czwartek, 25 kwietnia 2024

lukasz najder fot malgorzata najderZamiast enty raz opisywać historię najnowszą Polski za pomocą przesileń rządowych, kultowych gadżetów czy przebojów, można spróbować to zrobić jako zwiększający się deficyt ciszy – o hałasie naszym codziennym i piekle mediów społecznościowych mówi publicysta i eseista Łukasz Najder.

 

Łukasz Najder, fot. Małgorzata Najder

 

Czy cisza może być polityczna?

Wszystko jest polityczne, więc i cisza jest. Podobnie jak hałas. Polityka zaczyna się wtedy, gdy stawiamy sobie pytania o to, kto, jako płeć, wspólnota, klasa, elektorat, powinien milczeć, a kto krzyczeć. Czyj krzyk nam przeszkadza, a czyj uważamy za słuszny. Komu każemy zamknąć mordę.

 

Czyli cisza nigdy nie jest niewinna.

I nigdy nie jest tylko ciszą. Zdałem sobie z tego sprawę, czytając kolejne facebookowe awantury na temat tego, że ktoś komuś przeszkadzał swoim hałasem. Wsiada człowiek kulturalny do pociągu, a tam kobieta z dziećmi... Horror. Nie będę ukrywał, że kiedyś i ja w duchu pomstowałem na "małych terrorystów", którzy uniemożliwiają mi lekturę albo kontemplację mazowieckiego pejzażu. Moje spojrzenie na tę kwestię zmieniło się, kiedy sam zostałem rodzicem i zacząłem przemieszczać się po Polsce z małym Guciem. Zwróciłem wtedy uwagę, że biznesmen z laptopkiem nawijający na cały głos przez zestaw głośnomówiący jest dla współpasażerów jak najbardziej do zaakceptowania, a robiące "gu-gu-gu" niemowlę czy zadający pytania trzylatek budzi irytację. Postanowiłem więc napisać o ciszy nie jak o doświadczeniu medytacyjnym czy muzykologicznym, tylko jak o kwestii klasowej i politycznej.

Cisza jest również produktem. Oczywiście nie w butelce czy w spray’u, ale to, ile ciszy wokół siebie zorganizujesz, ma silny związek z twoją zamożnością. Cisza coraz rzadziej bywa darmowa, dostępna dla każdego.

 

Kogo stać na ciszę?

Cisza stała się luksusowym towarem, który kupujesz w pakiecie z droższym mieszkaniem albo domem w lepszej okolicy. To się ściśle wiąże z dystansem, jaki może dzielić cię od ludzi: im więcej pieniędzy, tym dystans do obcych będzie większy albo wręcz nie doświadczysz innych niż ci, z którymi mieszkasz bądź tych, których sam do siebie zaprosiłeś. Za to mając niewiele pieniędzy, stać cię tylko na lokum w kamienicy lub superakustycznej wielkiej płycie, w której bywa jak w ulu.

 

Albo w tak zwanym nowym budownictwie.

Na jakimś osiedlu o wdzięcznej nazwie Jesion Prestige Deluxe, gdzie dostajesz pozór nowoczesności, choć tak naprawdę nadal jest to blok, tylko przerobiony na nowocześniejszą formę. I tam od hałasu nie uciekniesz, bo te wszystkie rodziny z klasy średniej mają dzieci, często kilkoro, psiaki, święte prawo do ekspresji, no i rozliczne potrzeby kulturalne.

 

Jeżeli cisza jest dobrem luksusowym, to hałas jest jej produktem ubocznym, którego się trzeba jakoś pozbyć.

Zanieczyszczenia to nie tylko chemikalia spuszczane do rzeki, smog czy pył, ale i hałas. Nie chodzi mi o to, że sąsiad urządza imieniny i "zanieczyszcza" wspólną przestrzeń muzyką rozrywkową. Mam na myśli raczej niekończący się hałas buczących wentylatorów z pobliskiego marketu, poranki z dmuchawami czy też szum samochodów, gdy, na przykład, mieszkasz blisko trasy szybkiego ruchu.

 

Czyli, jeśli dobrze rozumiem, w epoce przed kapitalizmem, w PRL-u, kiedy nie mieliśmy tyle sklepów, samochodów i pieniędzy, było ciszej.

Pisząc, chciałem znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego moje dzieciństwo i wczesna młodość kojarzą mi się ze spokojem, ciszą. Dlaczego w moich wspomnieniach jest mniej dźwięków w najbliższym otoczeniu oraz ludzi wydających te dźwięki? I dlaczego nowa epoka – kapitalizm, neoliberalizm, III RP, obojętne jak ją nazwiemy – obfituje w silne dźwięki, hałasy, jest kakofonią.

 

najder moja osobaŁukasz Najder, "Moja osoba", fot. Wydawnictwo CzarneSwoje wnioski opisałeś w eseju "Silent Disco" w książce "Moja osoba".

 

Dochodzę w nim do wniosku, że faktycznie rok przełomu 1989 stanowił cezurę. Wraz ze zmianą trybu życia, sposobu konsumpcji i poziomu zamożności przybywa coraz więcej dźwięków. Zmieniają one nasze życie i samopoczucie, a nawet krajobraz, bo przecież ekrany akustyczne przeorały kraj od prawa do lewa. Zamiast enty raz opisywać historię najnowszą Polski za pomocą przesileń rządowych, kultowych gadżetów czy przebojów, można więc spróbować to zrobić jako narastanie określonych hałasów i zwiększający się deficyt ciszy.

 

 

Żeby uciec od hałasu, ludzie wyjeżdżają dziś poza miasto.

Do tego najczęściej potrzebne są duże pieniądze, by w głuszy odtworzyć sobie wygodną egzystencję, albo radykalna decyzja życiowa, że zwiewasz na odludzie kosztem wygody, ale w zamian za mieszkanie w chacie na Suwalszczyźnie czy Roztoczu dostajesz ciszę, spokój i soundtrack natury.

 

 

 

Skoro cisza jest stawką, to czy w takim razie hałas jest bronią?

Z jednej strony hałas to zanieczyszczenie, które doskwiera tobie i najbliższym. Z drugiej hałas daje okazję do zademonstrowania swoich potrzeb i żądań. Dlatego, choć cenię sobie ciszę w plenerze, nie chciałbym żyć w świecie sterylnym, gdzie wszyscy trzymają palec na ustach. O tym pisze choćby Tomasz Markiewka w książce "Gniew". Tytułowy gniew łączy się u niego z hałasem, który jest wypychany z puli dopuszczalnych zachowań, postaw, myśli.

 

markiewka gniew kopiaTomasz Markiewka, "Gniew", fot. Wydawnictwo CzarneCo masz na myśli?

 

To, że jeśli jesteś głośny i za pomocą hałasu dowodzisz swoich racji, nawet w słusznej sprawie, albo głośno kogoś oskarżasz, prowadzi często do tego, że komentatorzy nie zwracają już uwagi na to, co mówisz, tylko jak mówisz. Hałas wydawany przez megafon – taki wiecowy, prosto z paszczy – jest emanacją gniewu i przez samą swoją formę nieakceptowalny. Podobnie jak podniesienie głosu w audycji telewizyjnej czy radiowej albo na sejmowej mównicy. Wielu delikatnych estetów liberalnych i prawicowych cierpi zwłaszcza wtedy, gdy kobieta – bądź kobiety – głośno wyrażają swoje zdanie, żądają równych praw, protestują przeciwko narzucaniu im samczo-klerykalnych ideałów i fantazji.

Często mamy do czynienia z trójcą: gniew, krzyk (czyli hałas) i utrata kontroli. A brak kontroli jest jednym z grzechów głównych w kulturalno-kapitalistycznej przestrzeni.

 

Bo człowiek idealny musi się kontrolować.

Nie możesz dostać szału. Tylko szef, jakiś zaangażowany "lider zespołu" w firmie czy mentalny Gordon Ramsey może sobie pozwolić na to, by wpaść w szał, kiedy jego "team" czegoś nie zrealizował. Ale zwykły ludzik ma obowiązek kulturalnie wykładać swoje racje, tak żeby nie przykleiła się do niego łatka furiata, krzykacza, chuligana czy strajkowego obwiesia, który przeszkadza innym swoim politycznym jazgotaniem.

 

"Porozmawiamy, jak się uspokoisz".

Tak. Cisza ma swój ciężar polityczny, bo dzięki ciszy, to znaczy nakazaniu, by być cicho – albo: nie być głośno – można neutralizować czyjś przekaz, gniew, postulaty i racje, przywiązując największą wagę do formy wypowiedzi. "Nie jest ważne, co mówisz, jeśli mówisz za głośno. Dlatego nie będziemy z tobą rozmawiali, chuliganie jeden, chuliganko".

 

Jak to się wiąże z ciszą w pociągu przerwaną przez płaczące dziecko, od której zaczęliśmy?

Piszę w "Silent Disco", że w tych facebookowych narzekaniach, że ktoś przerwał komuś ciszę, słuchając głośnej muzyki, w dziewięciu przypadkach na dziesięć chodzi o muzykę disco polo. Zawsze się zastanawiałem, jaka jest różnica między zagranicznym "Coco Jambo" a disco polo. Albo między pieśniami zespołu Kult, polską muzyką rozrywkową i techniawką.

 

Czy nawet Pendereckim puszczonym na cały regulator.

I tak jak w pociągu przeszkadza nam zwłaszcza dziecko, to z muzyki najczęściej przeszkadza nam disco polo. A na ulicy przeszkadzają nam okrzyki kiboli, rozpolitykowanej, ateistycznej młodzieży, kobiet albo strajkujących górników. Z tych wszystkich hałasów tworzy się mapa ludzi spoza naszej klasy, naszej grupy społecznej. Ludzi, których sposoby ekspresji jakimś dziwnym trafem najbardziej nas uwierają.

 

Jednocześnie milczenie może też mieć wymiar przemocowy – mówi się o milczeniu ofiar.

Ostatnio jest wysyp książek na fali ruchu #MeToo, których autorki i autorzy opowiadają, jak pękało milczenie. Bo cisza jest też środkiem dyscyplinowania. Kobieta, która podnosi głos albo krzyczy, kobieta, która protestuje w obronie swoich racji, jest od razu spychana na margines jako histeryczka i osoba niekontrolująca się, a przez to osoba niepoważna. "Niech się uspokoi i przestanie krzyczeć". Ciszy można używać jako knebla wobec tych, których nie chcemy słyszeć. Albo którzy mogą nam zaszkodzić.

 

No dobrze, a internet to dla ciebie przestrzeń ciszy czy hałasu?

Z jednej strony internet może kojarzyć się z ciszą, kiedy wygrzebiemy sobie norkę, z której piszemy coś koncyliacyjnego dla grona zaufanych koneserów, słuchamy muzyki i oglądamy filmy. Możemy wówczas nie wchodzić w żadne interakcje i wtedy to jest faktycznie cicha i bezpieczna przestrzeń konsumowania treści kulturalnych. Z drugiej – jeśli otworzymy się na ludzi na Facebooku czy Twitterze, ujrzymy społeczeństwo sieciowe jako grono przekrzykujących się nawzajem rywali, wrzeszczących od rana do nocy, od rana do nocy wzywających bogów, dane i przyjaciół, by ci wsparli ich w wojnie z którąś z reprezentacji zła.

 

Polska sieciowa.

Która będzie przypominać wiec na stadionie, na którym znaleźli się przedstawiciele najróżniejszych opcji politycznych, społecznych, klasowych i na dodatek wszyscy oni jednocześnie… krzyczą. Posty, komentarze, tweety, debaty, flejmy bardziej przypominają wrzask niż platońską ucztę czy schopenhauerowskie wymiany sztychów retorycznych. To gala MMA, gdzie wszystkie chwyty są dozwolone i wszyscy się ochoczo tłuczemy. Każdy się tu przekrzykuje i nawet jeśli nie zna się kompletnie na danym temacie – obojętnie, czy to pandemia, wybory we Francji czy NBA – to chce przynajmniej powiedzieć o swoich uczuciach, jakie mu towarzyszą, kiedy czyta innych, którzy się wypowiadają i tak dalej.

 

Nie jesteś czasem zmęczony tym internetowym zgiełkiem?

Jasne, że jestem. Najbardziej wtedy, kiedy podnoszę głowę znad laptopa i widzę, że straciłem parę godzin na kłótnie i na czytanie komentarzy do komentarzy do komentarzy… Dlatego ostatnio przerzuciłem się z Facebooka na Twittera, gdzie jest krótsza forma wypowiedzi i musisz kondensować myśl, a nie jak na Facebooku tworzyć wypowiedzi-eposy.

 

Twitter to szybsze medium i awantury, zwane niekiedy "inbami", mają tam krótsze życie.

Zazwyczaj nie zabieram w nich głosu, tym bardziej, że znam większość uczestników tego internetowego światka, bo obserwuję ich działalność sieciową od lat i w związku z tym moglibyśmy sobie w nieskończoność wyrzucać, co kto powiedział w 2017 albo 2015 roku. Wbrew pozorom, nie mam natury trolla i samo nakręcanie dyskusji mnie nie interesuje. Posty i tweety traktuję jako możliwość wypowiedzenia siebie i próbę spojrzenia na rzeczywistość z innej perspektywy.

 

Często, gdy mówi się o internecie, wracają narzekania na "plemienność".

Życie sieciowe było zawsze plemienne, ale od 2015 roku stało się plemienne w sposób obezwładniający, toporny, niszczycielski.

 

Jak to się objawia?

Tak, że nawet najbardziej odrażające postaci z lat minionych mogą liczyć na setki albo tysiące lajków, tylko dlatego że napiszą ciąg prodemokratycznych banałów i patetycznych słów wymierzonych w prawicę bądź Kaczyńskiego. I w drugą stronę to działa tak samo: nieważne, kim był dany człowiek i co złego zrobił w przeszłości, ale jeśli jest teraz z nami, to jest fajny i nie damy na niego powiedzieć słowa. A z kolei jeśli inny, przyzwoity człowiek poparł przeciwną stronę, to i tak zmieszamy go z błotem. Ekspresowy czyściec i ekspresowy lincz.

 

Niektórzy, mam wrażenie, w sposób wykalkulowany stawiają się ponad sporami, wzbudzając kontrowersje po obydwu stronach.

Są tacy, którzy staną na głowie, żeby tylko być oryginalnym, przewrotnym, w kontrze. Ale ten sposób działania wydaje mi się dość jałowy, bo często rzeczonemu zawodnikowi chodzi tylko o to by pokazać, że do niczego nie należy, nie ma żadnych wartości ani emocji – i zawsze się sytuuje poza sporem. Czasami jednak trzeba się opowiedzieć po stronie mniejszości czy osób krzywdzonych lub niesłusznie oskarżonych. Po prostu trzeba.

 

Uważasz, że to obowiązek przyzwoitego internauty?

Oczywiście przymusu nie ma. Zawsze można sobie do woli bujać na obłoczku obiektywizmu i oznajmiać: mnie to nie interesuje. Albo posłużyć się cytatem z dziennika Franza Kafki, który w dniu wybuchu I wojny światowej – chyba dość nieświadomie – napisał: "Niemcy wypowiedziały wojnę Rosji. Po południu szkoła pływania". Można ten swój dystans podkreślać i hołubić, zwłaszcza jeśli jest się zamożnym, białym, heteroseksualnym gościem z donośną tubą medialną i decyzyjnymi kolegami w redakcjach.

 

moja osoba ksiazki

fot. Łukasz Najder / Twitter

 

Skoro mowa o audytorium, to czy twoja internetowa popularność przełożyła się na sprzedaż "Mojej osoby"?

Z pewnością, bo z jednej strony część mediów głównego nurtu nie poświęciła mojej książce ani słowa, a z drugiej – wiele rekomendacji i poleceń pochodziło od zwykłych ludzi właśnie na Twitterze, Facebooku, Instagramie. To oni kupowali i czytali "Moją osobę", robili zdjęcia okładki i wrzucali je potem na swoje tablice, pokazując innym i zachęcając do czytania. To były dziesiątki ludzi – dziennikarzy, tłumaczy, programistów, komentatorów sportowych. Bardzo przypadło mi do gustu, że moje eseje nie zainteresowały wyłącznie braci polonistycznej czy jakiegoś przewyrafinowanego hipstera z Warszawy, ale że książka trafiła do czytelników o bardzo szerokim przekroju zawodowym i z najróżniejszych miejsc w Polsce. To zainteresowanie było oczywiście pochodną tego, że od dłuższego czasu czytają mnie w Dwutygodniku, na Facebooku albo Twitterze. I gdybym był kimś na wzór Thomasa Pynchona, gdybym był niezalogowanym odludkiem, bez tych wszystkich kont w mediach społecznościowych, to "Mojej osoby" sprzedałoby się przynajmniej o kilkaset egzemplarzy mniej.

 

W eseju "Byle z dala" pokazujesz, że ucieczka od mediów społecznościowych to niejako marzenie o innym świecie, który jednak nie istnieje. Czy nie ma życia poza siecią?

Warto mieć swoje życie towarzysko-intelektualno-pisarskie, a Facebooka i Twittera traktować jako wtyczki, kanały, za pomocą których pozostajesz w kontakcie z bliźnimi, czułki macające duszę Polaka. Ale jeśli popuścisz sobie hamulec, oczywiście skończy się to całym dniem toczenia piany – posty, kontrposty, bloki, bloki zwrotne, pożoga. Systematyczny udział w inbach i flejmachprędzej czy później odbije się na twoim życiu zawodowym i rodzinnym, bo są to bezlitosne pożeracze czasu. Samo śledzenie dyskusji, która ma kilkaset komentarzy, oznacza parę godzin spędzonych przed ekranem.

 

Dawka agresji i wzajemnej niechęci w mediach społecznościowych czasem bywa przytłaczająca.

Faktycznie, Twitter polityczny to płynąca wartkim strumieniem gnojówka z nielicznymi wysepkami rozsądku i sensu. Ale jeśli nie chcesz do tego nurtu wchodzić, funkcjonuje też tam wielu sensownych ludzi z różnych branż, którzy dostarczą ci rozrywki, wiedzy, cywilizowanej interakcji. Więc jeśli chcesz mieć pogodny i pożywny wieczór, omijaj twitterkowy oktagon.

 

Są też mądrzy, wrażliwi ludzie, którzy w internecie zamieniają się w trolli czy hejterów – im więcej lajków i followersów, tym bardziej tracą rozsądek. Jak ty się przed tym bronisz?

Napisałem wiele komentarzy, których jednak ostatecznie nie opublikowałem, za co potem sam od siebie przyjmowałem gratulacje, bo pewnie by otworzyły kolejne otchłanie toksycznej dyskusji. Czasami buzuje we mnie przekora, żeby sprowokować, podrażnić. Ale odpuszczam, bo wiem, że coś, co dla mnie jest tylko ćwiczeniem logicznym albo sztuczką retoryczną, dla kogoś innego – traumą, bolesnym doświadczeniem, lękiem, prywatnie czymś ważnym. A wielu komentatorów popełnia ten błąd, że nie zdejmują nogi z gazu i ich aktywność staje się nieskończoną licytacją na kontrowersje. W pewnym momencie jednak muszą przekroczyć granicę, za którą są już tylko dzikie teorie, obelgi dla obelg i ultratoksyna – nieważne, czy kogoś zaboli, ale ja i tak to napiszę, żeby było śmiesznie i by pokazać, że mam odmienne zdanie. Bywa że kiwam głową ze smutkiem nad różnymi świetnymi ludźmi, którzy zaczynali jako dziarscy, oryginalni komentatorzy, ale z czasem ta kontrowersja bardziej kontrowersyjna od poprzedniej zmieniła ich w przerośniętych trolli.

 

Czytając twoje eseje, miałem wrażenie, że internet był dla ciebie narzędziem emancypacji. Zgodzisz się z tym stwierdzeniem?

Na początku był narzędziem, które wyrwało mnie ze zblazowanego nihilizmu, w jakim trwałem przez wiele lat, po moim paromiesięcznym epizodzie korwinowskim w głębokiej młodości.

 

Opisujesz go w tekście "Jak zostałem i nie zostałem prawicowcem".

Potem wszedłem w taką długą fazę powtarzania sobie, że wszyscy ci ludzie na górze to oszuści i złodzieje, więc nie ma co się napinać, cała ta polityka, debata publiczna, media – to wszystko dla pojedynczego człowieka jest nic niewarte i zbędne. Trzymaj się z boku, czytaj sobie Nabokova, słuchaj trip hopu – myślałem sobie – i patrz na tych wszystkich dwunogów, którzy się angażują, jak na frajerów-naiwniaków albo też cwaniaków, gładkich teczkowych, którzy chcą zrobić karierę. Dopiero kontakt z sensownymi miejscami w sieci, gdzie udzielały się różne dobre progresywne mordki rozbudził we mnie zaangażowanie społeczne. Wyrwałem się z prostracji duchowo-politycznej, otworzyłem na lewicowość, która dała mi, powiedzmy, drabinę, i ja na tę drabinę wszedłem i dzięki tej drabinie spojrzałem na swoją przeszłość, Polskę i pozostałe branże z całkiem innej, szerszej perspektywy.

 

Co z tego miejsca zobaczyłeś?

Dostrzegłem, że przez lata byłem poddawany działaniu sił społeczno-ekonomicznych o wiele większych ode mnie, których nie mogłem sobie nawet wyobrazić, przez co zawsze obwiniałem o wszystkie niepowodzenia siebie albo najbliższych. Lewicowa myśl wyzwoliła we mnie czujność intelektualną i dziś wiem, w czym żyję, gdzie żyję i dlaczego żyję tak, a nie inaczej.

 

Dotarłeś do czytelników również dlatego, że piszesz w dosyć osobistej formule.

Stereotypowy eseista zbiera jakieś erudycyjne motywy, wrażenia z lektur i pisze o społeczeństwie czy o sobie, jakby to była daleka planeta, na którą on, osoba w gustownym szlafroku, spogląda przez lunetę. Punktem wyjścia mojego pisania jest dawanie siebie w zastaw. Bez tego nie ma wiarygodnej opowieści o sobie i reszcie. A jednocześnie to nie może być onanizm albo harakiri: "Patrzcie, jak cierpię" – i flaki płyną. Tak też nie chcę.

 

Dlatego, kiedy piszesz o sfrustrowanych facetach, to sam pokazujesz, jak bardzo byłeś sfrustrowany. Albo kiedy piszesz o kryzysie humanistyki, to pokazujesz, z jaką ścianą zderzyłeś się w życiu po skończeniu studiów polonistycznych.

Trzeba rzucić samego siebie na szalę i na swoim własnym przykładzie pokazać, co i jak robi z nami świat. Od początku wiedziałem, że jeśli moje pisanie ma mieć jakąś wartość, musi być pisaniem z "ja". Ale nie z wątroby i jelita grubego, tylko z serca i umysłu. Chodzi też o ten gest – wpycham moją osobę między inne, by pokazać, że nie byłem lepszy, nie byłem gorszy, wszyscy podrygujemy i krzyczymy w tym samym podrzędnym, trzygwiazdkowym piekle.

 

 

Łukasz Najder (ur. 1976) – Literaturoznawca, redaktor w wydawnictwie "Czarne", którego nakładem w tym roku ukazał się jego zbiór esejów "Moja osoba. Eseje i przygody". Współpracuje również z "Dwutygodnikiem", "Pismem" oraz "Polityką". W 2014 roku w formie e-booka wydał zbiór opowiadań zatytułowany "Transmisje". Mieszka w Zgierzu.

 

 

MarcinKube

Autor: Marcin Kube

Dziennikarz i krytyk literacki. Pracuje w dzienniku "Rzeczpospolita", gdzie m.in. współtworzy dodatek "Plus Minus".

 

Logo culture pl

 

 

 

 

wywiady na pasku