O Tbilisi zacząłem rozmyślać w momencie usłyszenia piosenki Sławy Przybylskiej "Tbiliso". Działo się to wiele lat temu i dzisiaj, kiedy artystka jest już trochę zapomniana, a ja w wymarzonym miejscu wreszcie jestem, zaświadczam, że p. Sława stolicę Gruzji rozsławiła w sposób wyjątkowo plastyczny.
Jeżeli był na świecie raj/To był na pewno właśnie tam... /.../ Tbiliso urzekło mnie urodą swą/ Szczyty gór skąpane w blaskach słońca/ W Tbiliso gałęzie kwitną cały rok/Wracam w snach co noc do Tbiliso...
Tyle w piosence Sławy Przybylskiej.
Czy może przeżyć rozczarowanie ktoś, kto znajdzie się w Tbilisi w dzień pochmurny i deszczowy? Jeśli ląduje się tutaj po dłuższym pobycie w sąsiednim Azerbejdżanie, kraju kulturowo nam odleglejszym, i co nie bez znaczenia: cieplejszym, w nowym miejscu od razu czujemy się bardziej swojsko. Nie przesadzę twierdząc, że jak w domu.
Ażeby rzecz udramatyzować musimy wprowadzić elementy teatrum. Wyobraźmy sobie, że znajdujemy się na scenie i odgrywamy role statystów. Otaczają nas unaturalnione rekwizyty, efektownie podświetlone, zadające szyku i epatujące widza. Taka jest stolica Azerbejdżanu, mocno sztuczna i na rozkaz władzy wychuchana. Z kolei Tbilisi to teatralne kulisy i zarazem scena z widownią, z typową dla tych miejsc aurą tymczasowości. A taki splot gwarantuje widowisko niepospolite. Dlaczego Polacy mogą czuć się w stolicy Gruzji jak u siebie? Bo prowizorka i dowolność jest również naszą specjalnością.
W tym momencie pragnę podzielić się rozterką, jaką przeżyłem na pieszym przejściu granicznym obu państw. Na widok polskiego paszportu "żegnający" Azerowie wyraźnie ożywają. Wręcz manifestują sympatię i dociekają, czy opuszczający ich kraj polski turysta nie czuje aby rozczarowania. Od razu dają też do zrozumienia, że bynajmniej nie mają zamiaru być pryncypialni przy kontroli bagaży, co w przypadku grupki turystów z Korei Południowej właśnie zrealizowali. W efekcie skończyło się na uśmiechach i zaproszeniu do kolejnych odwiedzin.
Czego zatem należało oczekiwać po przeciwnej stronie granicznego mostu? Pewnie nie będę oryginalny jeśli zdradzę, że nie mniejszej kurtuazji i choćby zaskakujących wyznań i zawołań: Welcome to Georgia! Palaki naszyje bratia! Można rzec: bezgraniczny wylew przyjaźni na granicy, graniczący z uwielbieniem!
A więc w Gruzji witają nas równie wylewnie, jak żegnają w Azerbejdżanie. To momenty dla których nie żal było się urodzić Polakiem. I zastrzeżenie: jeśli ktoś zebrał inne doświadczenia, ten jest smutasem i transgraniczną niedojdą.
Nie będę szafować pięknem gruzińskiej przyrody, bo lepiej uczyniła to pieśniarka, a poza tym wszystko można znaleźć w Internecie. Przecież ktoś już szybciej i lepiej ów fenomen opisał. Że jest tu pięknie to truizm. Skoncentruję się więc na subiektywnie wyłowionych klimatach.
Stare podwórka Tbilisi i hasające na nich dzieci. Maluchy, jak zaczarowane, dziewczynki i chłopcy bawiący się razem. To obrazki z mojego szczenięctwa. Dzisiaj dzieci już tak się nie bawią! Nie chcę jednak tematu podwórek rozwijać bo w Polsce nawet one (u jednych polityków lepsze, u drugich gorsze) stały się kością niezgody.
Lśniący nowością pałac prezydencki stoi sobie pośród rozpadających się i wciąż zaludnionych domostw, które niedługo mają zamienić się w rozległy park. Prezydent ma całe miasto u stóp. Nieco ponad pałacem góruje monumentalna cerkiew, obiekt w gabarytach zbliżony do budowli licheńskiej, ale zdecydowanie mniej kiczowaty. Wywyższa się ponad całe Tbilisi i wyróżnia nietypowym dla tego typu świątyń zwieńczeniem. Zamiast kopuły widzimy strzelisty hełm w kolorze złota. To trzecia największa cerkiew świata, która jest siedzibą kościoła gruzińskiego. Na południowej stronie doliny rzeki Mtkvari (Kura), nieopodal twierdzy Naricala, na cerkiew i pałac prezydencki spoziera 'aluminiowa dziewica', czyli Matka Gruzji.
Być po raz pierwszy w Tbilisi i od razu spotkać Michaila Saakaszwilego! - to się nazywa fuks. Widziany poprzez zapłakane szyby autobusu miejskiego prezydent w strugach deszczu, z kompanią honorową i orkiestrą, składający jakiś wieniec przy jakimś pomniku. Ot, polityk przy typowej dla siebie robocie, heroicznie niebojący się deszczu. Z boku wygląda to na pokazówkę wygarniturowanych jegomości przy zerowym zainteresowaniu wyborców. Ci akurat nie myślą o politycznych fetach, ale o tym, jak przeżyć kolejny dzień i nakarmić rodziny. Ludzie handlują kilkoma kiśćmi winogron, paroma limonkami. Oferują to, co im pozostaje z nadprodukcji w przydomowych ogródkach. Bieda-sklepy i bieda-warsztaciki w oficynach, jakie u nas są już reliktem spotykanym na zapadłej prowincji. Sklepy otwarte na okrągło i niepoliczalne kantory wymiany walut. W wielu miejscach bardzo zapuszczone zaułki pachnące świeżym chlebem. Ludzki gwar, ciasne i mocno niedoskonałe, jeśli chodzi o nawierzchnię, chodniki i ulice oraz co rusz nadużywane klaksony. Potrąbić sobie w tej części świata to rzecz zwyczajna i w jakimś stopniu normalna. Mnóstwo podchmielonych, czy wręcz pijanych gości. Sporo sinonosych i ogorzałych od wódy żebraków, w tym co najbardziej porusza, schludnie ubranych staruszek.
Jacyś brzydcy i nieogoleni taksówkarze, jeżdżący na wszystkim, a królują auta zdezelowane. Każdorazowo rozpromieniający się na wieść, że podwożą Polaków. Wjazd do Tbilisi od wschodu przypomina podróż przez tereny postindustrialne i jakby "popegeerowskie". Nierzadki widok pogranicza azerbejdżańsko-gruzińskiego: transport grubszego chrustu dwukółką na żelaznych kołach i siłami osiołka. Natomiast wyjazd w kierunku zachodnim po autostradzie do Gori (miasto Stalina) to już inny, bardziej ucywilizowany świat. Nowe miesza się ze starym.
Spacerując po starym Tbilisi warto zapuścić się w uliczki, gdzie pełno monastyrów, nierzadko tysiącletnich i ciekawych architektonicznie kamienic. Po drodze dużo parków, fontann i bardzo zaskakujących pomników. Osobiście zachwyciłem się wyjątkowym pomniczkiem aktorki Sofiko Chiaureli stojącym w romantycznym, kamiennym parczku, nieopodal prawosławnego seminarium, u wejścia do artystycznej kawiarni.
Mimo niedzieli w wielu miejscach Tbilisi wre praca: układa się bruki, odnawia stare budynki i buduje nowe. Końca roboty nie widać i trudno w ów koniec uwierzyć. A ludzie jacyś smutni. Może przez ten nietypowy dla Gruzji deszcz?
Tbilisi, 17 października 2010 r.