Kiedy w Krakowie ciągnięto po śniegu lwy? Jaką tragiczną historię kryje zoo we Wrocławiu? I gdzie byłby dziś poznański zwierzyniec, gdyby nie pasja do kręgli? Ogrody zoologiczne, choć zamieszkiwane są w większości przez egzotyczne zwierzęta, potrafią wiele powiedzieć o miejscowej kulturze. Spójrzmy na początki kilku polskich ogrodów.
Niedźwiedzie na wybiegu. Ogród Zoologiczny w Warszawie, 1974, fot. www.audiovis.nac.gov.pl (NAC)
Zoo nie jest dla ludzi
Pierwsze ogrody zoologiczne (choć wtedy jeszcze ich tak nie nazywano) powstawały w wyniku powiększania się prywatnych kolekcji. Archeologiczne badania potwierdzają, że menażerie tworzono nawet kilka tysięcy lat przed erą chrześcijańską. Współczesne zoo, jakie znamy, czyli w formie publicznej instytucji służącej nie tylko celebrowaniu jednostkowej władzy, ale i – zgodnie z ideą Oświecenia – także praktykowaniu empirycznego zdobywania wiedzy, powstało w XVIII wieku. Kolejne stulecie było natomiast okresem prawdziwego rozkwitu otwartych dla odwiedzających, miejskich zwierzyńców. To wtedy, w roku 1833 powstało pierwsze zoo na ziemiach polskich – założył je Stanisław Konstanty Pietruski, właściciel majątku w Podhorodcach.
Dziś ogrody zoologiczne niewątpliwie zmieniły swoją funkcję. Choć wiele osób zaangażowanych (aktywnie lub emocjonalnie) w dobrobyt zwierząt twierdzi, że zoo to czyste zło i powinno się je zlikwidować, etyczny wymiar ogrodów nie jest jednak sprawą tak jednowymiarową, jakby się wydawało. "Ogrody zoologiczne nie mają dłużej prawa być zwierzyńcami, kolekcjonującymi rzadkie zwierzęta ku uciesze gawiedzi", stwierdziła Ewa Zgrabczyńska, dyrektorka poznańskiego ogrodu, w rozmowie z fundacją Otwarte Klatki, podkreślając, że zoo powinny istnieć dopóty, dopóki służą zwierzętom. Idea zoo jako miejsca, w którym zarabia się na prezentowaniu żywych istot w celach rozrywkowych, to ponury przeżytek. Rolą tego miejsca powinna być przede wszystkim ochrona wymierających gatunków i zapewnienie miejsca do życia zwierzętom uratowanym z cyrków, ferm i innych koszmarnych miejsc.
Pożar u pioniera
Historya naturalna i hodowla ptaków zabawnych i użytecznych czyli Dokładne opisanie wszystkich śpiewających, naśladujących mowę ludzką, pięknie ubarwionych, domowych i użytecznych ptaków: z podaniem najnowszych sposobów i doświadczeń jak takowe łowić, przyswajać, chować, karmić, rozmnażać, od chorób chronić i z tychże leczyć. [T. 1], wy. Kraków, 1860, fot. Biblioteka Narodowa Polona
Wspomniany Pietruski, założyciel pionierskiego zwierzyńca, był uczonym na Uniwersytecie Lwowskim zoologiem i biologiem, autorem wielu publikacji zoologicznych o niezwykle wdzięcznych tytułach. Trudno powstrzymać się przed przytoczeniem jednego z nich, wyjątkowo długiego:
Historya naturalna i hodowla ptaków zabawnych i użytecznych czyli Dokładne opisanie wszystkich śpiewających, naśladujących mowę ludzką, drapieżnych, pięknie ubarwionych, domowych i użytecznych ptaków: z podaniem najnowszych sposobów i doświadczeń, jak takowe łowić, przyswajać, chować, karmić, rozmnażać, od chorób chronić i od tychże leczyć.
Założony we wsi Podhorodce (dzisiejsza Ukraina, obwód lwowski) ogród był więc nie tyle fanaberią bogacza, ile miejscem wnikliwych i rozległych badań naukowych. W "Historii zoologii w Polsce do 1860 roku" czytamy, że zwierzyniec Pietruskiego liczył w najlepszym swoim okresie aż 500 gatunków i zamieszkiwały go m.in. egzotyczne papugi oraz olbrzymie karpackie niedźwiedzie. Właściciel majątku równolegle prowadził też badania botaniczne – m.in. podejmował próby aklimatyzacji drzew południowych. Podobno jednak sąsiedzi wyśmiewali zainteresowania naukowe Pietruskiego i traktowali je jako niepoważne. Historia tego miejsca kończy się natomiast bardzo poważnie, bo pożarem. Ogród spłonął w 1848 roku, a źródła nie podają, czy którekolwiek ze zwierząt udało się uratować.
Okrutna likwidacja
Siedemnaście lat później powstało zoo we Wrocławiu, najstarszy ogród na dzisiejszych ziemiach polskich, jeden z najpopularniejszych europejskich zwierzyńców i – jak twierdzi jego obecny dyrektor Radosław Ratajszczak – najczęściej odwiedzana biletowana atrakcja turystyczna w Polsce. Ewenementem w istnieniu Zoo Wrocław jest to, że od momentu powstania (dodajmy – hucznego, z fajerwerkami i wojskową orkiestrą) ogród zajmuje nieprzerwanie ten sam teren. W jego ponadpółtorawieczną historię wpisane są lata świetności i rozwoju, sukcesy hodowlane (np. pierwsze w historii narodziny tapira malajskiego w ogrodzie zoologicznym w 1897 roku) oraz lata katastrofy, której najbardziej doniosłe manifestacje związane były, rzecz jasna, z obiema XX-wiecznymi wojnami. Pierwsza z nich zabiła 90 proc. jego mieszkańców. Ale ogród cudownie się odrodził. Ponowne otwarcie w 1927 roku rozpoczęło nowy, pomyślny dla tego miejsca okres, przerwany po raz kolejny grozą działań zbrojnych. W 1938 roku wrocławskie zoo zamieszkiwało ponad dwa tysiące zwierząt. Ostatecznie oblężenie Festung Breslau pozbawiło życia druzgocącą ich większość, bo ponad 85 proc. Zwierzęta, które przeżyły wojnę do momentu rozpoczęcia ostatecznej bitwy 1945 roku, uznane zostały za zagrożenie dla ludzi i przeznaczone do likwidacji. Wcześniej mieszkańcy zoo ginęli w rozpoczętych w 1944 roku bombardowaniach; wygłodniałe zwierzęta ginęły w przerażeniu hukiem strzałów, pod wybuchającymi granatami. Co pewien czas, jak donosi wrocławska prasa, pracownicy zoo odnajdują zakopane ciała zwierząt przy okazji prac remontowych czy budowlanych.
Przerażający obraz ogrodu po kapitulacji miasta opisał w książce "Ogrody zoologiczne: wczoraj – dziś – jutro" Karol Łukaszewicz, wieloletni powojenny dyrektor wrocławskiego zoo:
W maju 1945 roku ogród znajdował się w stanie ruiny. W poprzek alei leżały powalone stare drzewa, wąskie tylko ścieżynki prowadziły wokół potężnych lejów bombowych, [...] a pawilon jeleni przedstawiał piramidę spalonych belek i pogiętego żelastwa. [...] Rzadki manat amazoński – ssak wodny, hipopotam karłowaty, trzy szympansy i mandryl zginęły z przeziębienia. [...] Z czterech żyraf została tylko jedna. Żyły jeszcze hipopotamy, tapir, gnu, kudu, zebra, tary, lamy, wielbłądy, bizony, kilka emu, a z małp głównie pawiany masajskie – ogółem około trzysta sztuk, to jest jedna szósta poprzedniego zwierzostanu.
Powojenne otwarcie zoo w roku 1948 odbyło się z udziałem zaledwie stu sześćdziesięciu zwierząt sześćdziesięciu gatunków. Ale ogród odrodził się na nowo. Dziś to, pod względem liczebności mieszkańców, nie tylko największe polskie zoo, ale i miejsce plasujące się na podium światowej bioróżnorodności (taką pozycję potwierdziła przeprowadzona w 2016 roku inwentaryzacja, w efekcie której ustalono, że wrocławski ogród zamieszkuje ponad 1100 gatunków).
Zoo w prezencie
Ogród zoologiczny, Poznań, 1927-1936, fot. Biblioteka Narodowa Polona
Ledwie kilka lat młodszym ogrodem jest zoo w Poznaniu, które być może nie powstałoby, gdyby nie… gra w kręgle. Jak pisał Łukaszewicz, miejsce zrodziło się "jako skromny zwierzyniec, założony przez wesołą kompanię w dniu imienin swojego prezesa". Prezes zarządzał kółkiem kręglarskim, a wesołą kompanię tworzyli zapaleni gracze. Postanowili utworzyć menażerię w restauracyjnym ogródku przy dworcu kolejowym, kupując napotykane na swojej drodze zwierzęta:
[...] darowali mu koledzy jego szereg różnych zwierząt, częściowo dzikich, a częściowo hodowlanych, a więc świnie, kozy, dzika, kota, kaczkę, gęś, koguta, królika, wiewiórkę, pawia i nabyte z obozu cygańskiego niedźwiedzia i małpę. Ucieszony solenizant umieścił okazy te w małych zagrodach dworcowej restauracji i próbował nadal zasilać ten mały zwierzyniec najróżnorodniejszymi skrzydlakami i czworonogami i żart ten stał się fundamentem przyszłego ogrodu poznańskiego.
– donosiła w 1946 roku "Kronika Stołecznego Miasta Poznania".
Zapoczątkowany w 1871 roku zwierzyniec zaczął się rozrastać, a miejscowa atrakcja została obiletowana. W 1875 roku zarejestrowano ją pod nazwą Ogród Zoologiczny w Poznaniu. Miejsce zyskało sporą renomę, zdarzyło się nawet, że w przestrzeniach ogrodu koncertowali Edward i Johann Strauss. Pierwszy z artystów zdołał w ostatnich latach XIX wieku zgromadzić na swoim występie ponad 5 tysięcy osób, a zwierzyniec zabłysnął z tej okazji kanonadą fajerwerków. Nikt zapewne nie zważał wtedy na wpływ tego typu atrakcji na psychikę mieszkańców zoo. Ale poznański ogród – podobnie zresztą jak wrocławski – ma w swojej historii także szokujące epizody dotyczące samych ludzi. W powstałych na terenach dzisiejszej Polski zwierzyńcach otwierano tzw. ,,wystawy etnograficzne’’ – takim eufemizmem posługiwano się, by nazwać haniebny proceder wystawiania na pokaz tzw. "dzikich". Dla włodarzy ogrodów przybysze z innych kontynentów (m.in. Kongijczycy i Kongijki, Lapończycy i Laponki, Beduini i Beduinki) mieli status eksponatów. Krytyczną odpowiedzią artystyczną na historię europejskiego rasizmu i kolonializmu było "Exhibit B" – praca południowoafrykańskiego dramatopisarza, reżysera i kuratora, Bretta Baileya pokazywana m.in. w ramach wrocławskiego festiwalu teatralnego Dialog w 2013 roku.
Obie wojny światowe poznańskie zoo przetrwało pod względem liczebności z wynikiem niewiele lepszym od wrocławskiego. Między zwierzyńcami dokonał się zresztą dwukrotny powojenny transfer – do Poznania trafiły zwierzęta ze zrujnowanego Wrocławia, aby w 1948 roku wrócić do swojego odbudowanego azylu. Setną rocznicę powstania poznańskiego ogrodu uczczono, tworząc Nowe Zoo – drugą, większą część placówki zajmującą tereny Białej Góry.
Lwy na saniach
Dozorca zwierzyńca z łasicą (Mustela nivalis), Ogród Zoologiczny w Krakowie, 1933, fot. www.audiovis.nac.gov.pl (NAC)
W Krakowie zaczęło się od bażantów. W 1927 roku w Mokrym Dole na terenie Lasu Wolskiego kilka kilometrów od centrum miasta założono hodowlę tych ptaków, do której z czasem dołączyła grupa saren. Choć – jak na miasto królów polskich przystało – protoplasta publicznego ogrodu mieścił się na Wawelu. Królewską menażerię tworzyły m.in. rysie, niedźwiedzie, lampart i lwy. Logistykę "przeprowadzki" tych ostatnich opisywał Łukaszewicz: "Interesujące, że lwy przyszły do Krakowa w samym środku zimy. Klatki ich ciągnięto na saniach, a więc po śniegu, pod górę".
Właściwy ogród zoologiczny o publicznym charakterze otworzono w międzywojniu. W roku 1929 roku na leśnym wzgórzu Pustelnik mieszkały przede wszystkim rodzime gatunki zwierząt (ówczesny prezydent Ignacy Mościcki nie przyszedł do nowo otwartej instytucji z pustymi rękoma – podarował zwierzyńcowi jelenia). "Dla istnienia ogrodów zoologicznych i wszelkich wysiłków wiwaryjnych, wojny, jak wiadomo, mają znaczenie tajfunu", pisał w swoim kompendium Łukaszewicz, podkreślając dla kontrastu, że krakowski zwierzyniec zdołał uchronić się przed koszmarnymi skutkami działań wojennych. Powojenną historię tego miejsca rozpoczyna rok 1963 – to wtedy ogród zyskał miano samodzielnego przedsiębiorstwa. Od tamtego czasu w Lesie Wolskim przybywa mieszkańców: to właśnie tam żyje m.in. największa w Polsce grupa egzotycznych kotowatych.
Gorzka historia słodkich przedsiębiorców
Jednomiesięczny lampart trzymany na rękach przez pracownika ogrodu zoologicznego, Ogród Zoologiczny w Warszawie, fot. www.audiovis.nac.gov.pl (NAC)
Warszawska zoologia wykazać się może zaskakującym związkiem z… cukiernictwem. Pierwsza powojenna stołeczna menażeria powstała w 1926 roku dzięki staraniom cukiernika, Mieczysława Pągowskiego. Warto wymienić także XIX-wieczną próbę utworzenia zoo na miarę europejskiego miasta – w 1884 roku podjął ją adwokat Jan Maurycy Kamiński, prywatnie przyjaciel Henryka Sienkiewicza. W gronie akcjonariuszy znalazła się m.in. firma cukiernicza Blikle. Odnosząc się jednak do związków cukiernictwa z zoologią, należy przyznać, że mariaż ten nie przysłużył się ani jednej, ani drugiej menażerii. Pierwsza pod względem chronologii, mieszcząca się przy ulicy Bagatela, zamknięta została po sześciu latach, a jej koniec poprzedziły dwa tragiczne wypadki: śmierć opiekuna niedźwiedzi na wybiegu, a następnie śmiertelne zatrucie drapieżników zepsutym mięsem. Zwierzyniec przy alei 3 Maja (przeniesiony z pierwotnej lokalizacji przy Koszykowej) przetrwał z kolei jedynie rok – strawił go dramatyczny pożar.
Wcześniej w Warszawie istniały oczywiście prywatne kolekcje władców – na skarpie Pałacu Kazimierzowskiego i w Wilanowie, gdzie swoją kolekcję stworzył wielki miłośnik zwierząt, Jan III Sobieski. Miłośnik, rzecz jasna, na miarę swoich czasów, bo zarazem uważał ponoć, że "nad polowanie nic piękniejszego nie masz".
Azyl na miarę medalu
Mieszkanie dr. Jana Żabińskiego, dyrektora warszawskiego ZOO, który w swoim mieszkaniu hodował różne gatunki zwierząt. Na zdjęciu: gosposia Cecylia Teodorowicz z wydrą, fot. CAF/PAP
Oficjalne otwarcie stołecznego ogrodu zoologicznego w znanej dziś lokalizacji na Pradze Północ odbyło się w 1928 roku. Do momentu wybuchu wojny miejsce pod dyrekcją zoologa (i powstańca warszawskiego) Jana Żabińskiego rozkwitało – urodził się tam m.in. pierwszy w Polsce słoń (a w zasadzie słonica – Tuzinka). Ale okres rozwoju został brutalnie przerwany przez działania zbrojne. Przed kapitulacją Warszawy bomby zabiły mieszkańców ptaszarni i małpiarni, następnie zamordowano największe drapieżniki, by głodne nie stanowiły zagrożenia na ulicach. Część zwierząt zabito w celach spożywczych. Dyrektor Żabiński razem z żoną Antoniną w swojej willi na terenie zoo ukrywali Żydów i Żydówki, łącznie ocalili kilkaset osób. Podobno znakiem ostrzegawczym przed zbliżającym się niebezpieczeństwem była jedna z arii operetkowych Offenbacha, którą Żabińska grała na fortepianie. Za swoje działania małżeństwo zostało nagrodzone medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata, o tym chwalebnym epizodzie ich życiorysu opowiada także przejmujący dokument z 2019 roku – "O zwierzętach i ludziach" Łukasza Czajki, w którym wykorzystano m.in. wypowiedzi córki małżeństwa – Teresy Żabińskiej.
Atak na wybiegu
Pamiątka z Warszawskiego Zoo, pocztówka, 1937, fot. Biblioteka Narodowa Polona
Dziś warszawskie zoo jest miejscem, które – jak deklaruje jego obecny dyrektor dr Andrzej Grzegorz Kruszewicz – ma przede wszystkim pełnić funkcję ośrodka ochrony bioróżnorodności. Jednym z jego działań jest m.in. tworzenie banku genów zagrożonych gatunków, na terenie stołecznego ogrodu azyl znajdą także gady, płazy, ryby i ptaki przechwycone przez służby z rąk przemytników i innych osób nielegalnie przetrzymujących zwierzęta.
W maju 2020 roku niedźwiedzica (nota bene odebrana z cyrku) przebywająca na otwartym od strony Alei "Solidarności" wybiegu została zaatakowana przez nietrzeźwego mężczyznę, co na nowo ożywiło powracającą co jakiś czas dyskusję dotyczącą architektury przeznaczonej dla dwóch warszawskich niedźwiedzic. Ostatecznie zwierzęta zabrano w nowe miejsce w głębi głównego terenu zoo. Polskie Towarzystwo Etyczne po ataku na wybiegu wystosowało list otwarty do dyrektora ogrodu – w piśmie czytamy m.in. o oburzającym pogwałceniu praw leciwych niedźwiedzic do bezstresowego otoczenia, padają w nim również pytania o dokładne wymiary feralnego wybiegu. Dr Kruszewicz sporządził obszerną odpowiedź, wskazując m.in., że otwarta "arena" spełniała wszelkie normy i podkreślając, że było to miejsce, które mieszkanki dobrze znały i czuły się w nim komfortowo, a jedyną odpowiedzialność za to, co się stało, ponosi chuligan.
Tylko niedźwiedzi żal
Staw w bytomskim ogrodzie zoologicznym na początku XX wieku, fot. Wikimedia.org
Historia polskich (lub utworzonych na obecnych ziemiach polskich) zwierzyńców ma też swoją duchologię. W dzisiejszym parku miejskim im. Franciszka Kahla w Bytomiu odnaleźć można pozostałości po nieistniejącym, założonym w 1898 roku pierwszym górnośląskim ogrodzie zoologicznym. O dawnym zwierzyńcu przypominają fragmenty wybiegu dla niedźwiedzi (dwa niewielkie budynki i mur) oraz biała rzeźba przedstawiająca te drapieżne ssaki. Powojenna działalność ogrodu, już w ramach województwa śląskiego, trwała zaledwie dekadę (oficjalnie istniał między 1947 a 1957 rokiem, choć jeszcze w latach 60. w niewielkim bytomskim ogrodzie mieszkała niewielka część zwierząt, które ostatecznie przeprowadziły się do Chorzowa). W 2019 roku jeden z miejskich serwisów internetowych podał informację, że plenerowa kawiarenka powstała na terenach dawnego zoo czeka na nowego właściciela, który na powrót tchnąłby w to miejsce nieco życia.
Zwierzęta w 3D
Młode lamparty (Panthera pardus) w klatce, Ogród Zoologiczny w Poznaniu, 1933, fot. www.audiovis.nac.gov.pl (NAC)
Choć dyrektorzy i dyrektorki dzisiejszych ogrodów zoologicznych podkreślają, że rolą tych miejsc jest przede wszystkim służenie zwierzętom, nie milkną głosy, że stanowią one formę przemocy względem żywych istot. Niewątpliwie wzrasta społeczna świadomość dotycząca praw zwierząt i coraz częściej zwraca się uwagę na ich właściwe traktowanie. Jednocześnie trudno zaprzeczyć, że dla wielu osób ogrody zoologiczne są (niestety) po prostu atrakcją, jak aquapark czy kino. I w samym tym uprzedmiotawiającym spojrzeniu kryje się coś etycznie wątpliwego. Być może rozwijająca się technologia 3D sprawi, że za pewien czas zoo stanie się wirtualnym gabinetem, a chętni oglądać będą nie żywe zwierzęta, ale precyzyjne, fotorealistyczne modele. Wielu może zaskoczyć, że taką wizję wysnuła już 70 lat temu Maria Dąbrowska. Pisarka nie wspomniała oczywiście o trójwymiarowych modelach, ale w poświęconym wrocławskiemu zoo opowiadaniu pt. "Poranek w ogrodzie zoologicznym" przewidywała, że za pewien czas zwierzyńce zastąpione zostaną przez kina. "Dziś wobec kamery fotograficznej ogrody zoologiczne są przeżytkiem podtrzymującym w nas niedobrą skłonność do niewolenia żywych istot", pisała Dąbrowska.
Źródła:
K. Łukaszewicz, "Ogrody zoologiczne: wczoraj - dziś - jutro" , Warszawa 1975; K. Kurek, M. Mayer, "Spacery, koncerty i … >>tubylcze wioski<<. O (dwuznacznych} przyjemnościach oferowanych w ogrodzie restauracyjnym poznańskiego Zoo w XIX i na początku XX wieku", G. Brzęk, "Historia zoologii w Polsce do 1860 roku", Warszawa, 2001; zoo.waw.pl; otwarteklatki.pl; zoo-krakow.pl; zoo.wroclaw.pl; bytomski.pl.
Autorka: Marcelina Obarska
Absolwentka teatrologii UJ. W Culture.pl redaguje dział Teatr i Taniec. Uczestniczka projektów dramaturgicznych i performatywnych w Polsce i za granicą. Jest autorką kilku tekstów dla teatru.