Kiedy w 2015 r. Angela Merkel otworzyła wrota Europy dla migrantów z Afryki i Bliskiego Wschodu, mało kto spodziewał się, że inżynierowie oraz lekarze rzeczywiście przyjadą, ale nie do Niemiec i nie w ramach migracji wywołanej głodem zasiłków i pragnieniem życia na koszt zachodnich Europejczyków.
Tamtejsi eksperci perorowali o tym, jak bardzo urośnie PKB od napływu uchodźców, a przedsiębiorcy niecierpliwie czekali na nowych pracowników. Jednak tak, jak od mieszania łyżką wody w szklance nie przybywa, tak samo pojawienie się migrantów nie przełożyło się na wzrost zatrudnienia. W odróżnieniu od Polski, która przyjęła zupełnie inną strategię imigracyjną.
Smak bezradności
Po 9 latach od historycznej decyzji Merkel możemy już spokojnie ocenić ją jako totalną klęskę elity politycznej. Świadczą o tym chociażby wyniki wyborów do Europarlamentu, w których drugie miejsce zajęła kontrowersyjna antyimigrancka AfD, zostawiając za sobą m.in. obecnie rządzącą SPD kanclerza Scholza. Jednak prawdziwe trzęsienie ziemi może nadejść jesienią 2025 r., dokładnie w dekadę po ogłoszeniu Willkomennskultur, kiedy to planowane są wybory do Bundestagu. Według Krzysztofa Raka, eksperta ds. Niemiec, mimo że cały polityczny establishment walczy przeciwko antysystemowej Alternatywie dla Niemiec, a kampania koncentruje się wokół imigracji, partyjny mainstream zdaje się nie zauważać problemów, które targają krajem.
Od czasu rezolutnego „damy radę” byłej pani kanclerz nasi zachodni sąsiedzi przyjęli setki tysięcy imigrantów, jednak nie przełożyło się to na wzrost produktywności w gospodarce. Jak zauważa dr Rak, w kraju pracuje zaledwie 40% imigrantów, a i do tych państwo musi dopłacać, chcąc dać im hojne uposażenie socjalne przysługujące rodzimym mieszkańcom. Ostatnie lata były także naznaczone wzrostem przestępczości, napaści seksualnych (niesławny sylwester w Kolonii), ataków terrorystycznych (w Monachium i mniejszych miejscowościach), a nawet spadkiem poziomu w szkołach (dzieci imigrantów przeważnie nie znają niemieckiego, idąc do szkoły). Niedawno opinią publiczną wstrząsnął też atak islamskiego nożownika w Mannheim, ale niemieckie media nie podały przyczyny ataku, choć na nagraniach wyraźnie słychać „Allahu akbar”. Łatwo się domyślić, że prasa nie była tak powściągliwa, gdy grupa podchmielonych młodych ludzi na wyspie Sylt śpiewała „Niemcy dla Niemców, obcokrajowcy wynocha” i oprócz (słusznego) potępienia nazwała zdarzenie „nazistowskim skandalem”, a sprawę skrytykował sam kanclerz Scholz. Wisienką na torcie w obecnej sytuacji jest również dyskusja nad zakazem żelków Haribo, ponieważ produkuje się je z żelatyny wieprzowej.
Wola (nie)mocy
O przyjmowaniu imigrantów z krajów o skrajnie odmiennej kulturze napisano już dużo i analiza tego zagadnienia nie jest celem niniejszego tekstu. Zdaje się jednak, że Niemcy, „zazdroszcząc” nam pracowitych przybyszów, postanowili w trakcie wojennej zawieruchy ściągnąć Ukraińców do siebie, kusząc ich równie hojnymi zapomogami. I także tu się przeliczyli. Uchodźcy z Ukrainy zaczęli licznie przybywać za Odrę (jest ich już 1,1 mln), ale pracuje obecnie tylko 19% z nich. W Polsce jest ich dwa razy więcej (razem z tymi, którzy przybyli przed wojną), a pracuje aż 65%. Jak można to wytłumaczyć?
Przyjrzyjmy się liczbom. W Niemczech Ukraińcy otrzymują co miesiąc bezterminowo 502 euro i ewentualnie 420 euro na dziecko, a także bezpłatne kursy niemieckiego. Dodatkowo każdemu bezdomnemu uchodźcy przysługuje bezpłatne lokum przyznawane przed odpowiedni urząd, a do tego kieszonkowe na „bieżące osobiste potrzeby” w wysokości 150 euro dla jednej osoby. W przeliczeniu to 4675,55 zł. W Polsce uchodźcy przysługuje wyłącznie 800 zł na dziecko, jeśli chodzi ono do polskiej szkoły. Nic więc dziwnego, że Ukraińcy w Niemczech nie chcą pracować za niską pensję oferowaną przez urzędy pracy, gdy mogą się utrzymać na bezrobociu. Co ciekawe, prawie połowa uchodźców narzeka na przerośniętą niemiecką biurokrację, a w Polsce (o ironio!) to zaledwie 5%.
Koń, jaki jest, każdy widzi
Choć są kultury bardziej i mniej kompatybilne z naszą, to ludzkie instynkty działają zawsze tak samo. Trudno wymagać od ludzi wysiłku, gdy to samo mogą dostać za darmo. Niemcy, jak wiele innych państw z Europy Zachodniej, pokazują, że przerośnięte państwo opiekuńcze jest nie do utrzymania, choćby dlatego, że znajdzie się wielu gotowych ten system wykorzystać. Trudno winić przyjezdnych za to, iż kalkulują racjonalnie. W końcu nawet najbardziej otwarte i tolerancyjne kraje jak Szwecja czy Holandia zmieniły swój stosunek do migracji, co odbiło się w ich nowych rządach.
Europa Środkowo-Wschodnia, przynajmniej obecnie, zdaje się nie mieć podobnych problemów ze względu na swoje gospodarcze opóźnienie, a co za tym idzie brak rozrośniętego państwa dobrobytu. Polska, choć w dużej mierze homogeniczna etnicznie, coraz częściej przyciąga cudzoziemców dzięki rosnącej atrakcyjności ofert pracy.
Ludzkie działanie
Czy tak musi być zawsze? Oczywiście, że nie. Wystarczy, żeby rząd zaczął premiować bezrobocie jak na Zachodzie. Rozejrzyjmy się jednak wokół i doceńmy, jak mówi prof. Piątkowski, złoty wiek, w którym żyjemy. Obecnie jesteśmy najbogatsi w swojej historii, a społeczeństwo tworzy coś na kształt Polski Jagiellonów, gdzie wiele narodów pracuje na sukces Rzeczpospolitej. To tutaj usłyszymy język polski nie tylko z kresowym przedniojęzykowo-zębowym ł (jak w stacji Ratusz Arsenał), lecz także z akcentem hinduskim, gruzińskim czy wietnamskim. Cudzoziemcy z różnych stron świata wożą nas taksówkami, gotują, zakładają sklepy i restauracje, obsługują nas jako kosmetyczki, budowlańcy, a nawet coraz częściej lekarze. Jest to klasyczna win-win situation, w której obcokrajowcy się bogacą i zyskuje nasza gospodarka. Dlatego rządzący powinni zrobić wszystko, by znieść bariery dla imigrantów zarobkowych.
(...)
CAŁY FELIETON DOSTĘPNY JEST TUTAJ