Poznań to jedyne mieszczańskie miasto w Polsce. Ostoja mieszczaństwa wielopokoleniowego… Nie ma innych. Poznań jest prawdziwie mieszczańskim miastem od co najmniej dwunastu pokoleń – mówi o swoim rodzinnym mieście Filip Bajon.
Filip Bajon na planie filmu "Poznań '56", 1999, fot. Filmoteka Narodowa – Instytut Audiowizualny / www.fototeka.fn.org.pl
Kiedyś na pytanie o własny rozwój artystyczny odpowiedział mi pan: "Zawsze ryzykowałem". Wychodzi na to, że na poznańskim gruncie jest to o wiele trudniejsze, niż gdziekolwiek indziej. Czy czuje się pan " poznańskim Fellinim ", jak niekiedy pana określają?
Trochę czasu minęło, odkąd się tak o mnie wypowiadali… Ostatnio zrobiłem film "Kamerdyner" – o Kaszubach, Pomorzu i jego dziejowej sytuacji, więc przesunąłem się trochę na północ. Z Poznaniem jestem związany kulturowo. Z Poznaniem jestem związany przez pewne zrozumienie – co nie oznacza jednoznacznej akceptacji – poznańskiej duchowości. Jestem z Poznania, bo każdy w końcu skądś musi być. Ze wszystkimi swoimi wadami i zaletami jest to jedyne polskie mieszczańskie miasto.
Przepraszam, powiedział pan: jedyne?
Tak. Poznań to jedyne mieszczańskie miasto w Polsce. Ostoja mieszczaństwa wielopokoleniowego… Nie ma innych. Kraków to nie jest ten sam rodzaj mieszczaństwa. Kraków to arystokracja wymieszana z mieszczaństwem. Natomiast Poznań jest prawdziwie mieszczańskim miastem od co najmniej dwunastu pokoleń.
Czy Poznań i warunki, które pana z racji urodzenia i wychowania we wczesnych latach szkolnych ukształtowały, znajduje właściwie odzwierciedlenie w pana literackiej i filmowej twórczości? W "Cieniu po dniu", pana na poły eseistycznej, a na poły wspomnieniowej książce, Poznań odmieniany jest przez wszystkie przypadki oraz utworzone odeń przymiotniki występują bodaj kilkaset razy…
Nie liczyłem, ale całkiem możliwe. Jest to miasto, z którego wyjechałem bez chęci powrotu. Ale wracałem. Lubiłem wracać, pójść na spacer po tym wyjątkowym układzie urbanistycznym, choć pisząc autobiografię zdałem sobie sprawę, że był we mnie strach, który zapamiętałem na całe życie. Bo Poznań to była dla mnie przeszkoda. Poznań dla mnie to był opór. Poznań dla mnie to była pewna iluminacja. Ale i pierwsze zapamiętane przyjaźnie. Pierwsze lektury, pierwsze wyprawy do kina Apollo czy Muza. To wszystko składało się na mój Poznań. Przy czym od razu wiedziałem, że nie będę się z tym afiszował, bo albo cię wyśmieją, albo ci dokopią do dupy, albo cię zlekceważą. Poznań to jest miasto, w którym był jeden dobry teatr – myślę o Teatrze Nowym. To stanowczo za mało. Gniezno, które jest wielokrotnie mniejsze od Poznania, też miało jeden teatr. Coś tu nie grało. Było to miasto wojskowych, które postarało się o uniwersytet. Miasto kulturowo przez to ciekawe, że był w nim pewien element chłopski, choć z drugiej strony pewien element arystokratyczny i naprawdę przeważający żywioł mieszczański, o czym już wspomniałem. Przy czym nie powinniśmy lekceważyć elementu kultury niemieckiej, z jego świadomością państwa prawa, co niestety jest deptane we współczesnej Polsce.
Z "Cienia po dniu" wynika również, że nieobca jest panu gwara poznańska. Jeden z nowojorskich znajomych, niegdyś z Poznania, w rozmowie potrafi używać dobrze panu znanych terminów: "słowa dawno zapomniane, ale przecież słyszane i wypowiadane, wypowiadane w dzieciństwie na Jeżycach, Łazarzu i Wildzie: lauwa, gemela, kista, sztender, bimba, kufta, kluka; obracaliśmy tymi słowami, odbijaliśmy je między sobą, tworzyliśmy zdania i tworzyliśmy obraz Poznania z lat 50., kiedy ulice służyły do gry w palaja, bimby do wskakiwania, podwórka do gry w kraje, a samochody marki Warszawa, Dekawka czy Fiat do jazdy za zderzakiem po śniegu". Żadnego z tych poznańskich terminów nie znam, choć jeśli bimba służy do wskakiwania, to mogę domyślać się, że chodzi o tramwaj.
Słusznie. Generalnie słowa te oddają nasze najbliższe otoczenie. Gwara poznańska, w przeciwieństwie do innych gwar Polski, nigdy nie była gwarą oficjalną, tak jak gwara śląska czy góralska. Język kaszubski stał się nawet oficjalnie uznanym językiem, drugim obok polskiego. Gwary poznańskiej nie wynosiło się z domu, bo w Poznaniu niczego się z domu nie wynosiło na zewnątrz. Ale gwara poznańska też nie była wynoszona na zewnątrz. Na przykład w szkole podstawowej czy w liceum nie mówiliśmy gwarą, choć wszyscy ją znaliśmy. Na podwórzu mówiliśmy tylko gwarą. Panowie grający w brydża nagle zaczynali żartować mówiąc gwarą poznańską, bo świetnie się nią posługiwali, ale było w tym coś wstydliwego. Natomiast na Śląsku była to gwara, z której Ślązacy do dzisiaj są dumni. Usytuowanie tej gwary było zupełnie inne niż w pozostałych częściach Polski.
Filip Bajon na planie filmu "Kamerdyner", 2018, fot. Rafał Pijański/Next Film
Kazimierz Kutz wspominał, że gwara śląska była glejtem otwierającym na Śląsku wiele drzwi przed człowiekiem, który się nią posługiwał. A w Poznaniu?
Wyobrażam sobie taką sytuację, że na Śląsku ktoś zdaje egzamin na studia, mówi gwarą śląską i zostaje bez problemów przyjęty. W Poznaniu byłoby to nie do pomyślenia.
Ile razy Poznań znalazł się w obiektywie pana kamery?
Przy okazji kręcenia "Arii dla atlety", "Limuzyny Daimler-Benz". Podczas zdjęć do "Poznania 56" praktycznie nie wychodziłem poza miasto. I tyle. Nie tak dużo. Na początku było tego procentowo więcej, potem się te procenty mocno rozrzedziły…
Czy pana rodzinne miasto ma w sobie potencjał kulturowy, który czeka na odkrycie?
Moim zdaniem tak. Na przykład pobyt wojsk napoleońskich w Poznaniu. Niedawno byliśmy z żoną w Paryżu i tam przeczytałem, że Napoleon zdecydował o powstaniu kościoła Madeleine w Poznaniu w 1808 roku. Nie wiem czy sam Napoleon, ale jego wojska stacjonowały w Poznaniu dość długo, bo dwa miesiące. To jeden z ciekawszych elementów w dziejach miasta, bez wątpienia filmowo bardzo intrygujący.
Wydaje się jednak, że dziś trudno byłoby zdobyć środki na tak spektakularne widowisko. Musiałaby to być jakaś solidna międzynarodowa koprodukcja.
Oczywiście, dlatego mówimy o tym czysto hipotetycznie, bo na pewno w Poznaniu takich pieniędzy na tę produkcję nie dostanę. Miasto nie dało nawet na fundację, która powstała przy okazji produkcji "Poznania 56". Nie pomógł też żaden poznański bank. Tylko Polfa dawała. W sumie jednak nie stali w kolejce, żeby się dorzucić. Raczej przychodzili i kręcili nosem, że naprawdę było zupełnie inaczej.
Cóż… Jako człowiek z Krakowa zaryzykuję pytanie, czy wie pan, jak powstał drut miedziany?
Podejrzewam, że ma to związek z galicyjsko-wielkopolską oszczędnością…
Zgadza się. Ponoć kiedyś poznaniak i krakus jednocześnie dostrzegli zgubioną jednogroszówkę i tak długo ją sobie wydzierali, aż powstał drut miedziany.
Stereotyp postrzegania poznaniaków jest taki, że Szkotów przy nich można uznać za rozrzutnych. Skąpstwo krakauerów też wydaje się nie do obalenia. Wyobrażam sobie jednak, że Kraków jako miasto, które przez 120 lat miało swobodny dostęp do Morza Śródziemnego, nie może być aż tak oszczędne.
O to, że Galicję i Lodomerię zaczęto nazywać Golicją i Głodomerią, zadbała zapobiegliwa administracja Austriaków. Ale wracajmy do Poznania. Czy w pana twórczości stanowił on jedyny i wyjątkowy punkt wyjścia, jaki trudno byłoby znaleźć, gdyby – dajmy na to – urodził się pan w Krakowie czy we Lwowie?
Moja "Wizja lokalna 1901" to na pewno film bardzo poznański. Myślę, że "Limuzyna Daimler-Benz" jeszcze bardziej – wprost nie do pomyślenia do realizacji w innym mieście. W końcu "Poznań 56" wraz z jego anatomią jednodniowej rewolucji. To są trzy moje główne inspiracje poznańskie, które mogły zaistnieć tylko w tym jednym miejscu. Nie mam co do tego wątpliwości.
Czy w pana pokoleniu, ale i obecnych generacjach poznaniaków można dostrzec rodzaj dumy z racji pochodzenia? Rodzaj poznańskiego etosu?
Jeśli rozmawiam z Grzesiem Gaudenem, to wręcz szczycimy się tym, że jesteśmy z Poznania. Planowaliśmy nawet założenie Księstwa Poznańskiego w jego historycznych granicach i ogłoszenie niepodległości. Widząc wkład intelektualny obecnych polityków w dzieje naszego kraju, jestem coraz gorętszym zwolennikiem tej koncepcji.
Filip Bajon na planie filmu "Limuzyna Daimler Benz", 1981, fot. Jerzy Kośnik/Filmoteka Narodowa – Instytut Audiowizualny / www.fototeka.fn.org.pl
Przy całej pana drodze życiowej i artystycznej miał pan przeświadczenie, że Poznań stanowi dla pana istotny punkt odniesienia?
Uważam, że Poznań występuje jako punkt istotny w moich dokonaniach twórczych. Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości. Uważam, że Poznań jest wyjątkowym miastem. To nie jest miasto, które w Polsce miałoby jakiś duplikat. Stoi za tym miastem określona hierarchia wartości. Moim zdaniem powstała ona w XIX wieku. To XIX wiek ukształtował Polskę i – patrząc na granice zaborów – do dziś ją kształtuje. Wystarczy rzut oka na mapę kraju i porównanie, jak rozkładają się głosy podczas powszechnych wyborów. Z tego choćby powodu rodowód poznańczyków jest niewątpliwie wartością samą w sobie. Oryginalność sama w sobie i niepowtarzalność sama w sobie.
A jak to się kształtuje w przypadku codziennego życia?
Generalnie poznaniakowi łatwiej w tym mieście przychodzi załatwić pewne sprawy niż komuś spoza jego granic. Jest więc pewna tzw. sztama poznańska. A jak się tam żyje? Moi koledzy w większości się rozproszyli, przenieśli się niekiedy pod Poznań, gdzie są bardziej korzystne "okoliczności przyrody". Jakoś sobie dali radę. Żeby zrobić karierę w Poznaniu, trzeba, jak to się mówi, zostać rektorem uniwersytetu. Kilku z moich znajomych zostało profesorami wyższych uczelni. W sumie da się tam żyć, choć mnie to nigdy nie kusiło.
Pan również został profesorem, co mogę zaświadczyć jako były pana student.
Tak, choć nie w Poznaniu. Jechałem niedawno z Poznania w stronę Wągrowca i patrzyłem na te małe, schludnie uporządkowane miejscowości. Podobało mi się. Prawie przypomniało Austrię. Wielkopolska kulturowo i gospodarczo ma się czym pochwalić. Podobny porządek poza nią trudno jednak spotkać. Organizacyjnie i cywilizacyjnie inne miasta w kraju mogłyby się od Wielkopolski jeszcze sporo nauczyć.
Jak w tej chwili wygląda życie kulturalne stolicy Wielkopolski?
Miałem w planach wzmocnienie życia kulturalnego miasta próbując w nim wydać swoją najnowszą książkę. Niestety, w Wydawnictwie Poznańskim mi jej nie przyjęli, argumentując, że jest to proza artystyczna, a to się w tej chwili słabo sprzedaje. Ten argument jestem w stanie zrozumieć, bo faktycznie powieść należy do najtrudniejszego rodzaju lektur. Myślałem jednak, że w tym przypadku zadziała wspomniana poznańska komitywa. Nadal szukam w innych wydawnictwach możliwości jej opublikowania. Co natomiast mnie w Poznaniu cieszy? Lubię tu jeździć ze swoimi filmami. Spotykać się z widzami. Jest to publiczność solidna, publiczność przygotowana, po części znajoma. Spotkania te sprawnie organizuje Zrzeszenie Studentów Polskich. To jedna z tych samorządnych inicjatyw, w których widać przejawy życia i autentycznego zainteresowania kulturą. Natomiast trudno mi się wypowiadać, czy dzieje się coś oprócz tego. Szkoła filmowa w Poznaniu nie powstała, choć były takie podchody. Powstała jedynie wytwórnia filmów animowanych. Lokalny ośrodek telewizji, jako producent widowisk Teatru TV, nie był nigdy szczególnie aktywny. Słowem, najogólniej pojęty ruch, czy też ferment artystyczny w Poznaniu, zarówno teraz, jak i na początku XX wieku, był zawsze słabo widoczny. Może wynika to też ze specyficznego poznańskiego katolicyzmu – bardzo silnego i zachowawczego – w związku z czym podejście do sztuki było tam zawsze konserwatywne. Tam nie było szaleństw, jak choćby w Krakowie. Miał Poznań wprawdzie swoją Piwnicę pod Baranami, czyli Kabaret Tey. Jak na to miasto – ewenement dość fantastyczny, korzystający z poznańskiej gwary, bo nie powiem, że z poczucia humoru, gdyż czegoś takiego w Poznaniu nie odnotowano.
Filip Bajon
Reżyser, scenarzysta filmowy, prozaik, urodzony 25 sierpnia 1947 w Poznaniu.
#film
Autor: Janusz R. Kowalczyk
Janusz R. Kowalczyk – teatrolog i filmoznawca (UJ, Kraków), scenarzysta (PWSFTViT, Łódź). Satyryk (Piwnica pod Baranami, 1978–1987). Recenzent teatralny ("Rzeczpospolita", 1990–2008). Autor słuchowisk, scenariuszy, książek (m.in. "Wracając do moich Baranów" i, z Pawłem Szlachetko, "STS. Tu wszystko się zaczęło"). Od 2009 w Culture.pl – zajmuje się literaturą.