Z kim porozmawiać o przejawach poczucia humoru Polaków, jak nie z Markiem Przybylikiem? Znany dziennikarz, ostatni redaktor naczelny "Szpilek", wyjaśni nam, dlaczego tygodniki satyryczne prosperowały w PRL-u, a dziś ich reaktywacja wydaje się mało prawdopodobna i co się stało z kwitnącą niegdyś twórczością kabaretową.
Marek Przybylik na Bazarze Różyckiego, fot. Jacek Łagowski / Agencja Gazeta
Panie Marku, proszę uprzejmie, włączyłem dyktafon, nagrywam.
Dziękuję, że pan uprzedził. Niech pan nagrywa, teraz wszyscy wszystkich nagrywają, zazwyczaj bez uprzedzenia. Ta rozmowa i tak zostanie nagrana, bez względu na to, co pan włączy.
Cieszę się, że dopisuje panu poczucie humoru. Możemy o nim porozmawiać?
Oczywiście, tylko jeszcze powiem coś à propos nagrywania. 30 lat temu byłem na stypendium w Wielkiej Brytanii, konkretnie w Walii. Jedno z ćwiczeń polegało na tym, że mieliśmy pójść do rozmaitych ludzi i w rozmowie z nimi zebrać odpowiednie materiały. Ponieważ mój angielski był kaleki, wziąłem ze sobą magnetofon i, niespecjalnie się wówczas krępując, wystawiłem go tak, żeby rozmówca mógł widzieć. On mówił, ja nagrywałem. Ledwo wróciłem do redakcji, gdy nasza opiekunka zadała mi pytanie: "Dlaczego pan nagrywał?". Popełniłem faux pas. Nie wypadało, żeby dziennikarz nagrywał, nie było takiego zwyczaju. Tam nawet dowodem sądowym na wszystko, co się powiedziało, były notatki dziennikarskie. Po powrocie do Warszawy próbowałem namówić pracujących u mnie młodych dziennikarzy, żeby uczyli się stenografii. Ale przegrałem z elektroniką. Sztuka stenografii zanika.
Pamiętam stenografujących dziennikarzy, ale to było przed rozkwitem rynku na elektroniczne gadżety. Od dłuższego czasu w branży dziennikarskiej normą są jeśli nie kamery, to dyktafony.
Zanim stwierdziłem, że nie umiem robić wywiadów, w kraju rozmowy zawsze nagrywałem. W sądach amerykańskich, a nawet w Kongresie Stanów Zjednoczonych, niedawno tak dotkniętym niespodziewanym atakiem, są jednak do dzisiaj maszyny do stenografowania.
Wróćmy zatem do przejawów naszego poczucia humoru. Co się takiego stało, że za tzw. komuny czytelnicy wyrywali sobie z rąk tygodnik satyryczny "Szpilki", a dziś nie ma po nim śladu? Przypomnę tylko, że ich ostatnim redaktorem naczelnym był właśnie pan.
Incydentalnie… Zainteresowanie tygodnikiem satyrycznym "Szpilki" nie zmalało. Padliśmy nie dlatego, że nas nie kupowano, tylko dlatego, że takie były czasy. Trzeba było mieć choć trochę pieniędzy na ich wydawanie, żeby przeżyć w ówczesnej sytuacji. Żeby to lepiej nakreślić, muszę teraz być poważny, za co przepraszam. Przyszły kiedyś do mnie do "Życia Warszawy" dwie panie: Ilona Leśnodorska i Grażyna Korzeniowska i jako przedstawicielki Spółdzielni Pracy "Szpilki" zapytały, czy chciałbym poprowadzić ich tygodnik. Pracowałem jeszcze w "Życiu Warszawy", w którym robiło się jednak coraz mniej sympatycznie, a jednocześnie znalazłem się w wirze przemian własnościowych tygodnika "Pasmo" na Ursynowie. Gdyby nie zauroczenie sławą i chwalebną przeszłością "Szpilek", to nie powinienem był się zgodzić. Być może byłbym dziś prasowym magnatem, a pan nie wiedziałby, że istnieję. Uległem jednak próżności i wizji prestiżu. Zapytałem panie, czy mógłbym od nich dostać kilka ostatnich numerów, żeby się lepiej z nimi zapoznać. Usłyszałem, że nie dostanę, bo po prostu ich nie ma.
Zostały wykupione co do egzemplarza?
Przeciwnie. Wydawanie tygodnika przed wakacjami zostało zawieszone przez zespół. Doszli do wniosku, że skoro "Szpilki" mają kłopoty, to zrobią sobie wakacyjną przerwę. Na refleksję i prace koncepcyjne. Każdy miał się zastanowić nad przyczyną takiego stanu rzeczy i po wakacjach podsumować pomysły. Było to dosyć oryginalne. Jak pomyśleli, tak zrobili. Zawiesili wydawanie "Szpilek", każdy napisał wypracowanie na zadany temat: jak widzę swoje "Szpilki". I tyle. Przestały się ukazywać. A wówczas rynek, także prasowy, zmieniał się lawinowo. Obie panie przyszły do mnie wczesną jesienią, kiedy ponowne wciśnięcie się do kiosków i powrót do czytelników stało się już bardzo trudne. Czytałem zebrane materiały owej burzy mózgów oraz ostatnie, majowe i czerwcowe "Szpilki". Nikomu nie ubliżając, nie przystawały one do nastroju burzy i naporu oraz rewolucji politycznej i gospodarczej w kraju.
Okładki "Szpilek", fot. Culture.pl
Czytaj więcej: CULTURE.PL
Marek Przybylik – dziennikarz, nauczyciel akademicki, samorządowiec. Urodził się 30 grudnia 1946 roku w Konopiskach. Studiował na Wydziale Geografii Uniwersytetu Warszawskiego (1964–1970) i na Studium Dziennikarskim UW. Pracował w "Życiu Warszawy" (1974–1990). Założył i redagował tygodnik lokalny "Pasmo" oraz dzienniki "Życie Codzienne" i "Życie nasze Codzienne". Wydawał miesięcznik "Uniwersytet" oraz "Studenckie abc" i in. Był też redaktorem naczelnym tygodników "Szpilki" oraz "Antena". Uczył dziennikarstwa w Instytucie Kultury Polskiej UW. Od 1992 roku prowadzi firmę wydawniczą. Radny samorządu warszawskiego (1996–2002). Współpracował m.in. z Polskim Radiem, TVP, "Polityką", "Galą", "Newsweekiem", "Sukcesem". Od 2005 roku jest stałym gościem programu "Szkło kontaktowe".
Autor: Janusz R. Kowalczyk
Janusz R. Kowalczyk – teatrolog i filmoznawca (UJ, Kraków), scenarzysta (PWSFTViT, Łódź). Satyryk (Piwnica pod Baranami, 1978–1987). Recenzent teatralny ("Rzeczpospolita", 1990–2008). Autor słuchowisk, scenariuszy, książek (m.in. "Wracając do moich Baranów" i, z Pawłem Szlachetko, "STS. Tu wszystko się zaczęło"). Od 2009 w Culture.pl – zajmuje się literaturą.