Opuszczając Buriację, rosyjską republikę wchodzącą w skład Syberyjskiego Okręgu Federalnego, byłem przekonany, że nie spostrzegę momentu lądowania na terenie sąsiedniej Mongolii. Wszak tu i tam ludzie jednakowo orientalni i do siebie podobni, dlatego nie powinienem odczuć, że oto wjechałem do innego kraju. A jednak szok. Jak się w końcu okazało - wylądowałem na zupełnie innej planecie! Tak jest. W kolorowym świecie z dziecinnego snu.
Chiński jest łatwy
Pogranicze państw jest miejscem magicznym, to coś co zawsze mnie zadziwia. W zasięgu ledwie paru kilometrów niemalże wszystko się zmienia, dosłownie: kultura, język, obyczaje, no i ludzie. A granica to przecież tylko umowna linia, polityczna kreska rozdzielająca jakieś, sąsiadujące ze sobą, światy.
Wędrowców, którzy przemierzyli ogromne republiki, bezkresne kraje, nieogarnione obwody i autonomiczne okręgi, pokonali wiele tysięcy wiorst po to tylko, by wjechać do Mongolii i wreszcie (uff!) dotarli na kolejowe przejście graniczne w Nauszkach - Rosja oddaje jakby z zazdrością. I bynajmniej nie mam na myśli nieskrywanego przez Rosjan zdziwienia:
- Po co tam jechać? - W Mongolii nic nie ma!
Człowiek żegnający się z Rosją musi wypełnić mnogo karteluszków z milionem rubryczek, w których ujawnia posiadane walory pieniężne, materiały wybuchowe i wszelaką broń. Broń Boże nie powinien zapomnieć o narkotykach, niedozwolonych lekach i precjozach. Z pokorą musi wypunktować wszystko to co z Rosji wywozi. Szczęśliwym turystą jest ktoś, komu pogranicznik wręczy kartelucha w języku angielskim, albo z już, jako tako, oswojoną cyrylicą. O druczkach polskich lepiej nie marzyć, nie ta szerokość geograficzna.
Nie będąc aż takim farciarzem musiałem wgryźć się językiem, rozkminić bumażku objaśnioną, jasno i wyraźnie, po... chińsku. Fikuśne krzaczki z alfabetem łacińskim dały całkiem udany melanż. Chińsko-polskie dzieło, czyli szkic mocno abstrakcyjny, ktoś jednak rozczytał, bo żaden posiadacz ogromnej, jak lotnisko aeroklubu, czapy nie wyrywał autora do rewizji. Jakim cudem to wypełniłem? Prosto. Wszędzie powstawiałem zera i popodkreślałem chińskie niet. A jak stoi chińskie zaprzeczenie? Cóż, nie napiszę, gdyż wciąż nie nabyłem wystarczającej wprawy w posługiwaniu się pędzelkiem do chińskiej kaligrafii. Uporanie się z granicznymi procedurami może tylko człowieka umocnić i pozwala zrozumieć starą prawdę o kształcących walorach podróżowania. Wreszcie uwierzyłem, że byłbym w stanie przekroczyć nieprzekraczalną granicę Korei Północnej. Na marginesie: już o tym śnię, ale na razie sza, nie zapeszajmy, lepiej nie budzić Kim Dzon Ila.
I tak, po siedmiogodzinnych perturbacjach, nie wiadomo po co tak długich (poza deklaracjami nic od Polaków nie chciano) wjechaliśmy na teren państwa zwanego Mongol Uls, ze stolicą Ulaanbaatar.
Cisza
Mongolia to kraj ogromny, prawie sześć razy większy od Polski, ojczyzna kilku grup etnicznych: Mongołów (85%), Kazachów (7%), Tunguzów (4,6%) oraz innych, w tym Rosjan i Chińczyków (3,4%). Na tak rozległym obszarze żyje raptem około 2 800 000 ludzi, z czego ponad milion w wydzielonym administracyjnie, spośród 21 ajmaków (województw) mieście Ulaanbaatar - stolicy państwa, którą Polacy nazywają - Ułan Bator. W wolnym tłumaczeniu Ulaanbaatar znaczy Bohaterski Rycerz.
Po sforsowaniu granicznych umocnień, zaoranej ziemi niczyjej (pasa śmierci) oraz płotów zwieńczonych drutem kolczastym - miłą niespodzianką okazała się mongolska cisza, niespotykany gdziekolwiek w świecie spokój. Cisza przejmująca, niesamowita i trudna do zdefiniowania. Początkowo sądziłem, że na stan wewnętrznego ukojenia wpłynęły uśmiechnięte twarze służb granicznych, reprezentowanych głównie przez nienagannie umundurowane (odprasowane, wyperfumowane i wyfiokowane) Mongołki, perfekcyjnie odprawiające podróżnych z dalekiego świata.
Echo
Już dwa kroki zagranicą, ni stąd ni zowąd, wyrosła pojedyncza jurta - okrągły mongolski dom. Kosmiczny stateczek z wojłoku płynący po gigantycznym zielonym morzu. Taki widok (naprawdę rzadki) będzie spotykany przez tysiące kilometrów. A gigantyczne odległości w Mongolii to coś zwykłego, o czym nawet się nie rozmawia i po prostu, krok po kroku, kilometr po kilometrze, pokonuje. Na koniu, na wielbłądzie, na jaku, pieszo, harleyem i land cruiser'em a głównie bliżej nieokreślonym wehikułem, zdezelowanym do bólu i cudem trzymającym się kupy, chyba dzięki wyjątkowej łaskawości mongolskiego Pana Boga. Samotny i z pozoru zagubiony jeździec w stepie to wyjątek i zarazem zasada. Im dalej od Rosji tym bardziej karłowacieje drzewostan, który po paru godzinach podróży, wraz z nastaniem nocy (po raz któryś spędzanej w pociągu), już o świcie, znika zupełnie. Mongolski kosmos ze swoją poetycką panoramą zniewala. Naprawdę. Z pewnością ten pejzaż determinuje tamtejszych artystów. Trudno się więc dziwić, że linia melodyczna wielu mongolskich pieśni opiera się na przestrzeni: Echo, echooo... (po mongolsku - ee xo, eee xo...) - rozbrzmiewa niczym potężny dzwon i niesie się,niesie, niesie... w niepojętą dal.
Niebiański zapach
Woń kwitnącego stepu jest oszałamiająca, różna w różnych miejscach. To aromat niepodobny do zapachów europejskich, szczególnie intensywnie odczuwany na postojach, po wyjściu z klimatyzowanego pojazdu. Doznania inne są w okolicy wodopoju przyciągającym mix zwierzęcy, w ogromnej masie i niepoliczalny: konie, krowy, owce, kozy, jaki i wielbłądy, a także różnorakie ptactwo: brodzące i drapieżne, z ogromnymi sępami włącznie. Mimo stanu pełnej anosmii i indywidualnej gruboskórności, powinniśmy paść na kolana. Choćby za możność wdychania niezwykle czystego powietrza i bezpośrednie odczuwanie ciężkości - tak jest! - planety Ziemia. Właśnie w stepie po raz pierwszy w życiu coś podobnego mi się przytrafiło.
Myślę sobie, że najcięższą karą dla migrujących nomadów byłoby odebranie im akustycznego efektu ciszy i echa, pozbawienie nieskazitelnego nieboskłonu, wysycanego błękitem najczystszym, jaki można zobaczyć wyłącznie w stratosferze. Z kolorystyką wcale nie fantazjuję, podpieram się opowieściami mojego przyjaciela śp. Krzysztofa, który nad chmurami spędził wiele godzin, jako pilot. Dopiero w dalekiej Mongolii zrozumiałem o co mu naprawdę chodzi. Jeśli istnieje w kosmosie jakaś planeta z cieniem szansy na przeżycie, najmniejszym ryzykiem byłoby wysłanie tam mongolskiego koczownika. Z pewnością by przetrwał! Wysnuwając takie przypuszczenie bynajmniej nie ironizuję. I mało mnie obchodzi, że ktoś pomyśli iż pozwalając sobie na te dziwaczne dygresje - zwyczajnie przesadzam.
Mongołowie nie gęsi
Szaleństwo prawdziwej przygody polega na niepełnym przygotowaniu się do podróży. Warto zapytać: - Kto uważający się za rozsądnego, wybiera się w te, tak rzadko przecież odwiedzane rejony świata, bez znajomości języka, dajmy na to, mongolskiego? Już po zatrzymaniu pociągu w Ułan Bator okazać się miało, że umiejętność posługiwania się językiem tubylców bynajmniej nie jest konieczna. Przed turystą z dalekiej Europy, jakby spod ziemi, wyrasta roześmiany od ucha do ucha, skośnooki przewodnik z ofertą noclegowo-turystyczną. Jaki język jest najlepszy do elementarnego porozumienia? Jak to jaki? - Wystarczy polski! Osłupienie. Czyżby człowiek dojechał donikąd? Jak to możliwe: mówię w ojczystym języku i jestem rozumiany - to po co ten cały podróżniczy mozół?
I tak już do końca, na każdym kroku spotyka się ludzi, z którymi można uciąć pogawędkę, jeśli nie w języku Mickiewicza, to z pewnością Sergiusza Jesienina albo i Bohumila Hrabala. Zwiedzając Gandan - zespół klasztorny z XIX wieku zamarzyłem sfotografować się w towarzystwie mnichów ubranych w barwne szaty. Prośba wyrażona po rosyjsku rozbawiła ich, powtórzona po angielsku spowodowała, że lamowie wymienili wymownie spojrzenia. Zdeprymowany wciąż nie wiedziałem, czy mogę liczyć na wspólną fotkę. W końcu najstarszy z mężczyzn, piękną polszczyzną zapytał: Po co się męczysz - poproś w swoim języku! Oto jak procentuje kształcenie mongolskich studentów w Polsce i w krajach sąsiednich. Absolwenci europejskich szkół trzymają się mocno i póki co opanowali turystykę. Mongołowie polskojęzyczni przyznają, że młoda inteligencja wykuwa się już zupełnie gdzie indziej. Zerka na Japonię, Korę Południową, Chiny, Indie i USA. Za parę lat znajomość polskiej mowy będzie rzadkością i stanie się pewnie lingwistycznym wyrafinowaniem.
Hałaśliwy rycerz
Ułan Bator zdecydowanie nie zasługuje na swoje imię bowiem nijak nie przystaje do tak przeze mnie wychwalonej ciszy interioru. Hałas przeróżnych toyot i zdezelowanych hyundai, modeli w Europie w ogóle nie spotykanych, jest zdecydowanie nie-mongolski. Sporo aut ma kierownicę po prawej stronie, co rodzi podejrzenie dziwnego źródła pochodzenia danego pojazdu. To efekt rynku wtórnego samochodów produkcji japońskiej. Warto wiedzieć, że nie tylko w Anglii, ale i w Japonii obowiązuje ruch lewostronny. Część maszyn udekorowano swastykami, ale bez obaw, dla Mongołów swastyka jest symbolem życia, światła, płodności, zbawienia i słońca z jego ruchem na nieboskłonie.
Nie milknące od świtu do nocy klaksony aut wykonujących manewr wyprzedzania (taka zasada bezpieczeństwa) i pokrzykiwania obsługi busików zachęcających klientów do skorzystania z okazji - to dźwiękowy koloryt stolicy. Co szokuje nas niemartwi miejscowych, podróżni nie muszą śledzić rozkładów jazdy, których i takich nie ma, wystarczy, że czekając nasłuchują naganiaczy. Głosowa reklama (im głośniej, tym skuteczniej) w wykonaniu handlarzy oferujących nieopodal dworca wyroby mleczne, w tym z mleka kobylego i wielbłądziego - dopełnia obrazu Ułan Bator.
Milionowa aglomeracja składa się z nieciekawych zabudowań, powoli jednak wkracza nowoczesność ze szkła i stali. Na obrzeżach występują wielkie dzielnice jurtowo-slumsowe, gdzie można czuć się zupełnie bezpiecznie bowiem to slumsy nietypowe, zamieszkiwane przez ludzi relatywnie zamożnych. Niejedna jurta ma satelitarną antenę a obok stoi mercedes.
Ponad stolicą, na masywie Bogdo Uuł (2256 m npm), Mongołów strzeże wielki Czyngis-chan, usypany z białego marmurowego złomu i widziany ze znacznej odległości. Groźna twarz dowódcy Wielkiej Ordy, która 800 lat temu podbiła Wielki Step, jest niewzruszona i wydaje się być obojętna na harmider dochodzący z doliny rzeki Toły.
Świat to wiocha
Na kwaterze u Serge'a w Ułan Bator przy ulicy Enkhtaiwan, po 3,5 $ USA za dobę w całkiem przyzwoitych warunkach, spotyka się cały świat. Serge jest bardzo zadowolony, bo złapał grupkę Polaków, których tak kocha i z którymi koniecznie musi się napić czegoś mocniejszego! Z porozumieniem zero kłopotu. On ex student w czeskiej Pradze doskonale sobie rodzi, jest komunikatywny, sypie dowcipami i rozmarza się wspominając młodość spędzoną w Pradze, gdzie przyjaźnił się z wieloma Polakami. W Czechach zostawił żonę i dziecko, często do nich wraca myślami i być może kiedyś tam pojedzie. Z interesu zadowolony, dysponuje trzema lokalami na mieście a w pełni sezonu panuje ruch niczym w mrowisku. Ktoś wchodzi, ktoś wyjeżdża, inny ktoś przepakowuje się, ktoś wypoczywa, ktoś jeszcze bierze kąpiel. Dyskretnie nad całością czuwa, dorabiający w wakacje, osiemnastoletni student turystyki Baatur, brat aktualnej żony Serge'a - pięknej Chinki rodem z Mandżurii.
Kto przewija się przez kwaterę Serge'a? Globtroterzy i różni dziwacy. Ronald z Kanady od 12 lat w niekończącej się samotnej podróży i amerykański sinolog, wojażujący dookoła świata. Dwaj ortodoksyjni Żydzi, których po półrocznym poszukiwaniu odnalazł Joshua, co dopełniło się akurat w Ułan Bator, wszyscy już szczęśliwi wykonali dziki taniec radości. Trzej polscy etnologowie z Londynu, dokąd wyemigrowali za chlebem, bo w kraju zarabiali w skansenie po 700 złotych. Do Ułan Bator przywiodła ich - niewypalona przy zmywaniu angielskich garów - zawodowa pasja i doroczny Naadaam Festival, w tym roku wyjątkowo atrakcyjny. Bogaty program imprezy uświetnił 800 letnią rocznicę powstania ojczyzny Mongołów. Taką oto menażerię uzupełniła grupka szaleńców z Polski, w skład której wchodziłem ja, czyli ten, któremu w dzieciństwie przyśnił się kolorowy step.
Janek i Szarik
Polskie keczupy, koncentraty pomidorowe, konserwowe ogórki od Urbanka i mleko łowickie - to polskie znaki rozpoznawcze, wszechobecne w reklamach i na półkach w większych sklepach. Na jednej z ulic widziałem billboard z roześmianym góralem spod Giewontu, zachęcającym Mongołów do nabywania renomowanych polskich materiałów budowlanych. Polska to jest marka! - słyszałem po wielokroć.
Sporo Mongołów wymienia bezbłędnie (z właściwym akcentem!) bohaterów kultowego u nich serialu: Janka Kosa, Gustlika Jelenia, Grigorija Szakadżeszwilego i pięknej Marusi. Nie próbowałem rozwikływać politycznych pętli i objaśniać na czym polega tak zwane odkłamywanie historii, co akurat odbywa się w mojej dalekiej ojczyźnie.