Daję tę fotografię do oglądania: tego rodzaju zdjęcie, które niechętnie się ogląda w miejscach spotkań kulturalnych ludzi, chętnie oglądających wieczorne rzezie na platformie streamingowej. Bo tamte są nieprawdziwe, brzmi wyjaśnienie: ale nie mam pewności, czy naprawdę.
"Bez tytułu" (Rumunia), fot. Wojciech Nowicki
Wojciech Nowicki, fot. Kuba Ociepa/AG
Jest takie powiedzenie, nie mam pojęcia skąd się wzięło, o fotografii, co zastępuje wiele słów. W zależności od fantazji mówiącego sto, setki albo tysiąc. Tak pewnie bywa, kiedy trzeba zobaczyć, żeby uwierzyć w okropieństwo, ludobójstwo, bo nie w piękno: ono jest łatwe do wyobrażenia, siedzi w pamięci, gotowe w każdej chwili wyskoczyć, zespolić się z obrazem. (Stąd od zdjęć pięknych zazwyczaj stronię, dla tej łatwości właśnie). Z okropieństwem inaczej: trzeba na nie znaleźć pojedynczy znak lub skupioną serię obrazów: a i tak więcej umknie niż zostanie. Bo jak pokazać rzeczy ulotne, choćby ten znany z historii i medycyny, dojmujący brak: wygnańcy po wszystkich powstaniach bywali nieszczęśliwi, prześladowało ich to, co utracone. Niezależnie od tego, co mieli przed oczami, tęsknili za odebranym, niepomni, przed czym uciekli. Od tego braku cierpieli, istniała nawet jednostka chorobowa: tęsknica z tęsknoty za ojczyzną: głęboka depresja, prowadząca często prosto do szpitala.
Żeby opisać dokładniej, trzeba zazwyczaj słów. Nieopisana, porzucona fotografia mówi niewiele, a jeśli nawet, cóż mi z wiedzy, że to w Toruniu w 1952 roku, albo że to Warszawa, Chicago czy nawet Jawa lub Kioto, do tego jakaś data, z którą nie wiąże się żadne ważne wydarzenie? Zdjęcie tu jest, bo przetrwało, a na nim ludzie i ulica, dziecko w wózku i jeśli przypadek nie sprawi, że kryje się w samym obrazie jaki haczyk, hak, to ten skromny opis na próżno. Zaistniało, bo mogło powstać, z mojego punktu widzenia niemal po nic, spełniało tylko czyjąś potrzebę dokumentacji, upamiętnienia tego, na co wtedy patrzył lub jeszcze mniej: to tylko pamiątka użycia aparatu dlatego, że fotografujący go posiadał. Stąd potrzeba czytania takich ulotnych zdjęć, wgryzienia się w nie, żeby zrozumieć, czy się aby nie mylę. Walter Benjamin pisał o aurze, Barthes dostrzegał kompozycję albo strukturę (tu widział siedlisko nudy) albo sławetne punctum, ukłucie, które ratowało wszystko; ale choć to koncept uwodzicielski, to mgielny, punctum ze swej natury nie jest identyczne dla każdego, można więc uznać, że z punktu widzenia badacza okopanego na uniwersytecie nie jest warte wspomnienia. Ja patrzę i jest, patrzy kto inny i nie ma; to nie jest obiektywna miara rzeczy. (Ale co jest w fotografii obiektywnego, oprócz jej istnienia?).
Współcześnie wygląda to bardziej uczenie: każda fotografia podlega badaniom jako przejaw dążenia artystycznego, społecznej tendencji czy historyczne świadectwo (i tak można mnożyć w nieskończoność). Fotografia nieprofesjonalna wykonana dla zwykłego upamiętnienia (choćby rodzinnego) czy z innego niskiego powodu spada na dno, do kategorii zdjęć wernakularnych. Choć i te podlegają badaniom, jak starożytne latryny, i mogą porażać dziwną cudownością, jak mnie porażają; ale tylko w swojej klatce. Dziwne to badanie świata przedstawionego fotografii: badacze owadzich nogów (jak Gałczyński pięknie nazwał badaczy) rozbierają go, aż zostanie tylko sucha masa pozbawiona smaku.
Najgorzej w przypadku zdjęć własnych. Nie da się ich opisać uczciwie: mam takie, które we mnie siedzą, ale mogę tylko przypisać im historię, przecież nie poddam ich sekcji ani nie ocenię. Tylko na innych można sprawdzić, czy działają.
Z pierwszym zdjęciem historia jest prosta. Byłem znów w Rumunii, lata temu, miałem wtedy trochę bzika. Posiedziałem w Syhocie Marmaroskim, bo jest jak stary gwóźdź, na który lubię patrzeć, mijając kilka razy dziennie dom Eliego Wiesela i zakład stolarski z trumnami wyłożonymi w bramie. Pojechałem w końcu oglądać malowane cerkwie Bukowiny, żeby mieć pojęcie, jak wyglądają. Nie pamiętam, w jakiej spałem miejscowości: wysiadłem z pociągu późnym popołudniem, na bitej drodze stało kilka kobiet, wyczekiwały przybyszów do przenocowania. Poszedłem z pierwszą. Piła i chciała zostać moją żoną, wyjechać do Polski. Poza tym było cicho i miło. To był spory, wilgotny dom z dużym ogrodem.
Rano poszedłem zwiedzać, droga okazała się wąską szosą, którą pędziły naczepy wyładowane po niebo drewnem, prosto z wycinki w górach. Pobocza były usadzone krzyżami, na których przytwierdzono zdjęcia tych, którzy zginęli rozjechani, najczęściej rowerzystów i pieszych, ale i pasażerów busów i samochodów. Było gorąco, nad trasą niósł się tuman kurzu, jego drobiny zgrzytały w zębach. Próbowałem w sobie wzniecić czysty zachwyt cerkwiami, oblepiał mnie jednak lepki, brudny pot i nie umiałem. Pod wieczór, po wielu kilometrach huku, wykąpałem się i poszedłem na piwo. Knajpa umilkła na mój widok, byłem obcy: pilarze i pracownicy tartaczni siedzieli w swoich kapelutkach, rozmawiali, migając dłońmi bez wielu palców. Tyle pamiętam.
I jeszcze to: kiedy wyszedłem nad rzekę, której kamienisty, szeroki brzeg był usiany kośćmi jak wielkie cmentarzysko owiec, przechodziłem obok posterunku policji. Stała przed nim zapuszczona tablica ogłoszeń z szybą tak brudną, że trudno było cokolwiek dostrzec i na niej to jedno zdjęcie, a właściwie ogłoszenie. Wyraz bezradności policji, która nie potrafiła, a pewnie i nie bardzo jej zależało, dokopać się tożsamości zwłok dziewczyny, Cyganki w wielu lat 18-20, wzrost 154 cm, waga 44 kg, karnacja oliwkowa, włosy czarne. Chuchro, drobinka z tanią spinką we włosach i szmacianej bluzce. Ze zdjęcia wynikało, że została uduszona. Jedno oko miała nadal, po wieki otwarte. Nadal patrzy z mojego zdjęcia.
Wywiozłem w sobie tę fotografię z tablicy pod zamkniętym na cztery spusty posterunkiem jako jedną z nielicznych pamiątek, o ile można to tak nazwać; a jeśli tak, to jest bardzo specyficzna, ironiczne określenie szramy czy oparzenia, które francuski myśliciel nazywał delikatnie ukłuciem. Siedzi we mnie, zimą, kiedy milknie wszystko dokoła, odzywa się nocami cichutko, jak ten kołatek w wielkiej szafie w dużym pokoju, który stukał tak głośno, że trzeba było zamykać drzwi do sypialni. Wszystko, co było dokoła tego obrazu (zobaczonego wtedy, na miejscu) i zdjęcia (na które trafiam czasem, kiedy w poszukiwaniu czegoś przeglądam odbitki czy skany) umilkło. Jest tylko tłem, garścią drobiazgów, z którego wyrwało się to, co tu widać i co nadal wierci we mnie swoje kanaliki albo stukocze.
Daję tę fotografię do oglądania: tego rodzaju zdjęcie, które niechętnie się ogląda w miejscach spotkań kulturalnych ludzi, chętnie oglądających wieczorne rzezie na platformie streamingowej. Bo tamte są nieprawdziwe, brzmi wyjaśnienie: ale nie mam pewności, czy naprawdę. Owszem, tamte obrazy są sztucznie wytworzone, zaś ten się sam stworzył przy pomocy policyjnego technika, a ja, fotografujący, byłem ledwie obserwatorem, fotograficznym notatnikiem. Na tym zdjęciu widniejącym na zdjęciu nie ma żadnej przesady, nadmiernej ekspozycji krzywdy, jest tylko to, co jest: martwa, młoda dziewczyna, która nikogo nie obchodzi. Mój kołatek, który, mam cichą nadzieję, przejdzie na innych.
"Bez tytułu" (Lwów), fot. Wojciech Nowicki
Podobnie z tym drugim, też zawleczonym z zagranicy: pojechałem chodzić po Lwowie, jakoś niezbyt długo po tym, kiedy przestałem jeździć do Rumunii. Wyjechałem fotografować, ze zleceniem. To nie było zwykłe włóczenie się, jak dotąd, z licznymi przystankami na kawę i papierosa, na zwykłe siedzenie tam, gdzie mi się spodobało, czułem obrożę i ciężar zadania, coś, co można mniej histerycznie nazwać adrenaliną towarzyszącą pracy w niedoczasie. Mieszkałem w domu kultury za cmentarzem Łyczakowskim, parę kroków za pętlą tramwajową, do dyspozycji mieliśmy, ja i żyjąca za ścianą obfita barmanka, jedną łazienkę z zimną wodą. Była zła, że się wciskam do jej królestwa; ale mogłem się kąpać tam albo w węźle kotłowniczym: specjalnym kluczem dało się otworzyć spust z wodą i ochlapać na brudnym betonie. Wolałem złość sąsiadki, mroźny prysznic i ucieczkę w miasto zamiast odpoczynku w pokoju, żeby ona mogła się trefić i przyjmować swojego chłopaka.
Lwów nie był wtedy jeszcze taki gotów do światowego życia. Przewalały się tu najrozmaitsze światy, duże pieniądze, mniejsze, przywiezione z Zachodu po fizycznych robotach, wiejska bieda, której nigdy w wielkich miastach nie brakuje, emeryci polujący po targach na tańsze zakupy albo sprzedający cokolwiek; nawet dachowe kocięta. Było jak u nas dekadę wcześniej. W najbardziej nieoczekiwanych punktach światy się stykały: stąd to zdjęcie, ta notatka, wykonana gdzieś pod murem odnowionego wielkim nakładem domu towarowego, gdzie na ostatnim piętrze jadałem czasem w kawiarni, albo po prostu patrzyłem z góry na ulicę, rozklekotane tramwaje i panoramę miasta. Na poły turysta, na poły pracownik podczas przepisowej przerwy w robocie. Pod domem towarowym, przy ruchliwej ulicy, stare kobiety sprzedawały z miednicy czebureki, smażone pierogi z mięsem albo serem. Wśród nich ta jedna z rozłożonym na chodniku towarem do samodzielnego przygotowania, kurami w plastikowych torebkach, przez które prześwitują liście: to zamiast lodówki, dla utrzymania świeżości, zupełnie jak na bazarach Afryki, kiedy handlarze strzepują muchy ze zwisającego ochłapu gałązką.
To nie są aseptyczne kurczaki z supermarketu, tylko kury sprzedawane z podrobami, równie ważnymi jak reszta. Przechodnie nie odwracali wzroku, przeciwnie, wiele kobiet się zatrzymywało, macało towar, następowały wzgardliwe komentarze, że chude albo łykowate, poprzedzające prawdziwą rozmowę: negocjacje cenowe. Jednak ja widziałem tylko to: tę żółtą, martwą kurzą łapę, wyciągniętą na całą długość na bruku, i dwie podwinięte łapki drugiego ptaka, czyjegoś przyszłego obiadu. Oraz dobijającą nędzę (nie mam innego słowa) okoliczności, te buty pamiętające nie wiem jakie czasy, Związek Radziecki z całą pewnością, jeszcze gorsze, bo u zarania białe, a także czarną plamę po prawej, słoiczek palonego słonecznika, po którego gryzieniu w ustach zostawał w ustach gorzki popiół; wszystko rozłożone na gazecie, dowodzie na porządek i czystość. Całkiem jak po oglądaniu tego zdjęcia, ulicznej notatki fotografa, zapisu tamtego czasu.
Po powrocie jak zwykle byłem Lwowem olśniony, wtedy już ostatni raz, potem zawłaszczyły go hordy pogardliwych panów zza zachodniej granicy. Nie chciałem już temu świadkować. To jedno ze zdjęć (i obrazów w pokładach pamięci), które przywiozłem, jeden z kołatków, które drążą własne kanały. Lepiej je wydać na światło, niech się rozpełzną.
Często wydaje mi się, że w ten sposób także można przybliżać zdjęcia, poprzez opowieść; szczególnie wtedy, kiedy to własne zdjęcia i inaczej nie da się o nich mówić. A czy pojawią się ukłucia, teraz już nie ode mnie zależy.
Autor: Wojciech Nowicki
Pisarz, kurator wystaw fotograficznych i recenzent kulinarny. Jego książka "Dno oka. Eseje o fotografii"(2010) znalazła się w finale Nagrody Literackiej Nike 2011, a w 2012 otrzymały nagrodę Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek. Wydane w 2013 roku "Salki" otrzymały Nagrodę Literacką Gdynia w kategorii esej. Opublikował także m.in. "Odbicie" (2015) oraz monografie fotograficzne: "Jerzy Lewczyński. Pamięć obrazu" (2012) czy "Zofia Rydet. Zapis socjologiczny" (2017). Jego ostatnio wydana książka, "Cieśniny" (2019), jest nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia 2020 w kategorii proza. Mieszka w Krakowie.