Kambodżańska droga nagle się urywa, a granica z Laosem dopiero w budowie. Ale spokojnie, w kontenerach urzędują pogranicznicy i bez problemu wydadzą wizę. Potem jeszcze zapytają, jak po polsku się dziękuje. Z entuzjazmem wymawiają trudne dla nich słowo i świetnie przy tym się bawią. Sytuacje z nauką języka będą się przydarzały jeszcze przy wielu okazjach. Widocznie Laotańczycy garną się do świata poprzez poznawanie "niewymawialnych" słówek. Tu ciekawostka: rosyjskiego prawie nikt nie zna, pomimo bratniej współpracy i potężnej rzeszy kremlowskich doradców, którzy w swoim czasie stanowili 20% populacji tego niedużego kraju.
W miejsce symboliki królewskiej wszechobecnej w Tajlandii i Kambodży, dla odmiany Laos eksponuje (przyznać należy, że niezbyt nachalnie) niesłuszne już gwiazdy, sierpy i młoty. Także w sąsiadującym Wietnamie socjalizm wciąż się trzyma ewoluując w niewiadomym kierunku.
Na dobrą sprawę komunizmu, jaki znamy z podręczników, nie widać w ogóle. Daremnie oczekiwać większych ilości mundurowych, jakichś kontroli, obserwacji i to jest miłe zaskoczenie. Z pozycji turysty laotański ustrój jest prawie niezauważalny. Może to kwestia egzotyki, która nas otacza i niezrozumienie realiów? Obecny Laos zdaje się odchodzić od ustroju komunistycznego na rzecz gospodarki rynkowej. Przykład dla krajów regionu poszedł z szybko rozwijających się Chin - giganta komunistycznego z nazwy, a z rozbuchanym kapitalizmem w środku.
Przy zwracaniu paszportów, już na pożegnanie, kambodżańscy urzędnicy "inkasują" po dolarze, a witający Laotańczycy (prócz standardowej opłaty wizowej), żądają 2 $ USA, dlaczego akurat tu two? Bo z miniaturowego okienka recholą się do ciebie - tak jest! - dwie laotańskie twarze.
Laos jeździ na skuterach i pedałuje na rowerach damkach (nie mam pojęcia dlaczego, ale "płeć" roweru to jakiś ważny wyróżnik) oraz chodzi w takich samych klapkach z gumy, doskonale sprawdzających się w tropiku przez okrągły rok! Bosonogich nie widać, no chyba że w częściach mieszkalnych i wioskach etnicznych. Przed pomieszczeniami sakralnymi i domostwami setki tutejszego obuwia. Tam wchodzi się na boso, a to, niestety, skutkuje specyficznym zapachem.
Do czego służy droga - wiadomo. Ale gdzieś trzeba też suszyć ryż! Miejsce nadające się do tego doskonałe: bo równo, bo sucho, bo przewiewnie. Maty porozkładane na skrajni i na nich zostawione ziarno, oczywiście pod czujnym okiem właściciela. Praktyka dość powszechna, także na najnowszych drogach. Kierowcy wiedzą, co trzeba robić i zręcznie suszarnie omijają.
Kto jeszcze jest pełnoprawnym użytkownikiem jezdni? Krowy, kozy, psy, domowe ptactwo oraz drobni handlowcy. Bynajmniej niespiesznie ustępują miejsca pojazdom, a nawet wcale, zwłaszcza, kiedy odbywają siestę na osi jezdni lub akurat coś komuś sprzedają. Zupełnie inaczej zachowują się bawoły, arystokratycznie trzymające się z boku i najchętniej zalegające w głębokim błocku.
Z okazji końca pory deszczowej - przypadającego w połowie października "święta wody" - w Pakse, Laung Prabang oraz w stołecznym Wientiane organizowane są festyny. Wszyscy rozkładają się nad Mekongiem. Czego tam nie ma? - zadziwia się człowiek. Żelaznymi punktami programu są wyścigi wieloosobowych załóg wioślarskich i przeróżne koncerty. A stoisk handlowych ze wszystkim - ilości wprost niewyobrażalne! Oszołomienia dopełnia fakt, że miasta Indochin są jednym wielkim bazarem działającym na okrągło, a uwzględniając wspomniane święto, śmiało możemy mówić o targowisku galaktycznym. Ważne żeby konkurencję przekrzyczeć, co ułatwiają najnowocześniejsze aparatury nagłośniające z potencjometrem ustawionym na full.
Już nazajutrz poziom wody w rzece gwałtownie opada, jakby natura nagle pootwierała niewidzialne zapory. Ale życie nie uznaje próżni i ustępujący żywioł ukazuje coś nader przykrego. Na nabrzeżu zastajemy pobojowisko: niewyobrażalne góry śmieci i fetor nie do wytrzymania. To samo w supermarkecie, gdzie odpadki unieruchomiły ruchome schody. Oto śmieciowy szok, który robi wrażenie jedynie na przybyszach ze świata, miejscowi bowiem za sprzątanie biorą się z niejakim oporem. Deszcz i tropikalny upał tylko potęgują grozę. Człowiek mimowolnie wypatruje "pełzających" choróbsk. Z drugiej strony można by pomyśleć, że im więcej odpadków, tym bardziej udane świętowanie.
Ale wielka feta mija i trzeba brać się do roboty. Po opadnięciu wody na osadach rzecznych zakłada się ogródki warzywne. Powstają wszędzie, gdzie to tylko możliwe, tysiące poletek rozsadowych na całej długości indochińskich rzek.
Prowincjonalne Wientiane z pozostałościami kolonialnego stylu francuskiego. Kafejki i bagietki to w Indochinach pofrancuskie klimaty. Specjały bardziej dla przybyszów, aniżeli tubylców, którzy za wypiekami mącznymi zwyczajnie nie przepadają. Menu tubylców, zwłaszcza z górzystych rejonów, znacznie różni się od europejskiego. Na przydrożnych kramach, prócz francuskich specjałów, czyli żab (jakichś ropuch ogromnych, gatunków w Europie niewystępujących) i ślimaków w przedziwnych muszlach, znajdziemy wszelakie stworzenia wodne. Te wijące się i pełzające (wszystko żywe i powiązane w pęczki niczym rzodkiewka i szczypior!) oraz całą zwierzęcą awionikę, np. szarańczę, jakieś chrząszcze i nawet nietoperze. Dodatkowo maleńkie ptaszki, o pająkach nie zapominając. Nie brakuje rybek akwariowych w ogromnych koszach i trudno odgadnąć, co jeszcze. Z pewnością wypatrzyłem ugrillowanego szczura (może chomika?), z kompletem zębów i pazurkami. Identyfikację utrudniał fakt, że nieszczęśnika przed rzuceniem na ruszt rozpięto, niczym latawiec, na drewnianym szkielecie. No i jeszcze coś na deser, proponuję... larwy szerszeni. Ach, zapomniałbym. Na dobre trawienie: wężówka albo od razu podwójna gadówka!
W samym centrum Wientiane po Amerykanach pozostał gigantyczny plac, gdzie stacjonowały B-52 bombardujące dywanowymi nalotami i zrzucające napalm na Wietnam. Obecnie to miejsce defilad zwieńczone z jednej strony największym zabytkiem Laosu - Złotą Stupą, a z drugiej podobną budowlą zawierającą akcenty... komunistyczne. Ot, zderzyły się dwie religie. Wieżę kontrolną bazy lotniczej zagospodarowano na trybunę honorową.
Innych Polaków w Laosie nie spotkałem. Z obcokrajowców dominują Francuzi z Francji i francuskojęzyczni Kanadyjczycy. Większość z nich odbywa podróż sentymentalną. Skąd to wiadomo? Prócz turystycznych przewodników Pascala i Lonely Planet, każdy z nich w plecakach poupychał i taska przez świat opasłe tomiska z powieściami. To dość nietypowy i troszeńku nawiedzony typ podróżnika, zaczytany w każdej możliwej sytuacji. Kluczą po, jak tego pewnie by chcieli, kolonialnym Laosie wiedzeni tropami literatury opiewającej epokę, kiedy Indochiny pozostawały pod protektoratem francuskim. Ale to se ne vrati...
Można by jeszcze sporo o Laosie napisać, szczególnie o klimatycznym Luang Prabang - historycznej stolicy z jej licznymi zabytkami i pagodami, gdzie żyje kilkuset buddyjskich mnichów. Niezwykły widok o poranku, kiedy 400 braci w pomarańczowych szatach, gęsiego w karnym szyku, przemierza uliczkami miasta po codzienną jałmużnę: jeszcze ciepły ryż, ciastka, słodycze, owoce, czasem pieniądze. W ceremoniale chętnie biorą udział turyści z nieodłącznymi aparatami fotograficznymi. To już naprawdę rzadkie w świecie sytuacje.
Pakse - Wientiane - Laung Prabang
17 - 21 października