Osierociwszy krainę deszczowców i co rusz występujących z brzegów uroczych ruczajów, rzeczek uważanych dotąd za niegroźne, wylądowałem na południu Europy i rozmyślam o mojej ojczyźnie. Odcięty od pobożnego świata, powodowany tęsknotą, próbuję wczuwać się w jego puls wspomagany esemesami od ziomków, ale muszę uważać wszak korzystam z wiadomości obarczonych ryzykiem subiektywizmu. Niestety, tutejsze media w ogóle nie żyją sektami politycznymi ani nawet krzyżem i mają gdzieś to, że jakiś wredny PO-wiec uroczej damie z PiS-u po chamsku przyblokował miejsce w restauracji sejmowej. Miejscowi mają swoje wielkie problemy: zdemolowane finanse państwowe, co im zafundowali polityczni macherzy.
Z oddali wyraźnie widać, że polska aura stanowi immanentną cząstkę polityki, bo jak i ona jest równie szalona. Burzliwa polityka, ta nieustająca zadyma na górze, która zupełnie nie ma nic wspólnego z zadumą. To raczej "bezduma", coś co z dumy zostało wyzute.
Polacy są ludźmi dziwnymi, nawet pięknego pogrzebu potrafią zazdrościć. W tym momencie myślę o królewskim miejscu pochówków, udostępnionym awansem komuś, kto wedle wielu na to nie zasłużył. Osobiście nie przeżywam tego za bardzo bo znam ukutą przez Tacyta maksymę: Władcy są śmiertelni, państwo jest wieczne. Zmarłym jest obojętnie, jak i gdzie ich pochowają. Bizantyjska celebra służy wyłącznie osieroconym, którzy na trumnach mogą coś jeszcze ugrać. Bo człowiek, który zdobył powodzenie, słyszy już tylko oklaski. Na wszystko inne jest głuchy. Słowa te wypowiedział bardzo dawno jakiś inny mędrzec niepomny, że - wypisz wymaluj - będą pasowały do politycznych sierot żyjących nad kapryśnymi brzegami Wisły.
Jestem na Wyspach Greckich i trafiłem tutaj promem z Wenecji poprzez Adriatyk i Morze Jońskie. 27 godzin na pokładzie i nocą w ciasnej kajucie bez luków. To wyrafinowany trening dla wyobraźni, jeśli chciałoby się poczuć, jak żyją chilijscy górnicy 700 metrów pod ziemią. W przypadku ludzi usposobionych klaustrofobicznie porównanie takie bynajmniej nie jest przesadzone, a jeśli nawet, to pozwala lepiej wczuć się w traumę ludzi zamkniętych w koszmarnej pułapce. Życie na promie to spore wyzwanie i dobry poligon do obserwacji. Można przyjrzeć się różnym typom ludzkim. Monstrum owo zabiera na pokład ponad 200 tirów i autokarów, mnóstwo samochodów osobowych i innych pojazdów. Do tego dochodzi wiele setek ludzi rożnych nacji. Sam rejs jest raczej nudny bo płynie się po spokojnych akwenach. Nudę można zamordować w licznych lokalach i miejscach rozrywki. Niestety, ceny są zdecydowanie odhumanizowane. Kelnerzy i barmani przez to nie przepracowują się. Oblegane są bary, gdzie można podjeść relatywnie tanio.
A oto garść promowych cen dla lądowych szczurów: woda gazowana 0,33 l. - 2,5 euro, piwo - 4,5 euro, naparstek kawy expresso - 2,5 euro, 2 gałki lodów waniliowych 3,6 euro, lekki obiad: porcja ryby z fasolką szparagową, bułką i wodą niegazowaną - 15 euro. Trudno się więc dziwić, że część pasażerów zabiera ze sobą kanapki i stroni od wystawnych lokali. Grupę uprzywilejowaną stanowią kierowcy tirów, zaopatrujący północ Europy w cytrusy a transportujący na Południe nasze dobra. Każdy driver przy wejściu otrzymuje specjalną kartę uprawniającą do zakupów za ceny pomniejszone o połowę. Jest to promocja dla promowych bywalców. Trudno się dziwić, że są hołubieni, wszak za każdego zaokrętowanego tira przewoźnik inkasuje po 1000 ?.
Komunikacja promowa w tym rejonie wydaje się rozwiązaniem optymalnym. Kto choć raz przejechał Europę z Północy na Południe podrzędnymi i krętymi drogami (100 km we Włoszech w 3 godz.), z zamiarem zaoszczędzenia na płatnych autostradach, ten doceni wariant morski. Polscy tirowcy powiadają, że "zapromowanie" to 2 w 1: okazja na porządny ochlaj i pozbycie się kaca za jednym zamachem. Szkoda tylko, że na kontynencie nikt nie czeka z... ruskimi pierogami i żurkiem. No i najgorszy jest stres: trzeba uważać na uciekinierów z Afryki i Azji, którzy potrafią zakopać się w mandarynkach.
Na wysokości ostrogi włoskiego buta, już po wschodzie słońca, kończy się morska nuda, wtedy prom podpływa do kontynentu i z bliska można oglądać wybrzeże Albanii. Widzimy góry stromo opadające do wody, pozbawione plaż i całkowicie wyludnione. Prościej teraz zrozumieć dlaczego ów kraj na tak długo odizolował się od świata. Geologiczne warunki sprzyjały szaleńcom politycznym stworzenie na tym skrawku Europy komunistycznego skansenu, który dla żyjących tam ludzi w istocie był więzieniem. Na szczęście już nie widzi się podpływających do promu Albańczyków, na beczkach nawiewających z tego raju. Albania powoli europeizuje się i chętnie otwiera na świat. Greckie biura organizują krótkie wypady do ojczyzny Envera Hodży, któremu pomników już nikt nie stawia. To teraz kraina kóz, opuszczonych bunkrów i ostoja albańskich separatystów.
Oczywiście do Grecji można dotrzeć jednym susem w 2 godziny, ale zdecydowałem się na wariant ofiarny, ku czci Posejdona. Zechcę wrócić tym samym sposobem, z tym, że podróż do Port Venice będzie trwała aż 36 godzin i rozpocznie się jeszcze dalej na Południu, mianowicie w Patras na Pelopenezie. Ale i tak nie jest źle bo udało się zabukować bilet w Minoan Lines na prom typu highspeed.
Już tęsknię za babim latem, płaczącą wierzbą i... ruskimi pierogami.
Kerkira - Gouvia - Kavos, wrzesień 2010 r., 39 st. C w cieniu.