Bohaterami filmu dokumentalnego Pawła Ferdka "Pollywood" są pochodzący z Polski Żydzi: bracia Warner, Samuel Goldwyn i Louis B. Mayer. Zbieżność z nazwami wielkich hollywoodzkich studiów jak Warner Bros czy Metro-Goldwyn-Mayer jest nieprzypadkowa.
To oni zbudowali potężny przemysł filmowy w latach 20. i 30. XX wieku. Prawie sto lat później reżyser Paweł Ferdek rusza z kamerą do Fabryki Snów, by przypomnieć postacie hollywoodzkich pionierów. "Pollywood", który otworzył 60. Krakowski Festiwal Filmowy, od 14 czerwca będzie dostępny w HBO oraz HBO GO.
Ola Salwa: Gdy wrzucić w wyszukiwarkę słowo "Pollywood", pojawiają się linki nie do tekstów o Jacku Warnerze, Samuelu Goldwynie czy Louisie B. Mayerze, tylko o filmach powstałych w indyjskiej prowincji Pundżab.
Paweł Ferdek: Co ciekawe, o mały włos nie zostałem wykładowcą wydziału filmowego na uniwersytecie w Lahore, czyli stolicy pakistańskiej części stanu Pundżab. Ale to było dziesięć lat temu. Ponoć niektórzy polscy emigranci, pracujący w szeroko pojętej branży filmowej w Los Angeles, od dekad mówili, że pracują w "Pollywood", nie w "Hollywood". Natomiast tytuł mojego filmu pochodzi od książki Andrzeja Krakowskiego "Pollywood, czyli jak założyliśmy Hollywood". Gdy kilka lat temu wpadła mi ona w ręce, już po przeczytaniu kilkunastu stron wiedziałem, że koniecznie chcę ją przenieść na ekran, choć nie miałem jeszcze pojęcia, jak to zrobię. Szybko wykonałem pierwsze kroki w tym kierunku. Był to rodzaj pułapki zastawionej na samego siebie, żebym nie mógł się wycofać, gdyby się okazało, że to projekt wymagający ciężkiej pracy. A tak oczywiście było.
Jakie to kroki?
Skontaktowałem się z Andrzejem Krakowskim, a trzy tygodnie później spotkałem się z nim w Nowym Jorku. Dał mi zgodę na wykorzystanie tytułu książki i niektórych jej motywów. Ruszyłem z kopyta: zacząłem zbierać ekipę, robić dokumentację, pisać scenariusz, kręcić pierwsze zdjęcia, mimo że nie miałem jeszcze budżetu. Co więcej, nie wiedziałem, dokąd moja historia zmierza, miałem się dowiedzieć tego po drodze.
W książce, o której mówisz, opowiedziane są biografie emigrantów z terenów zaboru rosyjskiego czy austro-węgierskiego, w tym braci Warner, Louisa B. Mayera, Samuela Goldwyna. Mnóstwo jest w niej ciekawych detali, anegdot, ale to trochę mało na film dokumentalny. Co cię w tych historiach tak uwiodło?
Dowód na siłę ludzkiego ducha. Ci ludzie pochodzili z ubogich wiosek lub biednych dzielnic duży miast, z wielodzietnych rodzin, odebrali tylko podstawową edukację w żydowskich jesziwach. Z tym niewielkim kapitałem i w bardzo młodym wieku wyemigrowali do Ameryki [Jack, najsłynniejszy z braci Warner, urodził się już w Kanadzie – przyp. red.]. Po kilkunastu latach ciężkiej pracy i szukania dla siebie szans, zbudowali ogromne studia filmowe, które stoją do dziś. Trudno sobie wyobrazić skromniejsze początki i większy sukces.
To ilustracja amerykańskiego mitu "od pucybuta do milionera", zresztą ta grupa producentów, o której mowa, chętnie mitologizowała własną przeszłość.
Oni żyli z tworzenia mitów, założyli przecież Fabrykę Snów, nic więc dziwnego, że na swój temat też opowiadali różne historie. Louis B. Mayer, pytany o swoją przeszłość i dzieciństwo w Europie, za każdym razem mówił co innego. Gdy ktoś go w końcu na tym przyłapał, powiedział, że znudziłby się opowiadaniem ciągle tej samej wersji. Był tylko jeden wspólny element w jego narracji: Mayer twierdził, że jest wiedeńskim arystokratą, choć tak naprawdę pochodził z Mińska Mazowieckiego.
Ale też Ameryka, kraina ogromnych możliwości, zachęcała czy wręcz narzucała coś, co po angielsku brzmi "reinventing yourself" – wymyślenie siebie na nowo. Ten kraj też sam siebie wymyślił, więc proponował wszystkim przybyszom nowe rozdanie. Emigranci często zmieniali nazwiska lub były one im zmieniane w portach, do których przypływali. Tak na dobry początek.
Andrzej Krakowski i Paweł Ferdek w Nowym Jorku, fot. Andrzej Wojciechowski
Mayer, który stworzył potęgę MGM, w tym "star system", czyli system gwiazd filmowych i spektakle pełne przepychu, słusznie siebie nazywał arystokratą. Tyle że był nim z awansu, nie z urodzenia.
Założyciele wielkich studiów byli baronami przemysłu filmowego, stali się też ikonami popkultury. Ich marzenie powstało na kontrze wobec tego, kim na pewno nie chcieli być – biednymi polskimi Żydami, prześladowanymi w swoim kraju, uganiającym się za pracą i naprawiającymi za grosze buty czy handlującymi drobnym towarem. Sami z siebie stworzyli arystokratów, a Ameryka im na to pozwoliła.
Przy czym warto dodać, że ani Warner ani Mayer nie mieli początkowo w planach stworzenia wytwórni filmowych i, lekko ironizując, przejęcia kontroli nad światem ludzkich marzeń. Zaczęło się od tego, że prowadzili kina, potem zajęli się także dystrybucją filmów, a dopiero z czasem postanowili przejąć także produkcję.
Na początku próbowali przetrwać, bo wylądowali w nowym kraju bez znajomości języka, bez kapitału czy kontaktów. Dla nich to była podstawowa kwestia: znaleźć biznes, który nie wymaga nakładów ani znajomości. Zanim zajęli się kinem, prowadzili różne interesy: mówimy tu o latach szalonych i desperackich przedsięwzięć, bankructw, nowych otwarć, przebranżowień – o części z nich opowiedziałem w moim filmie. Krok po kroku doszli do "handlowania filmem", ale wydaje mi się, że dla nich to nie był zwykły "towar", jak na przykład skarpetki. Film był czymś atrakcyjnym, zresztą Warnerowie czy Goldwyn wyrośli w kulturze opowieści, mieli dryg do opowiadania historii i kochali coś, co dziś nazywamy show biznesem. Potwierdza to Gregory Orr, wnuk Jacka Warnera, z którym rozmawiam w filmie w salonie fryzjerskim. Mówi z namaszczeniem, że jego dziadek uwielbiał tworzyć filmy, pokazywać je, robić wokół nich szum, otaczać się aktorami i tak dalej.
Nie każdy początkujący producent w tamtych czasach – mówimy o drugiej i trzeciej dekadzie XX wieku – osiągnął taki wielki sukces jak bohaterowie "Pollywood".
Z jednej strony film było nową dziedziną i każdy miał na początku do niego dostęp, ale z drugiej szybko pojawiła się duża konkurencja. Pojawili się "duzi gracze" tworzący trusty i monopole.
Emigranci z Europy szybko się o tym przekonali, gdy z Zachodniego Wybrzeża dosłownie przepędził ich trust Tomasza Alvy Edisona. Gdyby nie to, być może wielkie studia stałyby dziś nad Atlantykiem. O ile w ogóle by powstały.
To, że Fabryka Snów powstała w kalifornijskiej miejscowości Hollywood, jest dziełem przypadku. Rzeczywiście niezależni producenci musieli uciekać przed trustem Edisona i jego gangsterami, którzy grozili zniszczeniem sprzętu filmowego. Pierwszym, który uciekł na wschód, był Sam Goldwyn. Zaczął zdjęcia pod Nowym Jorkiem [do filmu "Mąż Indianki" – przyp.red.], ale na skutek gróźb Edisona w kilka godzin spakował cały plan, ekipę i wsiadł do pociągu. Planował dojechać do Arizony, ale gdy wysiadł na stacji, okazało się, że wokół niej jest tylko pustynia… Nie było wtedy location scoutów, którzy mogliby znaleźć odpowiednie plenery, zresztą wyjazd był tak naprawdę ucieczką. Niewiele myśląc Goldwyn wsiadł z powrotem do pociągu i dojechał do stacji końcowej, czyli Los Angeles. Gdyby tory prowadziły do Houston, być może Fabryka Snów powstałaby w Teksasie. Kalifornia nie miała infrastruktury, ale miała dwa inne atuty – dawała uciekinierom wolność i świetne warunki pogodowe. W przeciwieństwie do okolic Nowego Jorku, w Hollywood nie ma zimy, cały rok świeci słońce, a tamtejsze światło ma unikalny walor, który dodaje zdjęciom smaku. Nie wiem, czy to ostatnie było aż tak istotne przy filmach czarno-białych, ale dobra pogoda miała na pewno znaczenie.
W filmie odwiedzasz nie tylko Hollywood, ale też Kranosielc, małą wioskę na Mazowszu, z której pochodzi rodzina Warnerów. Niewielu mieszkańców zna to nazwisko.
Część ludzi coś kojarzy, ale nikt się tym tematem głębiej nie zainteresował – poza kilkoma krajoznawcami czy pasjonatami kultury lokalnej. Zastanawia mnie, dlaczego najwybitniejsi przedstawiciele miasteczka, znani na całym świecie, są tam tak mocno zapomniani... Wiem od byłego burmistrza Kranosielca, że gdy wysunął pomysł, aby miejscowej szkole podstawowej nadać imię braci Warner, został przegłosowany, a patronem placówki został Jan Pawel II. Tymczasem, gdyby mieszkańcy Kranosielca myśleli tak, jak bracia Warner, to dostrzegliby w tej sytuacji szansę. Mając jedyną szkołę imienia braci Warnerów w Polsce, mogliby nawiązać współpracę z Warner Bros., na przykład stworzyć klasę filmową i przy okazji pobudzić wyobraźnię swoich uczniów. Bracia Warner by pewnie tak zrobili i dlatego to oni założyli Hollywood. Bo we wszystkim widzieli szansę i umieli z niej skorzystać.
Ty odrobiłeś lekcję emigrantów: jadąc do Hollywood i chcąc dotrzeć do sław takich jak Steven Spielberg czy Sam Goldwyn jr., korzystałeś z każdej możliwości, jaką miałeś. Skąd pomysł, żeby wyjść poza historię z przeszłości?
Okazało się, że filmu nie mogę zrobić w typowy sposób, czyli zilustrować opowieści o założycielach Hollywood materiałami archiwalnymi. Ich po prostu nie ma. Postanowiłem spróbować zrobić to co oni, choć na mniejszą skalę, bo nie planowałem zakładać studia filmowego. Chciałem dotrzeć do ludzi, którzy myślą podobnie jak Warnerowie czy Goldwyn i zobaczyć, czego mogę się od nich nauczyć albo co mi poradzą w kwestii robienia kariery w Hollywood. Każdy z nich przeszedł podobną drogę na szczyt, a co więcej, okazało się, że wszyscy moi rozmówcy mają polskie lub środkowoeuropejskie korzenie.
Paweł Ferdek, fot. Nicolas Villegas
Jak Paul Maslansky, producent między innymi "Akademii policyjnej", który chce ci pomóc dotrzeć do Sama Goldwyna Jr.
Jedną z najtrudniejszych rzeczy przy realizacji filmu było dotarcie do bohaterów. Długo odbijałem się od drzwi asystentów i agentów, pierwszy bezpośredni kontakt z Sandym Liebersonem, emerytowanym szefem wytwórni 20th Century Fox, złapałem dopiero po roku. A potem poszło to na zasadzie łańcuszka, moi rozmówcy dawali mi kontakt do kolejnych lub wręcz mnie im polecali. W ten sposób mogłem wejść w wewnętrzny krąg Hollywood.
Magia nazwisk Mayer czy Warner działała i otwierała przed tobą drzwi?
Absolutnie, to był mój kapitał. Wielu rozmówców ożywiało się na sam dźwięk tych nazwisk, fascynowały ich też opowieści o pionierskich czasach Hollywood. Sprawiały, że stawali się wobec mnie bardziej otwarci, przyjmowali mnie w swoich domach, a nie biurach. Ulegli magii wspomnień o czasach, gdy wszystko wydawało się możliwe, a w powietrzu wisiał duch przygody. Dziś w mainstreamowej części Hollywood go tak nie czuć, większość producentów pracuje w sposób rutynowy i zinstytucjonalizowany.
Naprawdę chciałeś się przebić w Hollywood czy robiłeś to tylko na potrzeby filmu?
Chciałem się przy okazji rozeznać, jak wygląda ten świat od środka i jakie są możliwości. Na razie nie szukam zatrudnienia w wielkich studiach. Reżyser jest przez nie zatrudniany po to, aby wyegzekwować wizję sztabu producentów. I w każdej chwili może być zwolniony. Poznałem za to wielu ludzi filmu, działających bardziej niezależnie, którzy są otwarci na pomysły i napędza ich pasja robienia kina. Wiele razy czułem się w ich towarzystwie jak wśród bliskich, którzy dzielą podobny sposób działania i widzenia świata. I mówię tu o filmowcach w różnym wielu, nawet osiemdziesięciokilkulatkowie mieli ten żar w oczach, gdy rozmawialiśmy o kinie.
Ale ten model, w którym reżyser jest od realizacji wizji producenta, wprowadzili właśnie bohaterowie twojego filmu – Goldwyn czy Mayer.
Dlatego właśnie nazywano ich "mogulami", co możemy przetłumaczyć na polski jako "władcy". Oni zatrudniali, a z czasem nawet tworzyli aktorów czy reżyserów, stając się panami ich życiorysów. Podpisywali z nimi kontrakty na wiele lat i bardzo ich eksploatowali, każąc im robić po kilka lub kilkanaście filmów rocznie. Inwestowali w gwiazdy i z nich czerpali siłę i na nich zarabiali pieniądze. System studiów upadł, ale sposób realizacji najbardziej komercyjnych filmów przetrwał w niemal niezmienionej formie: nie ma wiele miejsca na wizję reżysera.
Pewnie z wyjątkiem dwóch czy trzech reżyserów, takich choćby jak Steven Spielberg, którego w swoim filmie śledzisz, żeby namówić go na wywiad. Drugim ważnym nazwiskiem na twojej liście jest Harvey Weinstein. Tropisz go przed wybuchem słynnego skandalu. Dziś były producent odsiaduje wyrok 23 lat więzienia za przestępstwa na tle seksualnym.
Niektórzy mi radzili, żeby ominąć ten wątek, bo pokazuje upływ czasu i przez taki "newsowy" element film się zdezaktualizuje. Ale postanowiłem to zostawić jako znak czasu. Faktycznie, przez kilka lat próbowałem dostać się do Weinsteina, nazywanego "ostatnim mogulem". On dużo czerpał ze stylu pracy założycieli Hollywood. Podejmował decyzje jednoosobowo, nie bał się ryzyka. Co ciekawe, okazało się, że jego rodzina pochodzi z Głogowa Małopolskiego koło Rzeszowa. Pewnie nikt nie będzie chciał nazwać szkoły jego imieniem, ale na wszelki wypadek podaję tę informację.
Weinstein także w innym sensie był ostatnim mogulem – dziś trudno wymienić szefów wielkich wytwórni. Znamy nazwiska gwiazd, niektórych reżyserów, może operatorów, szczególnie jeśli pochodzą z Polski, jak Janusz Kamiński, ale to wszystko.
Jest to jest chyba zgodne z kształtem systemu produkcji filmów, które powstają w Hollywood. Nie stoi za nimi jeden człowiek, decyzje są podejmowane w większych gremiach i na tak zwanej ścieżce korporacyjnej. Efekt końcowy często przynosi założone w tabelkach zyski, ale odbija się to na wizji i przekazie filmu.
Paweł Ferdek – reżyser ("Odyseja złomowa", "Beautiful misunderstanding", "Szklana pułapka" i in.), scenarzysta ("Ki", "Na Wspólnej").
Foto w intro: Małgorzata Kozioł
Autor: Ola Salwa
Dziennikarka i krytyczka filmowa oraz programerka festiwalu Transatlantyk. Kulturą zajmuje się od 2001 roku, współpracowała między innymi z "Przekrojem", "Filmem", "Polityką", "Machiną", "Kinem", "Elle", "Twoim stylem". Jest współzałożycielką i redaktorką naczelną anglojęzycznego pisma promującego polskie kino "Polish Film Magazine", szefową działu polskiego w miesięczniku "Kino", pisze też dla portalu Cineuropa.org, jest stałym gościem "Tygodnika Kulturalnego" w TVP Kultura. Należy do FIPRESCI, zasiadała w jury festiwali w Toronto, Wiedniu i Salonikach.