Od razu wypada sprostować, że Nauru jest pierwsze w klasyfikacji najmniejszych republik świata a na liście najmniejszych państw świata, pod względem powierzchni, Nauru nie jest pierwsze, choć wciąż na podium.
Zajmuje trzecią pozycję, za Watykanem i Monako. Z niewiele ponad 10 tysiącami paszportów Nauru jest też trzecie od końca w ilości obywateli.
Aby oddać prymat tak małemu tworowi można by jeszcze dodać, że w kategorii najmniejszych państw graniczących tylko z wodą jest zdecydowanie pierwsze. Owalna wyspa ma zaledwie 21 km² i można ją objechać samochodem w niecałą godzinę. Tak na prawdę, to zastanawiałem się, jak zmieścili tam lotnisko, skoro Istanbul Airport ma powierzchnię 76 km². Nauru jest prawie 15 razy mniejsze od Szczecina i 6 od Torunia. Brak tu typowych atrakcji turystycznych a zamiast luksusowych hoteli straszą opuszczone budynki, zamknięta kopalnia, nieużytki powydobywcze i ślady dawnej świetności, ale zacznijmy od początku.
Pomyślałem sobie, że po odwiedzeniu 100 państw świata, tę drugą część warto by zacząć od czegoś bardzo ciekawego a najlepiej wcale nie oczywistego. Nauru wydało się idealnym kandydatem, bo jest nie tylko jednym z najmniejszych, ale i najrzadziej odwiedzanym państwem na świecie.
Ta mikroskopijna wyspa na Pacyfiku, oddalona tysiące kilometrów od większych lądów nikogo dziś nie interesuje. Kiedyś dumnie zaliczała się do najbogatszych miejsc na Ziemi, dzięki wydobyciu fosforytów. Dziś jest, na skutek rabunkowej gospodarki surowcowej w głębokiej zapaści ekonomicznej i co szczególnie smuci, ekologicznej. Głównym źródłem dochodu kraju jest pomoc międzynarodowa oraz współpraca z Australią, przy prowadzeniu obozów dla uchodźców.
Nauru to z pewnością miejsce, które tylko nieliczni zobaczą na własne oczy. Brak infrastruktury turystycznej zamyka możliwość przyjazdów masowych. Tu dotrą tylko prawdziwi poszukiwacze przygód i wyprawowi wariaci, jak ja. Statystyki potwierdzają tę tezę, bo Nauru „chwali się” 200 turystami rocznie. Już pierwszego dnia po przylocie dowiedziałem się od byłego ministra sportu, iż dane te są mocno naciągane przez jego kolegę ds. turystyki. Przynajmniej setkę tych niby turystów stanową Australijczycy, którzy przyjeżdżają tu do pracy.
Takie okoliczności wydały mi się wręcz idealne na świętowanie wejścia w drugą setkę odwiedzonych państw globu. Postanowiłem zobaczyć, jak ludzie żyją w tym zapomnianym i jednym z najbardziej odizolowanych oraz niedostępnych państw świata. Na mojej własnej skórze chciałem odczuć surowość tropikalnej wyspy, z dala od turystycznych szlaków. Liczyłem na puste plaże, ciekawych mieszkańców i zaspaną rzeczywistość rzadko odwiedzanej wyspy.
„Skoro tak rzadko odwiedzana, to z pewnością nie będzie łatwo tam wjechać” - pomyślałem a mail z instrukcją ubiegania się o wizę szybko potwierdził te obawy. Zażądano prześwietlenia klatki piersiowej, zaświadczenia lekarza o stanie zdrowia z pieczątką lokalnego szpitala, dokumentu potwierdzającego grupę krwi oraz oczywiście rezerwacje noclegów i lotów. W kilku stronicowym formularzu pytany byłem o wykonywany zawód, wysokość dochodów i parę jeszcze innych ciekawych kwestii. Gdyby nie kolega informatyk, to będąc na Filipinach nie byłbym raczej w stanie sprostać tym wymaganiom. Z Marcinem jednak, który jest w stanie w kilka minut wyprodukować najbardziej wyrafinowane zaświadczenie świata nie takie problemy przechodziliśmy w moich podróżach. Pan z ministerstwa Nauru, już po kilku dniach otrzymał piękne zdjęcie klatki piersiowej z super profesjonalnym lekarskim opisem mojego stanu zdrowia i grupą krwi. Miałem tylko nadzieję, że Marcin nie pomylił się i nie podstawił zdjęcia kobiecej klatki piersiowej… Była też rezerwacja samolotów i hotelu. Gdyby zarządali dyplomu prowadzenia łodzi podwodnych, to też z Marcinem byłoby możliwe. Wszystko pięknie opracowane i pachnące świeżością poleciało mailem do Nauru wraz z moją aplikacją o wizę. Pozostało tylko czekać na decyzję.
Po 2 tygodniach przyszedł email, który zaczynał się od słów: „W załączniku znajdzie pan zaakceptowaną wizę do Nauru”. Super, pierwszy krok zrobiony. Po otrzymaniu wizy mogłem zabrać się do pracy. Uzyskanie jej było najważniejsze, ale tak na prawdę stanowiło początek organizacji wyjazdu. Teraz trzeba było rzeczywiście ogarnąć samoloty i noclegi na miejscu.
Nauru nie ma oficjalnej stolicy i w tym zakresie stanowi kolejny wyjątek na świecie. Najbliższym odpowiednikiem jest region Yaren, z osiedlem o tej samej nazwie, w którym znajdują się budynki rządowe i lotnisko, ale formalnie nie jest uznawane za stolicę. Domyślając się, że na 21 km² powierzchni państwa będzie tylko jedno lotnisko rozpocząłem poszukiwania hotelu w Yaren. Szybko okazało się, że sprawa będzie bardzo trudna, bo w Yaren działa tylko 1 hotel, a w całym państwie jest ich niewiele więcej, bo pięć. Z tej piątki tylko jeden odpowiedział mi na zapytanie. Po tygodniu przyszła informacja, że nie ma wolnych miejsc w interesującym mnie terminie. Zacząłem szukać rodzin w Coutchsurfingu, ale z podobnym skutkiem. Nikt nawet mi nie odpowiadał na zapytania. Z pomocą przyszedł mi mój syn. W internecie wynalazł na portalu airbnb ofertę jakiejś rodziny, która przyjmowała ludzi za „drobną” opłatą w wysokości 100 dolarów USD za noc. Hmmm… nie wiedziałem, czy się cieszyć czy płakać. W Polsce za te pieniądze przespałbym się w Marriocie albo Intercontinentalu w centrum Warszawy. No ale Polska to nie Nauru. Niestety, czasem nic nie można poradzić i trzeba zapłacić, bo nie ma innego wyjścia. Po zakupie lotów pozostało już tylko czekać na termin wyprawy.
Podróż do Nauru zaczęła się na Filipinach w Puerto Princesa na wyspie Palawan, gdzie uczestniczyłem w kursie nurkowania. Po krótkiej przesiadce w Manili poleciałem na 4 godziny do Australii. Tu też zostałem tylko chwilę i z Sydney poleciałem na Fidżi. W Nadi miałem zaplanowany kilkudniowy pobyt i finalny wylot do Nauru.
Wylądowałem o godzinie 4 nad ranem, więc pierwszym wyzwaniem było dotarcie do moich gospodarzy. Musiałem tylko przeczekać na lotnisku do wschodu słońca, co w tak małym obiekcie stanowiło lekkie wyzwanie. Znalazłem schody i korytarz do zamkniętych jeszcze biur. Zasnąłem snem podróżnika na podłodze i parę godzin póżniej byłem gotowy na odkrywanie Nauru.
Internet wyliczał zaledwie kilka atrakcji w całym państwie: laguna Buada – jedyne słodkowodne jezioro na wyspie, Grota Moqua Well, będąca kiedyś jedynym źrodłem wody pitnej na wyspie, Command Ridge – najwyższy punkt wyspy (76 m n.p.m.) z pozostałościami japońskich bunkrów z czasów II wojny światowej i Anibare Bay – najpiękniejsza plaża na Nauru.
Opuściłem przyjazne lotnisko jako ostatni pasażer i piechotką udałem się w kierunku Anibare Beach, gdzie miał czekać na mnie apartament. Minąłem kilka rozwalających się domów wzdłuż jedynego pasa startowego i nagle z jednego z nich usłyszałem wołanie w moim kierunku.
- Hej a co ty tu robisz o 6 rano?
- Właśnie zaczynam poznawanie twojego pięknego kraju.
- Ooo to super, a może chciałbyś zjeść śniadanie z moją rodziną?
- Z największą ochotą, bo jestem bardzo głodny, dziękuję.
Tak poznałem byłego pana ministra sportu. Daegan od kilku miesięcy przygotowuje się do startu w wyborach prezydenckich i nadrabia czas ze swoją piątką dzieci. Zjedliśmy pyszne śniadanie i wspólnie odwieźliśmy jego pociechy do szkoły.
- A wiesz, że naszą wyspę objedziesz w 30 minut?
- Tak, czytałem o tym w internecie.
- Wiesz co, pojedziemy sobie na przejażdżkę i wszystko Ci pokażę.
Faktycznie, po 30 minutach jazdy obwodnicą i jedyną drogą dookoła całego państwa znów stanęliśmy pod domem Dagana.
- Chodź, napijmy się jeszcze kawy i odwiozę Cię do hotelu.
- Dziękuję. Dziś będę potrzebował bardzo dużo kawy. A mógłbym Cię o coś spytać? - Jak wieźliśmy dzieci do szkoły, to powiedziałeś, że lekcje zaczynają się o godz. 8:30, tak?
- Tak, ale nie powiedziałem, że zaczynają się, tylko, że powinny się zacząć. A to jakaś różnica?
- Przyjacielu, oczywiście, że jest różnica. Na Nauru mamy takie powiedzonko: Nauru time. Tu wszystko robimy w swoim czasie, czyli nieco póżniej, niż powinniśmy. I tak właśnie jest z lekcjami. O 8:30 powinny się zacząć, ale nauczyciele przychodzą do pracy na 8:45 albo czasem i na 9.
- No właśnie o to chciałem spytać, bo pod szkołę dojechaliśmy na 9 a z 200 dzieci bawiło się jeszcze w najlepsze na stadionie. Teraz rozumiem, ha ha. A wiesz, że na Fidżi mówili: Fidżi time.Tak, myślę, że tak już jest na każdej wyspie Pacyfiku. Tu jest za gorąco na bycie punktualnym.
KIlka godzin póżniej, już po rozstaniu z ministrem, ulokowaniu się w moim apartamencie z widokiem na ocean i kolejnej drzemce wybrałem się do szkoły. Skąd o niej wiedziałem? Nie wiedziałem wcześniej, ale w trakcie przejażdżki zauważyłem obok kościoła szkołę z biegającymi dziećmi. Minister tłumaczył mi póżniej, że w całym państwie jest tylko jedna szkoła dla najmłodszych dzieci i jedyny wyjątek stanowi ta mijana przez nas szkoła katolicka, którą prowadzą siostry zakonne z Kiribati. Pomyślałem wtedy sobie, że fajnie by było spotkać się z dziećmi w kraju, do którego dociera tak mało turystów.
W moich wyprawach pierwszą rolę wcale nie grają atrakcje turystyczne, muzea, pustynie, wodospady, lodowce czy nawet wysokie góry. One są oczywiście interesujące. Wejście z synem na Kilimandżaro czy Huayna Potosí o wysokości 6,088 metrów n.p.m. w Boliwii było niezwykłe i wspominam je do dziś, ale moje samotne podróże kieruję na drugiego człowieka. Staram się dotrzeć do lokalnych społeczności, które żyją tak daleko ode mnie. Chcę poznać jak sobie radzą, jak wygląda ich codzienny dzień, jakie mają wartości i co dla nich jest w życiu ważne.
Tak właśnie poznałem Vaiuli Amoe. Gdy pod domem złapałem autostop poprosiłem dwie pani, aby podwiozły mnie do szkoły katolickiej. W aucie wywiązała się klasyczna rozmowa z pytaniami co ja tu robię i po co przyjechałem do Nauru.
- Wiesz co, fajnie że do nas przyjechałeś. Mamy z mamą chwilę i zawieziemy Cię do szkoły, ale zrobimy to naokoło. Najpierw pokażemy Ci całą wyspę - oznajmiła pani kierowca.
„Super”- pomyślałem i ani słowa nie pisnąłem, że jestem już po jednej takiej wycieczce z panem ministrem. Dzielnie oglądnąłem cały wybrzeże a na koniec pani kierowca wręczyła mi kartkę z napisanym wyrazem „Vaiuli”. Powiedziała, żebym pokazał ją w sekretariacie. Myśląc, że to pewnie nazwisko kogoś ważnego poszedłem do szkoły i poprosiłem o rozmowę z dyrekcją. Chwilę póżniej stanąłem w gabinecie zapracowanej pani, która znad komputera wyglądnęła w moim kierunku i zapytała o cel wizyty.
- Jestem podróżnikiem z Europy i to jest mój 105 odwiedzany właśnie kraj. Chciałbym spotkać się z dziećmi, aby opowiedzieć im o Polsce, o naszej zimie, mojej rodzinie i państwach, które widziałem - przedstawiłem się moją tradycyjną i kilkadziesiąt razy sprawdzoną na kilku kontynentach formułą.
- Ok, witam w Nauru, ale takimi sprawami zajmuje się u nas Vaiuli. Zaraz pana do niego zaprowadzę - z zainteresowaniem, ale bez jakiejś przesadnej euforii odpowiedziała.
- To pani nie jest Vaiuli? - zapytałem zdziwiony, ale odpowiedzi nie uzyskałem, bo pani dyrektor już pokazywała drogę do szkolnej stołówki.
Podeszła do gościa w okolicy 45 lat i w swoim języku rozmawiała z nim przez kilka minut wskazując raz po raz na mnie. Potem pomachała mi na odchodne i wyszła.
- Cześć, jestem Vaiuli.
- Cześć, jestem Wojciech.
- Jak?” - Masz bardzo trudne imię - zdziwił się Vaiuli.
- Jesteś moim pierwszym Vaiuli, którego znam, więc mamy ten sam problem - zaśmiałem się.
- Ok, to musimy jakoś przez to przejść - zaśmiał się i on. - Zaraz zorganizuję Ci spotkanie z naszymi dzieciakami, ale najpierw choć coś zjeść. Od ilu dni jesteś w Nauru?”
- Od 5 godzin - odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
- Oooo i od razu przyjechałeś do nas?
- Dziś mamy piątek. W sobotę i niedzielę macie pewnie szkołę zamkniętą a w poniedziałek wylatuję do Kiribati. To jedyna szansa na spotkanie z dziećmi.
- Dobra, damy radę. Na co masz ochotę? - zapytał, wskazując na ladę w stołówce. Gdy rozglądnąłem się, zauważyłem jak dzieci jadły wielkie bułki z jajecznicą w środku, więc też taką poprosiłem. Była extra, ale wprowadziłbym małą poprawkę. Pod jajecznicą napakowano w bułkę chyba z pół słoika jakiegoś słodkiego majonezu.
Ten sam sos rozpoznałem w innych potrawach. Wiele dzieci zamawiało to coś w rodzaju majonezu z utopionymi w środku ciastkami. Pani przelewała z ogromnego garnka do półlitrowych plastikowych kubków słodką maź, którą póżniej sieci pochłaniały wygrzebując palcami ciastka.
„Oooo kochani, chyba macie tu problem z nadwagą” - pomyślałem i dokładnie tak było. Jakby wrócić do naszych początkowych statystyk, to Nauru przoduje jeszcze w jednej klasyfikacji. Skala pogrzebów spowodowanych otyłością, cukrzycą i chorobami serca jest na najwyższym poziomie w świecie, w przeliczeniu na mieszkańca. Dane nie pozostawiają żadnych wątpliwości – o odchudzaniu powinno pomyśleć aż 97% mężczyzn i niewiele mniej kobiet. Podobno sytuacja ostatnio zmienia się powoli na lepsze, ale największą przeszkodę stanowią sami Naurańczycy, którzy postrzegają w otyłości… oznakę swojego dobrobytu i stosują zasadę: „im grubsza żona, tym lepiej oceniają mnie sąsiedzi”.
Ciężko mi oceniać wzrokiem dokładną wagę niektórych pań, ale myślę, że możemy tu rozmawiać o 120 kilogramach wzwyż. Byłem na wyspie zaledwie kilka godzin a już parę takich indywiduów obu płci zdążyłem zauważyć. Wyglądali, jakby mieli za chwilę eksplodować. Zresztą sam pan minister sportu, miał lekko ponad 100 kilo. Mam nadzieję, że gdy zostanie prezydentem wprowadzi programy propagujące zdrowy styl życia oraz świadomość, że częste tu problemy ze wzrokiem i amputacje kończyn, o których czytałem w internecie, są bezpośrednio związane z ich niezdrowym stylem życia.
Spotkanie z dziećmi na które zaprowadził mnie pózniej Vaiuli okazało się świetnym pomysłem. Dzieciaki było zszokowane, gdy pokazałem im zdjęcia mojej rodzinki w czapkach i kurtkach zimowych. Pytały, jak się człowiek czuje w zimnej temperaturze a ja tłumaczyłem, żeby w swoich domach weszły na chwilę do lodówki. Przyznam szczerze, że z żartem nie za bardzo trafiłem, bo póżniej zostałem poinformowany o wielu rodzinach, które nie mają lodówek. Po mojej prezentacji był czas na pytania a dzieci były bardzo ciekawe. Pytały gdzie leży Polska, czy mamy swój język i jak nazywa się nasza waluta. Pytały o moje dzieci, czy mam żonę i dlaczego do Nauru przyjechałem sam.
Na koniec była fajna chwila, która mnie wzruszyła. Gdy zapytałem czy mają marzenia, wiele dzieci natychmiast wyciągnęło ręce do góry. Powiedziały, że chcieliby być podróżnikami i poznawać świat, jak ja. Niby nic. Niby taka dziecięca reakcja na obcokrajowca. Większość jutro pewnie zapomni, ale ja wyszedłem ze szkoły z myślą, że morze jednak ktoś z tej setki a może dwójka ambitnych dzieci postanowi poznać jednak świat i moje dzisiejsze odwiedziny właśnie ich do tego zainspirują.
- A co robisz póżniej Wojciech? - zapytał po spotkaniu z dziećmi Vaiuli.
- Nie mam jakiś konkretnych planów. Chcę poznać po prostu Twoją wyspę - odpowiedziałem, bo tak faktycznie było.
- To zróbmy tak: odwiozę Cię teraz do domu a w niedzielę pokażę Ci parę ciekawostek - oznajmił Vaiuli, a gdy wsiedliśmy do jego samochodu dodał - Wiesz co, mamy chwilę czasu, to objedziemy sobie naokoło wyspę.
- Ooooo super - oznajmiłem, uśmiechając się na trzecią już w dniu dzisiejszym wycieczkę po tej samej drodze - coś mi się wydaje, że jak tak dalej pójdzie, to do mojego wylotu będę znał każdy zakręt na jedynej drodze wokół wyspy.
Objazd całego państwa nie trwa dłużej niż 30 minut, bo tu nie ma korków ani dużej ilości samochodów. Na wyspie nie funkcjonuje też komunikacja publiczna. Jedynie rano i po południu dzieci odwożone są autobusami do i ze szkoły. Niestety nie ma też wypożyczalni skuterów a wynajęcie auta w jedynej działającej w Nauru wypożyczalni kosztuje 150 amerykańskich dolarów i przy długości wszystkich dróg nieprzekraczającej 20 kilometrów jakoś średnio wydało się mi uzasadnione.
Idealnie za to działa autostopowanie, bo mieszkańcy są ciekawi nowych ludzi. Z Vaiuli umówiliśmy się na niedzielę a dalszą część piątku i sobotę miałem sobie sam zagospodarować. Na początek postanowiłem zatem zwiedzić Anibare Bay - podobno najpiękniejszą plażę Nauru. Najpierw jednak zwiedziłem restaurację, w której zjadłem „Coconut fish”, czyli rybę w sosie kokosowym.
To typowe na wyspach Pacyfiku danie składa się z ciepłego ryżu z kawałkami kokosa oraz zimnej surowej ryby w kokosowym mleku. W zależności, czy jesz je na Figi, Vanuatu, Kiribati czy Tuvalu zmieniają się proporcje, dodatki i sama ryba. Tu w Nauru był to tuńczyk podany w rzadkiej kokosowej śmietanie z małymi lokalnymi limonkami. Coś przepysznego. Tak, tu mógłbym zostać na dłużej. „Fajnie może by było jeszcze pójść na ryby” - pomyślałem.
Anibare Bay była szeroką plażą z białym piaskiem i kamiennymi monolitami. Najczęstszym obrazem pokazującym się w internecie, po wygooglowaniu Nauru, jest właśnie plaża z tymi naturalnymi rzeźbami. Dziś podziwiałem ją z okna mojego apartamentu. To w podróżach bardzo sobie cenię. Obraz, który oglądany tysiące kilometrów od miejsca, które przedstawia z początku wydaje się daleki i niemal niedostępny. Po czym przychodzi dzień, gdy staję w tym już nie niedostępnym miejscu i cieszę oczy wymarzonym widokiem. Tak właśnie czuję się dziś na mojej Anibare Beach.
Sobotę rozpocząłem na śniadaniu w knajpce, w której powaliła mnie informacja, że na wyspie od wielu lat mieszka Polka! Każdy ją tu zna, bo była żoną byłego prezydenta Nauru. Nie mogłem powstrzymać się od znalezienia jej domu a ponieważ wyspa jest bardzo mała nie stanowiło to żadnego problemu. Pani Mirosława ma dziś 78 lat i porusza się na wózku.
- Jak tu Pani trafiła? - zapytałem, gdy poczęstowany zimną wodą usiadłem na pogawędkę.
- Powiem panu, że mąż mnie trochę oszukał, bo poznaliśmy się na studiach w Australii, gdzie wyjechałam z Wrocławia z moimi rodzicami w wieku 18 lat. Przyszły mąż zaproponował po zakończeniu nauki, żebyśmy przez rok zamieszkali na jego wyspie. Wcale nie miałam zamiaru tu spędzić mojego całego dorosłego życia, ale on ciągle mówił: jeszcze rok, jeszcze rok. Potem został prezydentem i wiedziałam, że już nigdy stąd nie wyjadę.
- Ooo, to trochę jak ze mną. Przyjechałem ze Szczecina do Torunia, zmuszony niemalże na siłę przez szefa, żeby zorganizować otwarcie nowego hotelu. Po pół roku miałem wracać a zostałem w nim na 10 lat. W Toruniu mieszkam do dziś.
Pani Mirosława mieszka na Nauru jeszcze dłużej, bo od 54 lat. W tym czasie była w Polsce 2 razy, w 1976 i 1994 roku, ale do dziś mówi świetną polszczyzną. Wie że Polska to teraz inny kraj, ale chciałaby jeszcze ostatni raz odwiedzić ojczyznę. Ma trójkę dzieci, które nie znają języka mamy.
- Muszę się panu przyznać, że zaniedbałam to. Żadne z moich dzieci nie mówi po polsku. Szkoda, ale tak już nasze życie się tu potoczyło - ze smutkiem przyznała.
Po pożegnaniu staruszki poszedłem zobaczyć inny słynny z internetu obrazek Nauru. Stojące na plaży ogromne rurociągi, które transportowały na statki wydobywane na wyspie fosforyty, wyglądają jakby były jakąś stacją kosmiczną. Niektóre powalone przez rdzę wpadły do morza i straszą przygnębiającym wrażeniem a inne stoją jeszcze opierając się silnym falom oceanu. Wydobycie tego pierwiastka jest ściśle związane z historią wyspy.
Proces rozpoczął się przez przypadek. W 1899 roku pracownik brytyjskiej firmy Pacific Islands Company przebadał skałę przywiezioną z Nauru do biura tej firmy w Sydney. Okazało się, że monolit służący przez dwie dekady jako próg pod drzwiami biura składa się niemalże z 90% najlepszej jakości fosforytów. 7 lat póżniej australijska firma Pacific Phosphate Company podpisała umowę z administrującymi w tym czasie wyspą Niemcami, ze zgodą na wydobycie i eksport minerałów na 99 lat. Tak się zaczęła jedna z największych w dziejach ludzkości katastrofa państwa, spowodowana jego bogactwem.
W roku 1968, kiedy wyspa zyskała niepodległość, maleńka pacyficzna republika stała się z dnia na dzień jednym z najbogatszych państw globu. Dochód na mieszkańca ustępował tylko Arabii Saudyjskiej. Wydobycie fosforytów, stanowiących najważniejszy składnik nawozów sztucznych zapewniło młodemu państwu niewyobrażalne dochody.
I wtedy popełniono największy błąd, bo jako gospodarze nie zadbali o własną wyspę. Ani jednego dolara nie przeznaczono na rekultywacje terenów kopalnianych, badania kierunków rozwoju państwa czy umożliwienie mieszkańcom upraw. Kraj został całkowicie pozbawiony terenów na których można by cokolwiek posadzić. I nie są to przesadzone opinie, bo cała wewnętrzna część wyspy przypomina krajobraz z księżyca z kraterami o głębokości 4 czy miejscami nawet 6 metrów. Żyzna ziemia została wywieziona w jedną część wyspy a ląd pokrył się zoranymi przez maszyny skałami i głębokimi urwiskami.
Ogromne sumy pozyskiwane z wydobycia fosforytów pozwoliły władzom na totalne fanaberie. Utworzono własną linię lotniczą, Nauru Airlines z 3 obecnie samolotami. Obywatele nie płacili podatków i mieli prawo zgłosić się do dobrowolnego bezrobocia z wysokimi wypłatami z kasy państwa. Każdy miał samochód i murowany dom. Zainwestowano w wystawiony w Londynie musical o życiu Leonarda da Vinci, który okazał się finansowa klapą. Hurtowo sprzedawano nauruańskie paszporty i przyciągano szemrane interesy, kusząc inwestorów „rajskim” podejściem do podatków. Jedynym pomysłem, który w miarę sprawdził się pod kontem finansowym (choć ciekawym by było przeprowadzenie badań socjalnych, jaki wpływ wywarł na społeczeństwo Nauru) było rozpoczęcie współpracy z Australią przy obsłudze uchodźców. Rozpoczęty w 2001 roku i trwający do dziś program budowy obozów dla chcących dostać się do Australii uchodźców stanowi obecnie największy przychód w budżecie państwa.
Widziałem te obozy, bo nie są zamknięte. Nie trzeba ich pilnować. Wyspa jest tak mała i w przeważającej części niedostępna, że ukrycie się w dłuższej perspektywie czasu jest niemożliwe. A dla chcących wyjechać skuteczną barierę, niemalże nie do pokonania stanowi cena podróży jedynej tu linii lotniczej. Uchodźcy więc mogą poruszać się po terenie całej wyspy i prowadzić w miarę normalne życie, zapewnione przez wypłaty z australijskiego rządu. Liczne obozy, jak większość budynków w Nauru straszą jedynie wyglądem i sprawiają wrażenie, jakby były opuszczone.
Na koniec dnia oglądnąłem jeszcze siedzibę prezydenta, parlament i muzeum Nauru. Spacerowałem koło jedynego na wyspie banku i urzędu pocztowego. Trochę teraz żałuję, że nie wysłałem kartki pocztowej do dzieci. Wracając do domu minąłem lotnisko i spoglądając na dom ministra, postanowiłem odwiedzić nowego kolegę.
- A jak ty tu przyszedłeś? - zdziwił się. - Znów maszerujesz na piechotę.
- Tu wszędzie jest blisko - odpowiedziałem z uśmiechem, ale Daegan nie zamierzał odpuszczać.
- No masz rację, ale jest za gorąco na długie spacery. Poczekaj znajdę kluczyki do auta i odwiozę cię do domu.
- O, nie, nie, dziękuję - odmówiłem bojąc się kolejnej objazdówki po wyspie, ale Daegan nie odpuścił.
- No dobra, to weź chociaż mój skuter - powiedział. - Będziesz mógł sam sobie zrobić wycieczkę po Nauru.
I to był fajny pomysł. Nawet nie wyszedł z domu. Pokazał mi przez okno jeden z trzech stojących pod drzwiami skuterów i wręczył kluczyki.
Podziękowałem i automatycznie jakby pojechałem do domu objeżdżając całą wyspę dookoła. Przed spaniem wskoczyłem tylko jeszcze na kolejną coconut fisch.
Kolejny dzień był niedzielą, więc zaraz po śniadaniu pojechałem do kościoła. Mszy nie było, bo jedyny ksiądz w Nauru wyleciał kilka dni wcześniej do szpitala i po krótkim nabożeństwie wierni przyjęli tylko komunie świętą, po której spotkałem Vaiuli.
- To, co nasze spotkanie aktualne? - zapytał.
- Tak, ale wpadnij wcześniej do mnie, bo na godzinę 12:00 zamówiłem dla nas rybę w kokosowym sosie, z restauracji koło mojego domu.Super, będę na pewno. Jeśli to The Bay Restaurant to będziesz zachwycony. Oni prowadzą to miejsce od kilkudziesięciu lat i wszyscy kochamy ich kuchnię.
Ryba była przepyszna. Tym razem do kokosowego sosu wrzucili pełno warzyw a i samego sosu było bardzo dużo.
- No, po takim posiłku to ja mogę zwiedzać - pomyślałem. - Ciekawe ile razy dziś objadę wyspę?
Skuter został przed domem i ruszyliśmy Vaiuliego vanem.
- To może zaczniemy od łowienia ryb - spytał mój przewodnik. - Nauczę cię rzucania sieci.
- Super, tylko uważajmy na rekiny! - zażartowałem nakręcony nowymi przygodami.
- Nie martw się. Będziemy łowić małe ryby. Każda niemal fala, która wpływa z głębi oceanu na płytki koral przynosi ze sobą nieduże ryby. Trzeba tylko je znaleźć i odpowiednio zarzucić sieć. Zaraz ci pokażę.
Nie wiem, jak on to zrobił, ale od razu przy pierwszym rzucie Vaiuli wyciągnął kilka kolorowych rybek. Starałem się zrozumieć taktykę. Wyrzucone na płyciznę ryby próbowały jak najszybciej wrócić do oceanu wykorzystując powracającą falę. Trzeba było tak rzucić obciążoną ciężarkami sieć, żeby rozciągając się odcięła im drogę z plaży do oceanu. Rozpędzone ryby zaplątywały się w żyłkę i za chwilę lądowały w wiadrze.
- Vaiuli, ale te najmniejsze to wyrzucimy z powrotem do wody, dobrze? - z nadzieją zapytałem mojego rybaka.
- Jak chcesz, to wyrzucaj - odpowiedział nieco zdziwiony, więc nie czekając na zmianę zdania kilka maluchów z każdego rzutu uwalniałem i ta czynność była najprzyjemniejszym doświadczeniem tego połowu. Fajnie było patrzeć, jak małe rybki odpływały z moich dłoni w ocean.
- Żyjcie sobie żyjcie - pomyślałem - tylko już nie podpływajcie za blisko plaży, bo ja jutro wylatuję i nikt was już tu nie uratuje.
W kilku już państwach przed Nauru oglądałem często jak ludzie łowią ryby i nigdy nie spotkałem się z nieodpowiednim rozmiarem ryby. Jak człowiek nie zje, to koty lub psy można nakarmić. W tych krajach myślenie o przyszłości, szanowanie zasobów naturalnych, opieka nad własną przyrodą nie funkcjonują jeszcze w świadomości ludzkiej. Zamiatają swoje mieszkania i kilka metrów kwadratowych wokół drzwi wejściowych a na długie miesiące zostawiają przed domem puszki, śmieci i worki wypełnione odpadami. Plaże są pełne plastyku i rozbitego szkła a ocean przy odpływach zostawia istne śmieciowiska. Tak tu już jest. Potrzeba pewnie wielu lat edukacji, żeby nauczyć dzieci szanowania własnego kraju. Z ich rodzicami pewnie nic się już nie da zrobić.
- To co Wojciech - wybudził mnie z ekologicznego zamyślenia Vaiuli. - Może zarzucisz teraz ty?
Zarzuciłem, ale żadnej ryby nie było i chyba nawet się ucieszyłem wyciągając pustą sieć.
- Nie martw się. To trudna sztuka. Ja uczyłem się kilka lat wypatrywania ryb a potem odpowiedniego rzucania. Siatka musi być równomiernie rozłożona na każdym palcu twojej silniejszej ręki. Potem, gdy będziesz już gotowy, musisz w trakcie rzutu prostować palce po kolei, zwalniając z nich żyłki. Wtedy sieć rozciągnie się na całą swoją długość i będziesz mógł zagarnąć większą ilość ryb - tłumaczył mi z uśmiechem Vaiuli a potem zaproponował. - Wiesz co, zgrzaliśmy się na tym słońcu. Może dajmy sobie już spokój z połowem i pojedźmy wykąpać się do groty.
Grota Moqua Well znajduje się zaraz przy zamykanej podczas przylotu samolotów drodze dojazdowej do lotniska, zaledwie 400 metrów od gmachu parlamentu. Pierwszego dnia szedłem tą ulicą, ale zmęczony lotem i zaspany po niewygodnej drzemce na lotnisku musiałem nie zauważyć stojącego tu znaku. Grota stanowiła kiedyś jedyne źródło wody pitnej dla mieszkańców wyspy. Dziś, w czasach gdy powszechna jest technologia odsalania i uzdatniania do picia wody morskiej grota stała się miejscem relaksu dla mieszkańców. Podczas drugiej wojny światowej ukrywali się tu Japończycy mając dostęp do słodkiej wody i bujnie rosnącej w okolicy roślinności miesiącami żyli niezauważeni.
W grocie jest małe (a jakżeby inaczej na Nauru) słodkowodne jezioro. Żeby dostać się do niego musieliśmy pokonać krótki odcinek rzadkiego na tej jałowej dziś wyspie zarośniętego buszu a potem zejść kamienną ścieżką ze dwa lub trzy metry w dół. Od razu organizm wyczuwał silne obniżenie temperatury. Płynąca w wiecznym cieniu woda, oziębiana jeszcze przez skały była idealna po dwugodzinnym połowie na pełnym nauretańskim słońcu. W grocie panował totalny mrok. Spotkaliśmy grupę wygłupiających się w wodzie dzieciaków, którzy pływali oświetlając sobie drogę świeczkami, telefonami i zapalniczkami. Ich śmiechy i całe otoczenie sprawiało fajne, niepowtarzalne wrażenie.
- Wojciech, kończymy, bo chcę cię jeszcze zabrać na lagunę - oznajmił Vaiuli.
Laguna Buada jest największym i jedynym prawdziwym jeziorem w Nauru. Dokładnie rzecz biorąc nie powinna być nazywana laguną, ponieważ jezioro nie jest w widoczny sposób połączone z morzem. Jednak wobec braku choćby jednej rzeki czy strumienia na wyspie pochodzenie wody tłumaczy się podziemnym połączeniem z oceanem. Dowodem na tę tezę może być lekko słony smak laguny, ale postanowiłem jej nie próbować i uwierzyłem Vaiuli na słowo.
Kiedyś wykorzystywano je do hodowli ryb. Vaiuli opowiadał, że najprawdopodobniej złowione w morzu ryby przystosowywano do życia w lagunie. Niestety w latach 70-tych musiano przerwać hodowlę ze względu na wysokie zanieczyszczenie wody. Z tego samego powodu do dziś nie można w niej nawet się kąpać.
Najwyższym punktem w Nauru jest Command Ridge, który znajduje się zaraz przy lagunie. Japończycy, wykorzystując naturalne ukształtowanie terenu zbudowali tu swoje twierdze. W połączeniu z rozmieszczonymi co 200 metrów na plażach wokół całej wyspy bunkrami i zlokalizowanymi na wysokości 70 m potężnymi działami stworzyli szczelny pierścień obronny, który dał się pewnie mocno we znaki amerykańskim żołnierzom w końcówce drugiej wojny światowej. Mnie zastanowił też sposób w jaki Japończycy sto lat temu przetransportowali ogromne dwulufowe działo ze statku na tę wysokość.
W okolicy odwiedziliśmy na koniec jeszcze jedną ciekawostkę historyczną. Vaiuli zaprowadził mnie do japońskiego więzienia. Wejścia jest tak ukryte przed wzrokiem przez gęstą roślinność, że bez mojego przewodnika nie trafiłbym sam. Odchylając gałęzie przeciskaliśmy się przez wąziutką nieuczęszczaną chyba w ogóle ścieżkę. Nagle przed moimi oczami pojawiły się w zaroślach ogromne metalowe wrota. Były szeroko otwarte i jakby zapraszały śmiałków do naturalnego korytarza, wyznaczonego przez pionowe ściany.
W środku było kilka różnej wielkości cel z metalowymi drzwiami. Japończycy wykorzystali ściany koralowe i drążąc w wapiennych skałach futryny uzyskali małe naturalne pomieszczenia. Myślę, że więźniowie mieli tu bardzo ciężko, bo cele nie miały wentylacji ani światła dziennego. Po zakończeniu wojny używano jeszcze przez kilkadziesiąt lat tego naturalnego więzienia, aż do wybudowania w pobliżu nowego gmachu, który Vaiuli też mi pokazał.
Dziś roślinność odzyskuje swoją własność. Korzenie wpełzają powoli w ściany cel, wywarzają futryny i wyrywają stare belki z ruin zadaszenia.
- Dziwnie tu pachnie i w ogóle jakoś dziwnie mi tu - zwierzyłem się Vaiuli z nastroju, który mnie ogarnął.
- Nie dziwię się Wojciechu. My mówimy, że pachnie tu śmiercią - odpowiedział, potwierdzając tę smutną atmosferę. - Ale wiesz co, zawiozę cię w jeszcze smutniejsze miejsce.
Ciągle pozostając w okolicach Command Ridge wjechaliśmy na jeden z pagórków i moim oczom ukazały się piękne wille.
- Hej, a co to? Osiedle lokalnych milionerów? - zapytałem.
- No, nie pomyliłeś się. My nazywamy ten rejon: tutejsze Baverly Hills - odpowiedział Vaiuli.
Są tam dwie, trzy ambasady, dom prezydenta i paru ministrów a pomiędzy nimi ruina. Na najokazalszej działce stał dom należący do firmy wydobywającej fosforyty. Stał, bo obecnie już go nie ma. Zostało parę kolumn, wypełniony śmieciami basen, piękny taras z kamienną mównicą oraz przepiękny widok na Pacyfik i dużą część wyspy.
Kilkanaście lat temu pracowałem tu jako hydraulik. To była wspaniała posiadłość. Wszędzie rzeźby, marmur i piękne meble - zaczął opowiadać smutnym głosem Vaiuli. - W domu mieszkali kontraktowi dyrektorzy nadzorujący wydobycie i transport minerałów na statki. Zmieniali się co trzy lata i najczęściej przyjeżdżali ze swoimi rodzinami. Kiedyś jeden z nich poleciał do Australii na spotkanie z zarządem firmy. W domu została żona, mała córeczka i służba. Nigdy nie wyjaśniono przyczyny, ale wielki pożar spalił doszczętnie całą posiadłość. Gdy dojechały samochody straży pożarnej, to nie było już co gasić. Niestety w ogniu zginęła dziewczynka. Do dziś domu nie odbudowano a mieszkańcy mówią, że to było podpalenie w zemście za zniszczenie wyspy.
Nikt pewnie nie dojdzie już po latach do prawdy, ale smutno się zrobiło nam obu. Mając dzieci trudno sobie wyobrazić tragedię tej rodziny.
- Vaiuli, choć napijemy się dobrej kawy na pożegnalnie - zaprosiłem mojego przewodnika. - Wczoraj trafiłem na otwarcie nowej restauracji chińskiej i mieli nowiuteńki ekspres do kawy z Australii.
- Wojciechu, a przyjedziesz jeszcze kiedyś do Nauru? - zapytał, popijając cappuccino mój kolega.
- Vaiuli, nie chcę Cię kłamać - odpowiedziałem szczerze. - Pewnie nie, bo tyle jest pięknych miejsc na świecie, że bardzo trudno mi gdziekolwiek wracać. Może prędzej ty przylecisz do Europy? Mój dom jest od dziś twoim domem w Polsce.
- Dziękuję przyjacielu - mocno wzruszony odpowiedział cicho. - Przyjdę jutro na lotnisko pożegnać cię.
- No coś ty - próbowałem oponować - przecież ja wylatuję o 5 rano.
Nie było sensu dłużej się opierać. Machał tylko głową a rano, około godziny 4 przyjechał na lotnisko. Uścisnęliśmy się jak starzy dobrzy przyjaciele.
„Może, faktycznie kiedyś tu wrócę…” - pomyślałem.
Wojciech Łopaciński