Granica tajlandzko-kambodżańska. Ledwo zatrzymujemy samochód, a bagaże już lądują na wózku amatora szybkiego zarobku. Spod ziemi wyrastają usłużni Kambodżanie. Nie wiedzieć kiedy, a już mają w rękach nasze paszporty i natychmiast przystępują do załatwiania wiz wjazdowych do Królestwa Kambodży.
Wyjątkowo namolnie zachęcają do posiedzenia w cieniu, to oni wszystkim się zajmą - objaśniają na migi. Odgadują każdą myśl, rozszyfrowują gesty przybyszów i czynią to z "profesjonalnym" wdziękiem. Dzieje się tak pewnie dlatego, że w opuszczonym gospodarczo rejonie granica państw daje okazję do zarobienia paru kipów. Porównując Kambodżę do krajów, które już za nami, a więc: do Singapuru, Malezji i Tajlandii, skaczemy w przepaść. Towarzyszący temu szok rekompensują napotkani ludzie, równie, jak i tamci życzliwi.
Wyłania się wszechobecna bieda z nieodłącznym anturażem - wielkim niedosprzątaniem. Drogi ze skrajnią z czerwonej ziemi fundują niespodzianki w postaci wyrw i pałętających się psich samobójców. Stosunkowo mały ruch i po obu stronach bezkresne nieużytki przechodzące w regularną dżunglę, miejscami wrastającą w asfalt. Mnóstwo drewnianych szop będących w rzeczywistości domostwami w śmietniskowej otulinie.
Sklepiki przydrożne z niczym. Dosłownie. Jakaś woda, chrupki, chipsy i pozostałe śmieci konsumpcyjne. Gdzieś podziały się bogate owocowe kramy z podzwrotnikowymi cudami. W tych budach mieszkają ludzie (mnóstwo dzieci), psy i koty. Tam też świadczy się całodobowe usługi o niepojętej specjalizacji: ktoś w świetle latarki naprawia alternator, ktoś uzupełnia płyn chłodniczy, ktoś jeszcze sprzedaje paliwo do skuterów i tuk-tuków, odmierzane w plastikowych butelkach i przytaskane na drogę w bambusowych nosidłach. Obsługa "stacji" to częstokroć matka ze sprytnym synkiem. Mama kasuje, syn "tankuje".
Rozczarowanie mija wraz ze świtem, kiedy już rozpoznajemy tubylcze twarze. W autobusie trochę speszona sąsiadka częstuje mango i papają. Mili i uśmiechający się ludzie, ale dopiero po dłuższej obserwacji. Jakby nie dowierzają w intencje obcokrajowców. Dotyczy to zwłaszcza ludzie starszych, młodzi reagują bardziej spontanicznie. Biedny naród wciąż liże rany po strasznych rządach Czerwonych Khmerów. Jak z głęboko upokorzonymi ludźmi mamy do czynienia wyczuwa się w ich ciszy i spokoju, w jakimś wycofaniu i w tych jakby zawstydzonych uśmiechach.
Phnom Penh, 6.00 rano, po całonocnym monsunie. Gorąco. Miasto zaczyna hałasować niepoliczalnymi skuterami, które lawinowo wypierają azjatyckie rowery. Przejmujący widok zaawansowanego wiekowo rikszarza wypatrującego potencjalnego klienta. Bezszelestnie przejeżdża ulicami licząc na wczesny zarobek. Ulice zapełniają się powoli najdziwniejszymi pojazdami specjalnego przeznaczenia. Oto mobilna garkuchnia na bazie roweru lub motocykla, za chwilę obładowany ponad miarę wehikuł ulicznego sprzedawcy bagietek i owoców. Wszak dzień rozpoczyna się od posiłku. Potem trzeba gdzieś dojechać. Najlepiej tuk-tukiem. Miejscowa odmiana mocno różni się od tajskiej trójkółki. Motocykl z przegubem ciągnie czteroosobową, zadaszoną gondolę. Jakim cudem silnik radzi sobie z ciężarem pozostaje tajemnicą Hondy lub chińskiego substytutu.
Riksze i tuk-tuki to odrębna estetyka i swoisty styl. Jest ich więcej niż chętnych do korzystania z usług. W azjatyckim zgiełku taki transport wydaje się być najbardziej optymalny z uwagi na niskie ceny i pełną mobilność. Tuk-tuk (skuter, riksza) wjedzie wszędzie i w każdym momencie zmieni kierunek. Pojazdy posiadają oficjalne rejestracje i zezwolenia dopuszczające do ulicznego ruchu. Gdyby jeszcze coś zaradzić ze spalinami, byłoby super. Dla Azjatów jakimś wybawieniem są maseczki. Na pasażerów tuk-tukciarze polują z tabliczkami powitalnymi w języku angielskim, przy okazji przedstawiają oferty turystyczne z wizualizacją poszczególnych atrakcji.
Phnom Penh miasto kontrastów. Kurz, jak na polnej drodze i całkiem wystawne kwartały miasta na bulwarze wielkiej rzeki, będącej dopływem jeszcze potężniejszego Mekongu, która o tej porze, niczym Amazonka, niesie wszystko, co porwała wysoka fala i po której pływają ogromne statki. Nikt nawet tutaj nie myśli o zagrożeniu powodziowym, po prostu pod koniec pory deszczowej jest tutaj tak od zawsze. Ludzie z ogromną wodą umieją żyć. Monsuny, momentami przerażające, idą codziennie.
Phnom Penh to ciekawe, choć trochę chaotyczne i mocno zatłoczone miasto. Jak na stolicę państwa zajmuje niewielką powierzchnię. W wielu przewodnikach podkreśla się jego bajkowy klimat. To niezwykle bogate historycznie miasto zaskakuje nas swoją wyjątkowością. Jeśli angkorskie świątynie pozostawiły w turyście niedosyt, trzeba koniecznie odwiedzić Muzeum Narodowe, Srebrną Pagodę i Pałac Królewski. Na niepowtarzalny klimat wpływają niezliczone targowiska i bazary. Z pewnością każdy znajdzie coś dla siebie na pamiątkę pobytu w tak egzotycznym miejscu.
Po dwóch dniach trzeba jednak ruszać dalej. Mijamy setki kilometrów osad na palach. Jedynym suchym miejscem pod koniec pory deszczowej jest droga, która jedziemy wraz z wąskim poboczem. Na gigantycznym terenie pod wodą droga owa jawi się, jako gigantyczna grobla. Tam gromadzi się bydło i resztę żywego inwentarza oraz przenosi się handel. Ludzie większą część roku żyją na wodzie i to bynajmniej nie jest stan klęski, takie po prostu są uwarunkowania geograficzne.
Oto codzienność Kambodżan, ciężko doświadczonych ludzi, którzy nie mają innego miejsca do życia. Bogatsi budują domy na wyższych palach, z solidniejszym zadaszeniem, krezusi stawiają domy murowane na usypanych wzniesieniach i posesje ogradzają zaporowym płotem, który teoretycznie powinien powstrzymać wielką wodę.
Nie ma akcji ratunkowej dla powodzian, nie ma amfibii, wojska, dzielnego starosty w strażackim hełmie, ani burmistrza w gustownych woderach. Pisząc nieco aluzyjnie chcę zaznaczyć, że Kambodżanie nie doczekali jeszcze, w porównaniu z nami, równie współczulnych włodarzy. A rodzina królewska jest mimo to honorowana na każdym kroku!
Ludzie brodzą po kolana, po pas, po szyję... porządkują, co idzie uporządkować. Dzieci zarzucają sieci na ryby, wędkują nawet w najmnieszym bajorku. Pluskają się w szlamiastej wodzie. Co dziwne wydają się być radosne i szczęśliwe. Chce się wierzyć, że uważają na niebezpieczne gady, które z pewnością czają się w czeluściach.
Podróżujący klimatyzowanym autokarem turyści już po 50 km nudzą się "powodzią" i życiem na palach. Chowają aparaty i zapadają w drzemkę. A do snu ich kołyszą, jak najbardziej współczesne, teledyski karaoke w estetyce lat 60-tych. Wykoafiurowane pieśniarki, takie kambodżańskie Kasie Cichopek, smętnie zawodzą o miłości i rozstaniu. Plan clipów wypełniają tańczące bezkontaktowo (lepiej byłoby rzec - pląsające) pary z przyszytymi uśmiechami. Estetyczny odlot. Ufff...
Do Angkoru jeszcze ze trzy godziny...
Siem Reap - Kambodża
14-15 października