Airbusem A 321-200 Aerofłotu z Warszawy, ze śródlądowaniem w Moskwie, przenosimy się do Taszkentu – miasta stołecznego Uzbekistanu. Podczas rejsów odbywających się z precyzją godną uznania zapewniona jest aprowizacja w postaci gorących dań, wszystko w cenie biletu. Widać, że przewoźnik dba o swoją reputację, co wyraża się także w perlistych uśmiechach załogi. Spodziewam się, że nawet niedoszły premier z Krakowa, wraz ze swą oryginalną małżonką, nie miałby powodu do rozpętywania międzynarodowego skandalu. Choć ogolić się za to nie dam, bo przecież z punktu widzenia zakompleksionego polityka lądujemy na terenie wywołującym czerwonkę.
U celu początku podróży
W taszkenckim porcie lotniczym, mimo pory nocnej, mnóstwo „łapaczy” turystów, którym oferuje się różnorakie usługi. Głównie transport i noclegi. Pierwsze mocniejsze wrażenie: na ulicach szarogęszą się lanosy, nexie, tica i matizy. W ilościach zgoła niepojętych! Generalnie – mnogo maszyn koncernu Daewoo, który w Uzbekistanie rozpanoszył się na dobre, a teraz pyszni się pod flagą Chevroleta. Widać to po nowych modelach, u nas w ogóle niespotykanych. Maszyn europejskich i japońskich prawie się nie widuje.
Gostinica „Ał-Xosiłot”, taki niby Dom Chłopa. Wewnątrz, jakby to określił literat Andrzej Stasiuk: rozpierducha postindustrialna. Połamane łóżka na korytarzu, zdekompletowane sanitariaty, złuszczone lamperie i sypiące się tynki oraz wszystkowidzące etażowe, doglądające porządku na poszczególnych kondygnacjach. Pilnujące ładu szeroko pojmowanego, także państwowego.
W „Ał-Xosiłot” wrobił nas Rahman, bardzo życzliwy w sensie, że sobie absolutnie źle nie życzy. Zaoferował nocleg za 15 $ + 5 $ transport. Na dokładkę odkupił dolary po kursie bankowym za 1 500 so’m z zastrzeżeniem, że u konkurencji może być o wiele gorzej, która wprawdzie zaoferuje po 1 900 so’m, ale z pewnością będzie to niedobry interes, wiadomo dla kogo.
Sto dolarów to tutejsza bieda-pensja, 190 000 so’m – góra pieniędzy i to w sensie dosłownym, bo w Uzbekistanie najwyższym nominałem jest banknot 1 000 so’m. Trzeba zobaczyć z jakim talentem Uzbecy liczą te papiery, cyrkowa maestria, aż strach zazdrościć…
W stronę uciekającego brzegu
Z Taszkentu do Nukusu lecimy wysłużonym Tu 154B, smokiem paliwożernym i hałaśliwym. – Jest stary, ale jeszcze dobry – objaśnia asystujący przy samolocie milicjant. – Latał nim Islom Karimov!, samyj xaroshyj prezydent Uzbekistana – dodaje. Nie wolno maszyny fotografować, ale za moment jest pozwolenie, wystarczy… uśmiechnąć się i nie czynić tego nazbyt ostentacyjnie. Uzbecy generalnie bardzo otwarci na obcokrajowców, ale respekt wobec władzy jest wielce zalecany.
Pędzimy nocą lanosami ku Morzu Aralskiemu. To morze, którego nie ma, uciekające jezioro, które tak naprawdę wyschło. Zmierzamy do Mujnaku, który jeszcze w latach 60-tych leżał na półwyspie i kwitł, jako ośrodek nadmorski. Po drodze krótki popas w zajeździe uzbeckim dla kierowców. Pełno tutaj TIR-ów i odpoczywających kierowców, drzemiących, czy konsumujących w kuckach „po turecku”, na specjalnych platformach i dywanach, po uprzednim zdjęciu butów. Trochę przykry zapach nieświeżych skarpet, zbliżony do tego, jaki spotyka się w meczecie. Uśmiechnięci Uzbecy raczej zdziwieni, że ktoś z dalekiej Europy podąża do nieistniejącego jeziora.
Furorę robi moje nakrycie głowy. Wszystkim podoba się, że „niewierny” obnosi się z ich tradycyjną tiupitiejką. Większość Uzbeków czegoś takiego w dzień powszedni nie zakłada i wybiera bejsbolówki. Moja czapeczka jest raczej „ogólnoazjatycka”, jak zawyrokował jeden z rozmówców, ale i tak jest oczień okiej.
Morze, które umarło
Już u celu nocnej podróży. Jedyna gostinica w Mujnaku, którą zarządza Kazach o imieniu Baha. Warunki w „hotelu”: doba 10 000 so’m, standard nieporównywalny z czymkolwiek. „Ał-Xosiłot” może robić za Hiltona! To tak, jakby zamieszkać na strychu, od dawna niesprzątanym, gdzie wszystko się popsuło i pourywało, zabrakło farby i w ogóle entuzjazmu. Wyobraźmy sobie, że ktoś komuś zabrał coś najcenniejszego, choćby… morze…, całkowita depresja…
Mujnak to dawny nadmorski kurort i port rybacki z uwięzionymi w pustynnym piachu kutrami i statkami. Mieszkam nieopodal tego cmentarzyska. Morze Aralskie cofnęło się o 200 km stąd. W holu
gostinicy wiszą marynistyczne obrazy, co w tych okolicznościach ociera się o schizofrenię. Teraz nie dziwię się, że górale ozdabiają swoje kapelusze muszelkami stworzeń morskich. Pewnie ich prapraojcowie mieszkali nad morzem!
Mujnak umiera. W miasteczku niemożebnie wieje. W powietrzu unosi się pustynny pył, przywiany od… morza? Horyzont za wydmami wciąż jakby nadmorski, ale już nie słychać krzyku mew ani szumu fal. Tylko ten pustynny, upiorny sztorm-nie-sztorm, zabijający nozdrza piach z mikroskopijnymi kryształkami soli. Nad urwiskiem, gdzie kiedyś musiała być wielka głębina stoi teraz monument w kształcie żagla, upamiętniający dawne Morze Aralskie. Z jednej strony uwieczniono akwen z roku 1960, z drugiej zaś jego resztki z roku 2008. Z całości pozostało ok. 10% i to głównie po stronie Kazachstanu. Mówi się, że jezioro się odradza i rocznie przybywa 15 cm wody. W takim tempie potrzeba kilkuset lat cierpliwości. Oto cena półwiecznej gospodarki rabunkowej.
Coś się tli
Mieszkańcy pouciekali do Taszkentu, albo nawet gdzieś dalej. W Mujnaku zostało ok. 6 tys. ludzi, nieliczni młodzi i starcy, którzy chorują na nowotwory przewodu pokarmowego. Morze zbiera ludzkie żniwo, pewnie za to, że ktoś je zamordował z egoistycznej chęci zysku, dla upraw bawełny. Nic tutaj się nie buduje, przeciwnie – burzy i rujnuje. Stoi jeszcze zamknięta na cztery spusty fabryka, dawna przetwórnia ryb.
Baha sprząta otoczenie gostinicy, wyrywa jakieś chabazie i odkłada wszystko na pojutrze. Robi to bez serca i raczej dla zabicia czasu, asystuje mu sympatyczna suczka-znajda wabiąca się Nayda. Starcy, dzieci i kobiety, każdy na czym popadnie: na nosidłach, w bagażniku rozdygotanej łady, na zmyślnej platformie doczepionej do motocykla marki ural, taczkami lub wprost gołymi rękoma – pozyskują gruz ze świeżo rozwalanego budynku. Wszystko na doraźne podłatanie lichych domostw.
W Mujnaku odchodzi akcja stawiania płotów z glinianych bloczków pomieszanych z trzciną, które potem będą pobielone wapnem. Wieść niesie, że to na przyjazd prezydenta Isloma Karimova. Nawet dwunastoletnia Swietoczka mówi, że nic by się nie działo, gdyby nie zapowiedziana wizyta. – A nam i tak wsio rawno – konstatuje rezolutnie.
-
Kak tut było morie, było nam xarasho. Była ryba, ptitzy, wsio było. –
Teraz bieda. Nawet w czasie wojny w Uzbekistanie było dobrze – wspomina leciwy Shaxmatt, przypadkowo spotkany na ulicy. – Uzbecy to dobry naród – przekonuje. –
Prijeżajtie k’nam snova – zaprasza. Ludzie w Mujnaku życzliwi, podzielą się lepioszką, podadzą wody.
Szaro i buro dookoła, a szkoły zadbane. Dzieci zmierzają tam ubrane odświętnie, trochę jakby nie z tej ziemi. Dziewczynki z wielkimi kokardami upiętymi na rosyjską modłę. Młodość to przyszłość i nadzieja na odmianę przeklętego losu – możnaby skwitować.
Skarb w glinie
Chiwa od 20 lat pozostaje pod opieką UNESCO. Bajeczne miasto z gliny zlokalizowane tuż przy granicy z Turkmenistanem. Okalające starówkę mury w nieustannej budowie, bo materiał z jakiego się składają jest wyjątkowo nietrwały: mokra glina pomieszana z sianem, nakładana kolejnymi warstwami. Taka technologia powoduje, że umocnienia są bardzo specyficzne. U podstawy monstrualnie szerokie i zwieńczone strażniczymi galeryjkami.
W obrębie glinianych obwarowań ogrom zapierającej dech w piersiach orientalnej ceramiki: pałace, medresy, meczety, łaźnie, domy nietuzinkowych obywateli i… harem. Taki Uzbekistan w pigułce, z dala od podróżniczych szlaków i częstokroć pomijany w ofertach oszukańczych biur turystycznych.
Wystarczy przekroczyć granice starego muru, by zetknąć się z autentyczną biedą. Nikt tam jednak o nic nie prosi i bynajmniej nad sobą się nie użala. Wszyscy są bardzo kontaktowi, pozdrawiają i zapraszają do skromnych domostw. Staruszka wynosi kawałek miejscowego chleba – lepioszkę i wręcza nieznajomemu.
Warto się zadumać: życie jest bardzo kruche. Gdyby w tym rejonie świata padały europejskie deszcze Chiwa pewnie spłynęłaby z nurtem Amu-darii, która gdzieś niedaleko rzeźbi swoje koryto.
Dobrze być Polakiem
Kobiety, mężczyźni i dzieci pozdrawiają turystów pytając skąd przybyli. Dorośli uśmiechają się złoto i to w sensie dosłownym. Dzieci zagadują po angielsku „hello”. Dużo w tym wdzięku i zero nachalności. W ogóle nie widać żebractwa typowego dla naszych parkingów przy supermarketach. Uzbecy pytają, jak nam się żyje po wstąpieniu do Unii. Wzbudzamy wyłącznie pozytywne emocje. Wygodnie być Polakiem w Uzbekistanie! Jeśli ktoś ma narodowościowe kompleksy – powinien tam pojechać…
Warto. Zwłaszcza dla tamtejszych cen. Dobre piwo kosztuje 1 300 so’m, a 0,5 l. wódki od 2 000 wzwyż. Koniecznie trzeba zboczyć z turystycznych szlaków i wstąpić do prawdziwie uzbeckiej knajpki na gorący, pieczony w tradycyjnym piecu, placek z warzywami i baraniną. Zamówić jakąś zupkę, np. lag mon (kabaczki, papryka, uzbecki makaron, cebula, regionalne przyprawy i wszystko w świeżutkim rosole z baraniego mięsa). Nieziemsko smakują również: belyashi oraz pierożki somsa w zestawieniu z powszechnie oferowanym zielonym, niesłodzonym czajem (jedyne 300 so’m za czajnik).
Za 5 000 so’m spokojnie można się posilić, czyli przyzwoity posiłek mieści się w kwocie 10 złotych! Do tego dochodzi niepowtarzalny klimat Orientu: zapachy i wszechobecna muzyka w wykonaniu współczesnych gwiazd Uzbekistanu: Ozody, Alihana Samedou i Yulduz.
Coś dla dietetyków. Ludzie w Uzbekistanie w zdecydowanej masie bardzo szczupli. Grubasów modelu amerykańskiego nie spotkałem. Turyści w Chiwie: Hindusi, Hiszpanie, Francuzi (w zdecydowanej przewadze), Japończycy, jacyś Niemcy i Nowozelandczycy, raczej nieliczni Rosjanie, absolutnie pojedynczy Polacy i Szwajcarzy. Co ciekawe - w ogóle nie widać Amerykanów, którzy w tym kraju mają niezłą pozycję polityczną. Może to kwestia amerykańskiego żarcia, które jeszcze nie zamachnęło się na środkowoazjatycką baraninę?
Wrocławianka z Uzbekistanu
Urgencz. Stotrzydziestotysięczne miasto położone nieopodal osławionej Chiwy. Obie miejscowości łączy trzydziestokilometrowa linia trolejbusowa. Urgencz jest miejscem urodzenia Anny German, którą tutaj wciąż się wspomina. Nawet główna ulica miasta nosi jej imię, ale pamiątek po pieśniarce nie ma już żadnych. Może nie do końca. Taksówkarz z łatwością „odnalazł” pomniczek przedstawiający… książkę, sugerując, że to pamiatnik po słynnej wrocławiance, znanej z tego, że śpiewała w siedmiu językach.
W miejscu, gdzie Anna German przyszła na świat stoi teraz brzydki wielkopłytowiec. Niestety, upamiętniających napisów zabrakło, może ktoś je skradł? Na przekór muzycznym modom w tym rejonie świata nasza rodaczka jest wciąż obecna. Telewizja pokazuje filmy biograficzne jej poświęcone, to fakt autentyczny, który miał miejsce pod koniec października. Niesamowite – prawda?!
Piosenki Anny German są słuchane tutaj o wiele częściej, aniżeli w Polsce. Nawet Sahida i Zarina, dwudziestolatki z Taszkentu, kojarzą nazwisko naszej rodaczki. Puentując: zaśpiewajmy „Człowieczy los” w języku uzbeckim w pięciu oktawach, wszystko na chwałę Allaha.
Ujarzmienie nieujarzmionej
Na każdym kroku usługi „taxi”, pojazdami nieoznakowanymi, a więc prywatnymi nexiami, lanosami i matizami. Nierzadki widoczek: Jedzie Uzbek z rodziną i widzi chętnych do podwiezienia. Co w takiej sytuacji czyni? Wystawia familijkę i zabiera łebków. Powszechność tego typu usług wynika z przyczyn prozaicznych. – Każdy musi dorobić do mizernej pensji – zauważa Samidyn.
Wszechobecna milicja na rogatkach miast i granicach poszczególnych wilajetów wita się z kierowcami podaniem dłoni. Bynajmniej nie w geście przyjaźni. Kierowca przygotowuje misternie złożony banknot 500 so’m, który „niezauważanie” ląduje w łapie łaskawcy. – Bierze – mówi właściciel daewoo damas lux Ormianin Amo. – U niego też jest rodzina… - puentuje filozoficznie.
Milicja pilnuje przepraw rzecznych. Ilość i dziwaczność łat na pontonowym moście Amu-darii przekracza artystyczną wyobraźnię kowala awangardzisty. Ale przejechać idzie. W rejonie rzeki plantacje bawełny i chmara żniwujących, wśród nich mnóstwo dzieci.
Do Buchary przebijamy się poprzez pustynię Kyzył-kum, obok Amu-darii, która majestatycznie rozlewa się po pustynnych piachach. Żegluga jest tutaj niemożliwa, bo rzeka nieuregulowana i kapryśna, bezwzględnie korzystająca z miałkiego podłoża, z którym robi co chce. Tworzy wyspy, półwyspy i niewyobrażalne zakola, jakich w Europie nie zobaczymy. Nie dziwią gigantyczne rozlewiska przypominająca wielkie jeziora.
To rzeka kosmiczna, jakby z innej planety. Ale nad wodą, pozbawioną trawy, czy choćby pojedynczej trzciny, widać wędkarzy. Ciekawe, za jaką rybą wyglądają? Żeby utrzymać przeprawę non stop muszą pracować pogłębiarki. Amu-daria cały czas ewoluuje, zmieniając linię brzegową. Jak to się stało, że nieujarzmiony nurt został ujarzmiony ku zatraceniu Morza Aralskiego?
Buchara i Samarkanda
Buchara z początku rozczarowuje. Dlaczego? Pośród biednej zabudowy wyłania się nagle zachwycający zabytek. To doznanie szokujące i zarazem mistyczne. Tutaj biedna ulica (a raczej jej brak, bo stąpamy po niewybrukowanym dukcie) i znienacka wyrasta monumentalna budowla. Niesamowite medresy – szkoły koraniczne. Niektóre zaniedbane i czekające na lepsze czasy, choć czas ich rozkwitu dawno przeminął. Pozostałe zabytki w jakimś stopniu przypominają Chiwę, którą nazbyt już się nazachwycałem.
Wszystkie obiekty są miejscem bazarowego handlu. Dominuje ceramika, złoto i srebro. Sporo tkanin, jedwabiu i bawełny. Resztę pamiątek można sobie darować. Bazary, na których we wszystko, co potrzebne do życia zaopatrują się miejscowi, zaskakują chińskim chłamem i… czeską porcelaną. To pokazuje, z jaką globalną wiochą mamy do czynienia.
Wyludniony bazar na 10 dni. Młodzi sprzedawcy poszli zbierać bawełnę (ros. „chłopak”; uzb. „pahta”) w przededniu spodziewanych deszczy. To akcja trochę przymusowa i za półdarmo, za jedzenie i mikry zarobek, pozwalający na zakup 2 pudełek zapałek. Wydaje się, że ludzie „chłopaku” nie popierają i trochę z akcji kpią. Choćby Yułduz (uzb. gwiazda) – studentka 3 roku anglistyki z Buchary, którą na „pahtę” nie posłano. Korzystając z zawieszenia zajęć uniwersyteckich udaje się koleją do starszej siostry mieszkającej w Samarkandzie.
Samarkanda to miasto Amira Temura (Timur, Tamerlan) - pradawna stolica jego imperium. Tak się złożyło, że mój hotel był zlokalizowany nieopodal mauzoleum rodowego tego władcy. A jest to zabytek, obok monumentalnego Registanu, sztandarowy dla epoki Timura. O budowlach Chiwy, Buchary i Samarkandy możnaby opowiadać bez końca. Wszystkie są niezwykłe, oszałamiają i zachwycają. To po prostu trzeba zobaczyć. Zainteresowanych odsyłam do galerii: brzeg.com.pl – można tam znaleźć sporo zdjęć.
Dobrze być Polakiem
Życzliwość Uzbeków wobec obcokrajowców obezwładnia, o tym już wspominałem. Polacy mają dodatkowy powód do dumy. Pamięta się tam o naszych rodakach. Jeśli pozbawiony jest popularności papież Polak (kraj muzułmański i w znacznym stopniu zlaicyzowany), to bardzo często wymienia się nazwiska piłkarzy: Zbigniewa Bońka, Kazimierza Dejny, Grzegorza Lato i ich trenera - Kazimierza Górskiego.
Z rozrzewnieniem wspomina się aktorkę Barbarę Brylską i niezapomniane seriale: „Stawkę większą i życie” oraz „Czterech pancernych i psa”. Nikt nie jest w stanie przypomnieć kim byli Cyrankiewicz z Gierkiem, za których „wspaniałe” filmy nakręcono, ale za to Stanisław Mikulski jest rozpoznawalny. A o współczesnych polityków lepiej nie pytać. Owszem, nadmienia się o braciach Kaczyńskich, ale wyłącznie w niekorzystnym kontekście. Nawet tam wiedzą, że to ludzie mało zgodliwi, którzy niepotrzebnie podszczypują rosyjskiego niedźwiedzia. Pewnie za jakiś czas i ich nazwisko przepadnie w mrokach uzbeckiej niepamięci, jak dajmy na to Władysława Gomułki, który nikomu z niczym się nie kojarzy.
Wiele ciepłych słów można usłyszeć o Angeli Merkel i o innych politykach europejskich. Uzbecy doskonale orientują się w naszych realiach i formułują sądy bardzo wyważone. O swoim prezydencie wypowiadają się z uznaniem, choć nie bezkrytycznie. Pytani, czy nie jest on aby dyktatorem, odpowiadają wymijająco, że ów polityk nie ma dla siebie konkurencji i na te czasy jest najlepszy.
Islom Karimov pochodzi z Samarkandy, gdzie w latach 1950-55 uczył się w jednej ze szkół. Budynek szkolny jest pięknie utrzymany, zdecydowanie lepiej od innych uczelni, które i tak są bardzo zadbane. W prezydenckim gimnazjum mieści się izba pamięci, gdzie eksponuje się zeszyty i ołówki małego Isloma. Eleganckie otoczenie to reprezentacyjna aleja spacerowa, bezustannie sprzątana. Ale to nie wszystko. Naprzeciwko szkoły stoi nietuzinkowy obiekt, wybudowany w stylu orientalnym, gdzie działa klinika kardiologiczna córki pana prezydenta.
Złoto
Uzbecy żyją po swojemu. Na ulicach dominuje… złoto. Kobiety stroją się kolorowo, wszystko musi błyszczeć i nie ma mowy o obciachu. No i te niepoliczalne złote zęby. U młodych i starych, u kobiet i mężczyzn. Złote uzębienie w Uzbekistanie wciąż jest stomatologicznym hitem. Spotkałem sporo młodych i pięknych Uzbeczek z kompletnym garniturem złotego uśmiechu. Niektórzy przyznają, że kruszec ów powoli wychodzi z mody i bywa zastępowany porcelaną.
W muzułmańskich domach niepodzielnie rządzą kobiety. Przekonałem się o tym na przykładzie hosteli, w których pomieszkiwałem. Były to przedsięwzięcia rodzinne: dom mieszkalny z pokojami hotelowymi. Mężczyźni działają, jakby w cieniu kobiet i oddają prym seniorkom. Pewnie dlatego wszystko jest dopięte na ostatni guzik.
Uzbecy organizują wesela z wielką pompą. Turyści, jeśli tylko znajdą się w pobliżu, są mile widziani na przyjęciu. Jako niewierni mogą zasiadać do stołu zarówno z kobietami, jak i z mężczyznami. Ale sami muzułmanie ściśle przestrzegają segregacji płciowej, która bywa naruszana w… tańcu.
Z rozmachem obchodzą różne rocznice: urodzin, obrzezania i śmierci. Przypadkowo byłem świadkiem pogrzebu dziecka. Kondukt składający się wyłącznie z młodych mężczyzn w szybkim przemarszu zmierzał do miejsca pochówku. Żałobnicy przekazywali z rąk do rąk złote zawiniątko (nie było trumny!), od przodu do tyłu i z powrotem. Kobiety w tym czasie pozostały w domu, by na cmentarz udać się w swoim gronie nieco później. Nekropolie muzułmańskie szokują. Bogatsze groby to czarny marmur w doskonałym gatunku, z obowiązkowym wizerunkiem zmarłego, którego przedstawia się w rozmiarach gigantycznych, nierzadko całą sylwetkę w skali 1:1.
Spadkobiercy Timura
Symboliki sowieckiej w Uzbekistanie już nie uświadczysz. Zniknęły gwiazdy i monumenty ku czci jedynie słusznych wodzów. W Samarkandzie stoi wielki pomnik Amira Temura (Timur na ogromnym tronie!) wokół, którego buduje się tożsamość narodową. Taki sam Timur znajduje się w miejscu swego urodzenia, w niewielkim miasteczku Shahrisabz. Tam Amir stoi na cokole, natomiast w Taszkencie posadzono go na koniu, jakby w obecnej stolicy znalazł się przejazdem. Wszystkie trzy monumenty są celem pielgrzymek oraz służą za plener dla fotografujących się nowożeńców.
Ulice już dawno przemianowane. W Bucharze dawna A. Puszkina, co można odczytać z przeoczonej tabliczki, to dzisiaj M. Anbar Ko’chasi. Ale o ZSRR wielu starszych Uzbeków wypowiada się z rozrzewnieniem. – Była robota, na czas zapłata, darmowa nauka i młode kobiety nie musiały prostytuować się w Emiratach – gorzko kwituje Shafkat.
Domy muzułmanów od ulicy są pozbawione okien. Życie toczy się wewnątrz, w zacisznym patio, tam się odpoczywa i chroni przed upałami. Poruszanie się po takiej dzielnicy może niektórych przyprawić o klaustrofobię, ale zupełnie inny świat istnieje za wysokimi bramami i murami „bez okien”. Jeśli komuś zdarzy się zajrzeć na takie podwórko, może być pewnym zaproszenia do stołu. Gość w dom, Allah w dom.
Ajdar-kul i registracja
Słone jezioro, które pojawiło się przed dziesięcioleciem nieoczekiwanie. Jest już ogromne i wciąż zalewa pustynię. Kartografowie nie nadążają z kreśleniem map. Kto wie, może to matka natura zaprowadza równowagę ekologiczną po nieroztropnym wysuszeniu Morza Aralskiego, które dogorywa kilkaset kilometrów stąd?
W pobliżu tego fenomenu działają Kazachowie z kiszłaka „Saribeł”: Dusya, Konis, Nurbek i Farxat. W przededniu zimy składają karii. To kazachska wersja jurty z baraniej wełny, nazywanej kigz. Obiekt ów jest mniej zaawansowany technologicznie i nie zapewnia takiego komfortu, jak odpowiednik mongolski, który uchodzi za szczyt doskonałości budownictwa stepowego.
Stado wielbłądów i osiołków, wypożyczanych przez turystów pod wierzch, będzie teraz wypoczywało w kiszłaku. Kazachowie żyją niby u siebie. Nie ich wina, że ktoś wytyczył granice sąsiadujących państw „pod linijkę”.
„Registrowka” to karteluszek w rozmiarze większego znaczka pocztowego, dokument pobytu obcokrajowca w danym miejscu. Uzasadnienie istnienia wielu niepotrzebnych etatów. Kto i jak weryfikuje zbierane informacje? Przecież mamy do czynienia z gmatwaniną polskich nazwisk i imion zapisanych cyrylicą. Widać, że urzędnicy gubią się w tym wszystkim, ale w najmniej spodziewanym momencie (np. przed wejściem do samolotu) mogą durnego kartelucha zażądać. Bo w Azji wciąż liczy się pieczątka, najlepiej niech będzie duża i wyraźna.
Taszkencka woda
Bizantyjski rozmach w rejonie senatu i obiektów rządowych. Marmur, szkło, pomniki i tryumfalne łuki oraz mnóstwo fontann. Woda w suchym klimacie jest skarbem, a kto ją posiada jest syty i bogaty, a tylko ktoś taki może sprawować najwyższe urzędy. Wszędzie pełno milicjantów pilnujących spokoju władzy. Ów kwartał Taszkentu robi niesamowite wrażenie. Oto azjatyckie pokazanie się. W niektórych miejscach eleganckie tablice ze złotymi literami, sławiące „inicjatywy pierwszego prezydenta Uzbekistanu”. W dwóch językach: po rosyjsku i po uzbecku. Co ciekawe, pisownia imienia prezydenta jest niejednakowa. Raz jest to Islom, drugi raz Islam. Jednie sam Allah potrafiłby ową zawiłość rozwikłać.
Zwykły śmiertelnik może przyjść i wszystko sam zobaczyć, wtedy na pewno nabierze rezonu przed tymi, którzy wspięli się na sam szczyt. Obiekty polskiej władzy na taszkenckim tle robią wrażenie przygnębiające. Za mało fontann, sam pot, jako skutek zaharowania, to o wiele za mało. Już lepiej nie wypominajmy rodzimym politykom tej odrobiny luksusu: pozłacanych klamek, które dla nich i tak są umiejscowione za wysoko.