Tuż za granicą, niedaleko za Dorohuskiem, Ukraina wita urokliwym ruczajem i setkami brodzącego ptactwa. I tu spore zaskoczenie: w ogromnej masie dominują bociany.
- Jak to, co one tu robią? ? zachodzimy w głowę. Przecież bocian jest Polakiem! W tym momencie człowiek zaczyna pojmować, że padł ofiarą ornitologicznej manipulacji. W niepoliczalnych gniazdach dostrzegamy po cztery łebki, dwa czerwonodziobe i dwa czarniawe. Para starych i dwójka młodych, czyli bocianie 2 + 2. Oto wypełnienie przykazania: zaludniajcie tę ziemię, a ściślej: zabocianiajcie Ukrainę. Jeśli ów landszaft dopełnimy furmanką z sianem, ciągnioną przez parę koni ze źrebięciem u boku - jesteśmy u siebie. Czterdzieści lat temu!
Zwiedziłem cztery miasta wschodnie, których nazwa kończy się na literkę ż chwali się globtrotter zza Buga. Suraż, Zbaraż, Woroneż i Paryż. Problem w tym, że Suraż jest ukraińską wioską (tam nasz obieżyświat mieszka), Zbaraż prowincjonalnym miasteczkiem, zaś Woroneż sporym miastem rosyjskim. A Paryż? Wiadomo - odwieczne marzenie artystów, miejsce wyśnione i cel wędrowców z całego świata. I fakt najprawdziwszy - Paryż to też Wschód, zwłaszcza z pozycji Portugalczyka.
O stolicy Francji zabużanie myślą częściej niż o Warszawie. Taka sytuacja powoduje, że Paryż jest zdecydowanie ich, niechby tylko w tekstach piosenek. Wreszcie rozumiem, dlaczego stołeczne miasto Kijów - rozmachem, urodą i liczbą mieszkańców - bardziej pasuje do nadsekwańskiej metropolii niż nasza Warszawa, robiąca za naturalne środowisko dla brzydkich, kłótliwych i zakompleksionych polityków.
Wywodzący się z Łosiowa ksiądz Grzegorz Kopij znowu poprowadził swoich ziomków na Kresy. Jestem przekonany, że ów młody duchowny lepiej służy zbliżeniu obu narodów niż kosztowne i propagandowo rozdmuchane akcje polityczne. Wspomnijmy choćby politykę wschodnią kancelarii prezydenta. Pałacowi ignoranci, rozsławieni w świecie spece od dalekiej Gruzji, swoim geniuszem nie obejmują pobliskiej Ukrainy i nasze sąsiedztwo sprowadzają do poklepywania pleców prezydenta tego kraju. Bynajmniej nie w imię przyjaźni, a na złość Putinowi. Zamiast dyplomacji mamy więc akrobację. Relatywnie wysoki poklepywany i krótkie ramię poklepującego przesądzają o sytuacyjnym komizmie, odgrywanym przez małych panów znad Wisły.
To już jedenasta pielgrzymka księdza Grzegorza do ziemi naszych Ojców. Z perspektywy minionych lat widać, w jakim stopniu repatriacyjna zawierucha przyczyniła się do cywilizacyjnego skoku. Jakżeż inaczej żyjemy dzisiaj my, tutaj, na Śląsku Opolskim. Z drugiej strony mamy powód do rozmyślań, jak wyglądałaby Unia Europejska, gdyby sięgała Wołynia. Czy mieszkańcy tych ziem głosowaliby za Wspólnotą z równym entuzjazmem, jak czynią to mieszkańcy Polski Zachodniej?
Osobiście jestem ofiarą eksperymentu repatriacyjnego w drugim pokoleniu i na swoim przykładzie widzę, że marsz do przodu z głową odwróconą do tyłu jest bez sensu. Można nabić guza i zaplątać się we własne nogi. Z sentymentem wracam do miejsc rodzinnych przodków i wiele z tego wynoszę. Głównie w sferze duchowej. Bilans materialny też jest niemały, choć sprowadza się do paru krzemieni znalezionych w Kutiance i garści czarnej ziemi z Załuża. Te skarby zawiozę do Polski i umieszczę w godnym miejscu: na mogile rodziców, którym nie dane było odwiedzenie stron ojczystych.
Tym razem podróżowałem po Kresach w grupie wielopokoleniowej. Pomiędzy oryginalnymi kresowianami (brat Witold) i śląskimi wschodniakami (to ja) była grupka dwudziestoparoletnich Europejczyków: Celina, Igor, Marcin, Daniel i Kamila. Współuczestniczyliśmy w patriotycznej lekcji z elementami zdrowego resentymentu. Bez tych wszystkich izmów, politycznych utyskiwań i wywyższeń.
Na zakończenie muszę przekłuć balon, który sam nadmuchałem. Wykonam woltę i przywołam popularną wśród Ukraińców anegdotę, która nie ma nic wspólnego z dzisiejszym felietonem. Do nieba trafiają ofiary wypadków samochodowych: Francuz, Rosjanin i Ukrainiec. Pierwszy opowiada, że prowadząc citroëna odurzył się wonią perfum, którymi skropiły się podróżujące z nim piękne paryżanki. Rosjanin, jak to zwykle bywa w kawałach, po nadmiernym spożyciu "zaparkował" swoją wołgę na drzewie. A Ukrainiec? No cóż, kupił na raty lanosa i umarł z głodu.
Ten niewyszukany dowcip wbrew pozorom wiele może nauczyć. W życiu nie ma nic za darmo i mimo przeciwności losu trzeba jechać do przodu, najlepiej na trzeźwo. Warto z optymizmem patrzeć w przyszłość, zwłaszcza kiedy podążamy krętą drogą historii. Uśmiech też jest potrzebny, szczególnie w czasie kryzysu. I zostaje jeszcze nadzieja, że na końcu tunelu czeka wyperfumowane niebo.
Szumsk - lipiec 2009