czwartek, 21 listopada 2024
tajski calusekO Tajlandii napisano tak wiele, że zabranie się za rajski temat musi skończyć się tekstem banalnym. O wiecznym słońcu, o boskim morzu i nieziemskich orchideach. Spróbuję trochę inaczej. Polacy "wyspecjalizowali się" w Egipcie. Znam takich, którzy bywają tam rokrocznie, jeszcze inni, czyli wypasiona wersja turystycznych leni, siedzą tam po 2-3 turnusy. Niestety, w cieniu piramid osobiście jeszcze nie schładzałem się i do Egiptu mi nie spieszno. 

O czym mógłbym  napisać po powrocie, skoro Jurek, Irenka, Ziutek i Ela tam już byli po parę razy, a Wiktor grilluje łysinę tygodniami? Zaziewałbym się na śmierć, gdybym znowu musiał oglądać kolejne zdjęcia Sfinksa i zmanierowanych poganiaczy wielbłądów, tym razem napstrykane przez siebie.

 

Tajlandia miała być przerywnikiem w podroży po sześciu krajach Indochin i z przyczyn "egipskich" miałem o niej nie pisać. Nie dlatego, że turystyczna stonka z Polski zadeptuje ten cudny kraj, bo na szczęście jeszcze tak nie jest. Do Indochin strasznie jednak daleko i z tego względu o wiele drożej niż w Hurghadzie.

W trzech słowach: czym jest Tajlandia? Jednym Wielkim Uśmiechem! Wszyscy do ciebie, białasie, się uśmiechają. I jeśli w pierwszym momencie sobie kombinujesz, że rechocą się do twojego portfela, bardzo szybko przekonujesz się, że zgoła o inny uśmiech się rozchodzi. Uświadomiłem to sobie w sytuacji niezwykłej i zarazem banalnej. Jadąc na pace przedziwnego wehikułu, świadczącego usługi taxi, obserwowałem ruch uliczny. Niepoliczalne skutery ujeżdżane przez 3-4 pasażerów! Typowe  tutaj obrazki: trzy wyfiokowane piękności z uśmiechami od ucha do ucha, tuż obok matka z dwójką dzieciaków. Za nią nastoletnia córka, przed - kilkuletni syneczek. Cała trójka macha powitalnie rozdając uśmiechy przybyłym z zimnej Europy gościom, a malec dodatkowo "posyła" całuska. Komu, jak komu, ale dziecku musimy uwierzyć!

 

I tak na każdym kroku. Starzy i młodzi w geście pokory, eleganckiej grzeczności bez fałszywego uniżenia. Tajowie to nacja uśmiechnięta ponad normę. Chociaż nic nie rozumieją, co chcesz im powiedzieć, z ogromną cierpliwością odgadują twoje oczekiwania. Zero zniecierpliwienia i maksimum uśmiechu. Taj i Tajka (zwłaszcza ona!) rozbroją największych ponuraków.

Miejscowi ludzie są wyjątkowo pracowici. Uwijają się na ryżowiskach, plantacjach trzciny cukrowej i manioku. Mimo naprzemiennego żaru i monsunu ciężko harują na codzienną miskę ryżu. Każdy skrawek kraju jest zagospodarowany, a ilość i różnorodność oferowanych usług wprost niewyobrażalna.

Długo zastanawiałem się skąd ów Jeden Wielki Uśmiech się bierze. Tłumaczenie, że z całorocznego ciepła, to za mało. Osobiście sądzę, że mamy do czynienia z efektem kruchości tutejszego życia. Trzeba cieszyć się ulotną chwilą i radością zarażać innych. Tajowie doświadczyli wiele nieszczęść. Nie tylko od natury przynoszącej im trzęsienia ziemi i w konsekwencji straszliwe tsunami.
 
 
most-kwai

 

Kraj był wielokrotnie łupiony przez Khmerów - najeźdźców z północy i przez lata wyzyskiwany przez Anglików. To oni zostawili Tajom ruch lewostronny i mnóstwo regulacji administracyjnych. Dzisiaj wracają tutaj w charakterze turystów leczyć angielski spleen. Przy okazji podciągają się w historii. 


Z dala od turystycznych szlaków, w 2,5 godziny autobusem od Bangkoku, w położonym niedaleko granicy z Birmą mieście Kanchanaburi, znajduje się owiane złą sławą miejsce. To o nim opowiada film z 1957 r. "Bridge on the River Kwai". Brytyjscy żołnierze, wzięci do niewoli przez Japończyków, mają zbudować most. Ich dowódca, pułkownik Nicholson, postanawia udowodnić wyższość moralną i techniczną Brytyjczyków i osobiście pilnuje przebiegu prac. Nie obchodzi go, że most będzie służył wrogowi. Tymczasem nad rzekę Kwai przybywa grupa żołnierzy, by zniszczyć most, którym ma biec główny szlak transportowych wojsk japońskich...
"Most na rzece Kwai" to legendarny film i legendarna piosenka. Obraz łatwo znaleźć w Internecie, a piosenkę każdy może sobie zaśpiewać lub zagwizdać. Daleko stąd do wybrzeża i jedyną atrakcją jest ów most, banalny żelaźniak, ściągający Anglosasów z całego świata. Zarabiają na tym Tajowie pieczołowicie opiekujący się wielkim cmentarzem, gdzie spoczywają polegli.
 
 
tsunami
 
 
Trzęsienie ziemi o sile 9 stopni w skali Richtera wystąpiło 26 grudnia 2004 r. na Oceanie Indyjskim w pobliżu wybrzeża Sumatry i w jego następstwie potężne fale tsunami zabiły ponad 200 tys. ludzi w południowym i południowo-wschodnim rejonie Azji. Potężne fale sięgające trzech pięter, spustoszyły wybrzeża Sumatry, Tajlandii, Malezji, Indii i Sri Lanki. Wśród ofiar tragedii dwie trzecie stanowiły kobiety i dzieci. Zabitych i zaginionych było też około 7 tysięcy zagranicznych turystów, spędzających okres świąteczny w nadmorskich kurortach regionu.

Po tej tragedii Tajowie nie prosili o koce, wodę. To akurat jest w tym klimacie najmniej potrzebne. Zapraszali - oczywiście z uśmiechem - znowu do siebie: przyjeżdżajcie do nas odpoczywać, jesteśmy wystarczająco pracowici, szybko sami sobie pomożemy. 

Kończąc "antyegipskie" rozważania tradycyjnie już spróbuję znaleźć w Tajlandii analogie z Polską. Podobieństw nie ma żadnych, zwłaszcza jeśli pomyślimy o niegasnącym słońcu i Jednym Wielkim Uśmiechu. Tylko w jednym jesteśmy drugą Tajlandią. Ten buddyjski kraj jest maksymalnie zakapliczkowany. Z tym, że i te miejsca są od naszych odpowiedników radośniejsze...
 
 
kapliczka

 



Padong, Kanchanaburi, Bangkok
5 października

 

 

 

panorama album

 

latopogodaslonce

reportaze na pasku