyfikowanych formacji. Poruszanie się po Mexico City po zmroku zalecane jest taksówkami, ale należy pamiętać, że funkcjonują taxi pirackie, które wywiozą nie wiadomo gdzie i za ile.
A ja natychmiast protestuję. Zagrożenia nie czułem nawet przez sekundę. W moim przypadku to zwyczajność, w każdym zakątku globu stosuję się do tamtejszych reguł, nie ryzykuję, nie szukam guza i ten patent się sprawdza. Jak dotąd, nikt nigdy nie zrobił mi krzywdy. Rekapitulując: w całkowicie zaciemnionym świecie jest bezpieczniej, aniżeli w rozświetlonym Paryżu, o czym Europejczycy przekonują się już po raz kolejny.
Nie zamierzam zbytnio rozwijać się w temacie państwa Meksyk. O tej fascynującej krainie napisano bardzo wiele. Nie dałem się zbałamucić przewodnikami, które należałoby przejrzeć «przed», a do których z porównawczej ciekawości zajrzałem «po». To ciekawy eksperyment poznawczy. Dysponuję paroma książkami opisującymi Meksyk, ich lektura doznanych wrażeń nie porządkuje, ani niczego nie odkrywa. Program wycieczki był wyjątkowo bogaty, mieliśmy też szczęście podróżować z profesjonalną pilotką, inną od tych, które po kilku sezonach popadają w rutynę i zbywają turystów banałami. To Donata - Polka uznająca Meksyk za swoją pierwszą ojczyznę, gdzie żyje od ćwierćwiecza. Narracja Donaty była na tyle zajmująca, że straciłem prawo do wymądrzania się na temat Meksyku.
Siedemnaście dni spędzonych na ziemi Majów jest okazją do złapania paru głębszych wdechów, dostrzeżenia ciekawej kolorystyki (choć w przypadku mężczyzn to bez znaczenia, bowiem rozróżniają dwa kolory - ładny i brzydki) oraz wsłuchania się w odgłosy egzotycznego świata. A po powrocie? Słoik typu twist: jedno wielkie zakręcenie, oszołomienie, które powoli przechodzi w zamorską nostalgię.
Długo zastanawiałem się jakimi wrażeniami podzielić się po powrocie. W czym Meksyk jest oryginalniejszy od państw, którymi zauroczyłem się wcześniej. Czy może przebić egzotykę Chin, Indochin albo przepastnej Rosji? Wszystko to widziałem.
Świat poznajemy wieloma zmysłami. W przypadku Meksyku ważny jest... słuch. Meksyk to dźwięki. Bynajmniej nie mam na myśli hałasu III świata do którego Meksyk onegdaj zaliczano. Ulice Mexico City, Puebli czy Campeche w niczym nie przypominają miast typu Kair, New Delhi czy Ułan Bator, gdzie uszy atakuje niewyobrażalny hałas, nieustający ryk silników i klaksonów. W godzinach szczytu stolica jest zakorkowana, ale nikt nie trąbi i nikogo nie pogania. Wszyscy mają czas - to jest mañana. Co najwyżej od czasu do czasu słychać syrenę przemykającego pogotowia lub policji.
Wspominałem o dźwiękach, ale nie chodzi o uliczny zgiełk, coś zwyczajnego w ogromnych skupiskach ludzkich, ale o fenomen pod nazwą música mexicana. Jest wszechobecna i nie da się od niej uwolnić. Esencją meksykańskich klimatów jest oczywiście legendarna salsa, która szturmem podbiła świat, stając się rytmem globalnym. Z kolei w barach i barrios królują: danzón, son, cumbia oraz quebradita. Uwodzicielski danzón szczególnie upodobali Meksykanie dojrzali, którzy na balety wybierają się ekstra wystrojeni i tańcują w rytm szlagierów lat 20. poprzedniego stulecia.
Música mexicana to konglomerat stylów i tradycji całego świata, słyszy się w niej klimaty Kuby, Kolumbii, Argentyny, Brazylii, oczywiście Hiszpanii i Afryki. W zasadzie każdy utwór, nawet w wykonaniu ulicznego grajka, jest wpadającym w ucho przebojem, a nogi same rwą się do tańca. Spacerując ulicami meksykańskich miast nie należy się dziwić, że napotkamy nagle kogoś z gitarą, kto za kilka peso koniecznie zechce nam umilić spacer.
Absolutnym fenomenem są mariachi - rodzaj orkiestr, w których występuje od 3 do 12 muzyków. Dysponują imponującym instrumentarium: trąbki, gitary, skrzypce, flety, marimby a nawet pianina i harfy. Są też instrumenty perkusyjne: bongos, tumbas, güiros oraz wymyślne grzechotki. Fiesta z muzyką mariachi odbywa się na Plaza Garibaldi w Mexico City i trwa bez ustanku, nasila się pod koniec weekendu, kiedy na placu gromadzą się wieczorami ciekawscy turyści. Mariachi w pełnym składzie popisują się nawet przed pojedynczą parą zakochanych, wystarczy zamówić romantyczny utwór i zapłacić 100 peso (ok. 6 $ USA).
Nazwa mariachi swój rodowód wywodzi z języka francuskiego od słowa mariage (ślub). Współcześni mariachi występują także na chrzcinach, imieninach, z okazji osiemnastki lub walentynek, zagrają także na pogrzebie, jeśli zmarły w ostatnim słowie zażyczył oprawy muzycznej.
Jak zamówić muzykantów? Nic prostszego! Efektownie wystrojeni stoją wzdłuż ulicy w rejonie Plaza Garibaldi i oferują swoje usługi.